Logo
Wydrukuj tę stronę

Zanzibar

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

        Lądowanie na Zanzibarze miało miejsce późno w nocy. Po bardzo czystym lotnisku w Victoria Falls i zupełnie znośnym lotnisku w Harare, to, na którym lądowaliśmy, było jakby cofnięciem się w czasie. Totalny bałagan, brud i wszystko jak z odzysku. Każde biurko jak z Thrift Store – czyli każde biurko z innej bajki. Bardzo szczegółowe sprawdzanie dokumentów, pobieranie odcisków palców i zdjęć. Widocznie „porządek musi być”. Kiedy w końcu wyszliśmy na zewnątrz lotniska – było jeszcze bardziej swojsko. Dwa małe autobusy oczekujące na nas ledwo pomieściły ludzi i bagaż. Nocna jazda przez wyspę trwała prawie godzinę. Po drodze mijaliśmy bardzo ruchliwe i pełne spacerujących i robiących zakupy ludzi ulice. Wszystko nawet w nocy wyglądało, że „nowością toto nie pachnie”. Stare budy i absolutny chaos. Dokładnie tak jak wyglądają Indie lub Egipt. Kiedy dotarliśmy do naszego hotelu, spotkało nas pomimo późnej nocy bardzo miłe przyjęcie. Było skromnie, ale czysto. Miła obsługa była rekompensatą za inne braki.

        Ośrodek położony był w pobliżu miejscowości Paje i miał dostęp do oceanu i do bardzo pięknej plaży. Około 20 małych wolno stojących bungalowów i dwa piętrowe budyneczki. Ponadto otwarty na przestrzał spory budynek restauracyjno-socjalny pod słomianym dachem dającym cień i szansę na odpoczynek. Właściwie to budynek ten miał wszystko, co było nam potrzebne. Zupełnie smaczne jedzenie i bardzo dobrze zaopatrzoną lodówkę z piwem Kilimanjaro. Bliskość oceanu sprowokowała niektórych, by zaraz z rana popływać. I tu, niestety, spore rozczarowanie. Owszem, piękna i bardzo czysta woda, ale niezwykle płytka. Pierwsze kilkaset metrów od brzegu była woda do kolan. Wielu poddało się po stu metrach brodzenia, ale kilku dotarło na „głęboką” wodę (do pasa). Okazało się, że rejon Paje słynie jako jedno z najlepszych miejsc w Afryce do uprawiania kiteboardingu. Właśnie z powodu tej specyficznej cechy ukształtowania dna. Obszerne płytkie tereny, bardzo bezpieczne do nauki tego sportu. Jak sięgnąć okiem, setki miłośników kiteboardingu szusowało po oceanie i aż dziwne, że byli w stanie się wymijać przy takim zagęszczeniu. Plaża była głównie okupowana przez miłośników tego sportu i licznych ciekawskich. Pierwsza linia od plaży zajęta była przez liczne hoteliki i restauracyjki, typowe dla takich miejsc. Dość skromne, ale z charakterem. My zapuściliśmy się z Agnieszką w głąb wyspy i tam natknęliśmy się na rzeczywistość. Bardzo skromne i bardzo zniszczone domki z kamieni. Wszystko w szarym kolorze. Na ich tle pełno bardzo kolorowo ubranej dzieciarni, która z uśmiechem wykrzykiwała „karibu”, co oznacza w języku suahili „witaj”. Podążały one za nami krętymi uliczkami i dość chętnie pozowały do zdjęć. W przeciwieństwie do dzieci, dorośli bardzo niechętnie pozwalali robić sobie zdjęcia. Nie wiem, czy to ze względów kulturowych, ale zwykle gdy zauważali aparat fotograficzny, podnosili ręce z geście zakazu. A szkoda, bo szczególnie kobiety miały stroje niezwykle kolorowe, które na tle szarych i brudnych domów wyglądały fantastycznie. Zanzibar jest głównie krajem muzułmańskim i kobiety mają włosy i ciało zakryte przed „obcymi”. Być może dlatego ta miłość do kolorów i obawa przed zdjęciami. 

        W czasie naszego pobytu w Afryce wielokrotnie napotykaliśmy pojedynczych Masajów. Przykuwali moją uwagę jakąś emanującą od nich elegancją, dumą i tajemniczością. Zwykle ubrani byli w swoje kolorowe tradycyjne stroje. Przy pasie zamocowane mieli coś w rodzaju maczety, a w ręku dzidę. Zwróciłem też uwagę na ich zupełnie nietypowe sandały. Po rozmowie jednym z nich okazało się,  że te sandały są robione ze starych opon samochodowych i świetnie znoszą kontakt z gorącym terenem pustynnym. Na Zanzibarze Masajów było znacznie więcej i okazało się, że praktycznie większość z nich pracuje jako strażnicy ośrodków, restauracji itd. Zapytałem właściciela ośrodka, w którym my się zatrzymaliśmy, dlaczego tak się dzieje. Odpowiedź była bardzo konkretna. „Na Masajach można polegać, bo są uczciwi i lojalni.” I to by się pokrywało z moimi obserwacjami. Masaj, który pilnował dzień i noc naszego ośrodka,  praktycznie nie opuszczał posterunku. Był zawsze uśmiechniety, grzeczny, ale trzymał dystans. Bacznie obserwował, czy ktoś czegoś nie zgubił, i jak tylko podejrzewał jakiś problem, był zawsze do usług. Aż miło było być pod taką dobrą opieką.

        Zanzibar jest dopiero odkrywanym krajem dla turystyki i na pewno piękny i ciepły ocean będzie ściągał tłumy turystów z Europy. Bliższe miejsca, takie jak Egipt, Maroko czy Libia, stały się obecnie mało bezpieczne.

        Zanzibar zawsze był znany z uprawy przypraw. Znakomity klimat z dobrą ilością opadów spowodował, że od stuleci uprawia się tu prawie wszystkie przyprawy. Jest to ogromny eksport dla tej wyspy i oczywiście wizyta na plantacji przypraw jest jednym z gwoździ programu. Muszę przyznać, że zobaczenie w naturze, jak niektóre przyprawy „powstają”, jest bardzo ciekawe i odbiega od naszych wyobrażeń.

        Zanzibar był znany w przeszłości jako centrum handlu niewolnikami. Z tej wyspy w głąb kontynentalnej Afryki wyruszały specjalnie zorganizowane wyprawy do chwytania niewolników. Setki schwytanych „dzikich” były transportowane na wyspę do Stone Town, gdzie odbywała się ich sprzedaż na specjalnym targu. Bardzo wielu ginęło z wycieńczenia. Wielu było wysyłanych na cały świat. W tych czasach rządził tutaj sułtan Omanu (bo ten teren był wykupiony przez Arabów z Omanu). Sułtan zdecydowanie wolał żyć na zielonej wyspie niż w pustynnym Omanie. Dlatego zbudował tu bardzo obszerny pałac, w którym mieszkał wraz z około setką żon i nałożnic. 

W połowie 18. wieku Zanzibar uwolnił się od władzy sułtana, ale wpadł pod patronat brytyjski. Brytyjczycy szybko znieśli handel niewolnikami i praktycznie przyczynili się do rozwoju wyspy. W tym czasie na wyspę napłynęło bardzo wielu Hindusów z Indii (kolonii brytyjskiej). Zaczęli w dużej mierze dominować gospodarkę, konkurując z Arabami. W styczniu 1964 roku sfrustrowani czarni mieszkańcy wyspy wywołali powstanie. W ciągu jednego dnia wymordowano większość Arabów i sporo Hindusów (mówi się o 17.000). Szybko została proklamowana niezależność, a w kwietniu tego samego roku Zanzibar i Tanganika podpisały akt o połączeniu dwóch krajów w nowy kraj pod nazwą Tanzania.

        Na pewno wizyta w Stone Town (który jest częścią City of Zanzibar) jest czymś, czego nie wolno pominąć. To stare miasto i port są niezwykle ciekawe i łatwo jest sobie wyobrazić, jak życie wyglądało tutaj sto lat temu, bo praktycznie wszystko jest tu takie, jak było kiedyś. Spacer wąskimi ulicami z ogromną liczbą małych warsztatów rzemieślniczych, licznymi straganami z owocami i przyprawami, targ rybny z owocami morza, kolorowe stroje kobiet, to wszystko tworzy niezwykłą atmosferę, tak rzadko już dziś do znalezienia na świecie. Zanzibar opuszczaliśmy nad ranem z międzylądowaniem w Kilimanjaro International Airport. Widok oświetlonej porannym słońcem góry Kilimandżaro był zdecydowanie nieoczekiwanym bonusem tego ostatniego dnia w Afryce.

        Muszę przyznać, że kiedy byliśmy w Afryce w upale często przekraczającym 40 stopni, marzyliśmy o „zimnej” Kanadzie. Ale po powrocie marzenie to szybko minęło. Natomiast oprócz wielu bardzo interesujących wrażeń ja osobiście mam też kilka refleksji. Przede wszystkim Afryka to niezwykle ogromny i zróżnicowany kontynent. Krajobraz jest bardzo zróżnicowany, od pustyni do tropikalnych lasów. Są miejsca, gdzie klimat jest łagodny i sprzyja ludziom. Są miejsca, gdzie przeżycie jest prawie niemożliwe. Inna refleksja dotyczy ludzi. Nie każdy „czarny” jest taki sam. Są kraje, gdzie są oni przyzwyczajeni do czekania na to, co im się ma należeć. A w innych krajach są oni bardzo pracowici i gotowi ciężko pracować, by przetrwać. I słowo „przetrwać” jest tu właściwie użyte. W wielu krajach zachodniej cywilizacji istnieją systemy socjalne pomagające ludziom w trudnych sytuacjach. Tutaj każdy jest skazany na siebie i rodzinę. Być może jest to powód, dla którego są one aż tak liczne? Inna myśl z tego wyjazdu dotyczy czegoś, co w Kanadzie często bierzemy za coś naturalnego. Dostęp do pierwszej pomocy. Gdy coś wydarzy się tutaj, w Kanadzie (na przykład zawał serca), pomoc może dotrzeć nawet w kilka minut. W Afryce zawał jest najczęściej wyrokiem śmierci. Dotyczy to wszystkich medycznych sytuacji krytycznych. Widzieliśmy w Namibii wypadek drogowy, gdzie grupa turystów rozbiła się dżipem (na skutek brawurowej jazdy) na prostej, ale szutrowej drodze. Zatrzymaliśmy się, by im pomóc, ale na szczęście były to głównie potłuczenia i drobne skaleczenia. Od dwóch godzin czekali oni na pomoc medyczną i holowanie. W upale z krwawiącymi ranami, których nie było jak opatrzyć. Minęliśmy jadącą do nich pomoc po godzinie jechania w stronę miasta. Proszę sobie wyobrazić, co by było, gdyby chodziło o ratowanie życia? Na tym kontynencie walka o przetrwanie może spotkać każdego.

        Po takiej wyprawie zawsze coś pozostaje w sercu i pamięci. Na pewno chętnie odwiedzimy inne kraje Afryki, bogatsi o to pierwsze doświadczenie. Podróże kształcą i pozwalają lepiej rozumieć innych ludzi. Uczą szacunku do innych kultur, ale również respektu do natury. W Afryce respekt do natury może często uratować nam życie.
Maciek Czapliński

Ostatnio zmieniany poniedziałek, 02 lipiec 2018 09:43

Artykuły powiązane