Goniec

Register Login

piątek, 01 luty 2013 19:31

Odkrywanie miasta: Distillery District


1410.
– 1 kilogram cukru,
– 4 litry wody,
– 10 dekagramów drożdży piekarskich.


Czyli tzw. receptura "na bitwę pod Grunwaldem", przepis na najprostszy domowej produkcji samogon. Mieszankę taką nastawia się w kadzi, żeby fermentowała. Trzeba poczekać nawet do dwóch tygodni, po czym można rozpocząć destylację...
Podejrzewam jednak, że proces produkcyjny w dawnej destylarni w Toronto przebiegał nieco inaczej, skoro w latach 70. XIX wieku firma Gooderham and Worts Distillery stała się największą gorzelnią na świecie.
O dzielnicy, w której niegdyś zlokalizowana była wytwórnia mocnych alkoholi, z dobrze zachowanymi przykładami architektury przemysłowej w stylu wiktoriańskim, słyszałam i czytałam już wcześniej. Jako osoba wychowana i mieszkająca przez całe życie w Europie, chodząc po Toronto odczuwałam niedosyt zabytków architektury. A biorąc pod uwagę, że początki dzisiejszego Toronto sięgają lat 90. XVIII wieku, to przejście uliczkami Distillery District jest pewnego rodzaju otarciem się o historię.


Ciągle jednak do destylarni było nam nie po drodze. Aż w końcu, szukając celu na spacer w ostatnią sobotę, przypomnieliśmy sobie o tym miejscu położonym w południowo-wschodniej części Toronto.


Dojechaliśmy metrem do stacji St. Andrew i tam przesiedliśmy się do tramwaju nr 504. Wysiedliśmy przy skrzyżowaniu z Parliament Street i poszliśmy tą ulicą na południe. Od razu było widać estakadę, po której biegnie autostrada Gardiner. Zainteresował nas budynek po lewej stronie, zaraz na początku, jeszcze przed skrzyżowaniem z Front Street. Jeśli chodzi o styl, odpowiadał destylarni. Okazało się, że jest to siedziba torontońskiej policji. Wokół mnóstwo parkingów, przestrzeń raczej otwarta, wiatr hula, zimno. Przyspieszamy kroku.
Następne światła to już skrzyżowanie z Mill Street, czyli wkraczamy na teren Distillery District.
Miejsce to reprezentuje największy i najlepiej zachowany zespół zabudowań przemysłowych w stylu wiktoriańskim w Ameryce Północnej. Jak wspomniałam wcześniej, przedsiębiorstwo należało do spółki Gooderham and Worts i odgrywało znaczącą rolę w budowaniu dobrobytu zarówno miasta Toronto, jak i całego państwa – w czasach świetności spółka zasilała skarb państwa kwotami wyższymi niż jakiekolwiek inne firmy.
James Worts przybył do Kanady w 1831 roku i założył młyn. W kolejnym roku przyjechał jego szwagier, William Gooderham, oraz ich dwie rodziny i służba – razem 54 osoby. Gooderham, który w Anglii był dobrze prosperującym kupcem i młynarzem, zdecydował się zainwestować 3000 dolarów w interes Wortsa. W ten sposób zrodziła się ich współpraca.


Dwa lata później podczas porodu umiera żona Wortsa. Wtedy zaczyna on wycofywać się z pracy. Jednak w prowadzenie przedsiębiorstwa włącza się jego najstarszy syn. W 1837 roku, zachęcony bardzo dobrymi zbiorami zbóż, Gooderham otwiera destylarnię. W tym roku spółka produkuje swoją pierwszą whiskey.


W latach 50. XIX wieku interes rozwija się. Gooderham i Worts stają się właścicielami młynów, gorzelni, magazynów, lodowni, sklepu i mleczarni. Dysponują też fragmentem nabrzeża. W 1859 roku Gooderham i Worts budują nową destylarnię przy Mill Street, co zostało okrzyknięte jedną z najważniejszych inwestycji jeśli chodzi o rozwój zakładów przemysłowych w Toronto. Nowy, pięciopiętrowy budynek z ponad 30-metrowym kominem mieścił młyn parowy i gorzelnię. Ówczesne gazety pisały o kosztach związanych z budową w wysokości 200.000 dolarów.
Niestety, po 10 latach potężny pożar niszczy drewniane wnętrze budynku, zewnętrzne części, zbudowane z piaskowca, pozostają jednak nienaruszone. Remont pochłania 100.000 dolarów, ale mimo tych trudności przedsiębiorstwo dalej dobrze funkcjonuje.


W 1871 roku gorzelnia Gooderham and Worts produkuje rocznie 2,1 miliona galonów whiskey i spirytusu – stanowi to prawie połowę produkcji całego Ontario. Produkcja dalej rośnie, a alkohol trafia do klientów w Montrealu, Saint John, Halifaksie, Nowym Jorku, a nawet do Rio de Janeiro, Buenos Aires, Montevideo i innych portów Ameryki Południowej. W pewnym momencie torontońska destylarnia jest największą na świecie.
Niestety w jednym roku umierają William Gooderham i James Worts Jr. Tak w 1881 roku gorzelnię dziedziczy George Gooderham i odnosi sukces w kolejnych latach. Niestety początek XX wieku niesie dwa wydarzenia, które niszczą przedsiębiorstwo. Pierwszym z nich była pierwsza wojna światowa, kiedy to ze względu na potrzeby czasu wojny destylarnia musiała przestawić się na produkcję acetonu. Następnie w 1920 roku, kiedy mogłoby się wydawać, że wszystko będzie wracać do normalności, wprowadzono prohibicję. W przemyśle alkoholowym jest zastój.
Chylącą się ku upadkowi firmę kupuje w 1923 r. Harry C. Hatch. Nabywa on także Hiram Walker & Sonst Ltd. i łączy oba przedsiębiorstwa. Chce stworzyć i rozwinąć nową markę Canadian Club. Przenosi większość produkcji do zakładu Walkerville w Windsor. W 1957 roku Gooderham and Worts przestaje produkować whiskey na korzyść rumu. Pod koniec lat 80. XX wieku firmę kupuje Allied-Lyons, a w 1990 roku wytwarzanie alkoholu jest już tylko wspomnieniem. Gorzelnia zostaje zamknięta.


Lata 90. To czas wykorzystania tego terenu do zupełnie innych celów. Budynki dawnej destylarni stają się mekką dla ekip filmowych – miejsce to jest drugą najczęściej wykorzystywaną scenerią podczas kręcenia filmów poza Hollywood. Powstaje tu ponad 1700 produkcji.
W 2001 roku destylarnia trafia w ręce Cityscape Holdings Inc. Wraz z partnerem Dundee Realty Corporation przedsiębiorstwo podejmuje się realizacji ambitnego projektu – renowacji starej gorzelni, w skład której wchodzi ponad 40 budynków. W założeniach jest udostępnienie przestrzeni tylko dla pieszych, jednak nie jako dzielnicy do zwiedzania czy "wioski pionierów". Miejsce to ma skupiać twórców kultury i sztuki, ludzi kreatywnych poszukujących środków wyrazu i chcących tworzyć, ma mieścić pracownie, teatry i galerie. Ma inspirować i tętnić życiem, przyciągać ludzi spragnionych kontaktu ze sztuką współczesną.


Nad realizacją pomysłu pracuje cała rzesza budowniczych i rzemieślników, którzy muszą umiejętnie obchodzić się z XIX-wiecznym drewnem, kamieniem i cegłą, aby połączyć je ze współczesnymi materiałami. Projekt kończy się powodzeniem – historyczna dzielnica w nowej odsłonie zostaje ponownie otwarta w maju 2003 roku.


W zimny styczniowy wieczór niewiele osób spaceruje uliczkami Distillery District. Za skrzyżowaniem Parliament Street i Mill Street skręcamy od razu w lewo, w przekształconą w deptak Gristmill Lane. Uwagę zwracają nowoczesne rzeźby i wrak starej ciężarówki oraz beczki. Tu wszędzie stare przeplata się z nowym. Otaczają nas galerie i sklepy, najczęściej także mające coś wspólnego ze sztuką (wystrój wnętrz, autorskie kolekcje ubrań). Liczne rury biegnące wzdłuż ścian i pod sufitami pomieszczeń świadczą o dawnym, przemysłowym wykorzystaniu zabudowań. Królują budynki z czerwonej cegły.
Dochodzimy do skrzyżowania z Trinity Street, które rozszerza się w niewielki plac, w centrum którego stoi rzeźba. Ludzi tu nieco więcej, ale i tak od razu widać, że jest to wyjątkowo nieturystyczny czas. Nawet lampki porozwieszane między latarniami nad deptakiem Trinity Street nie są zapalone. Może ulica odpoczywa po sezonie bożonarodzeniowym...


Myślimy wstąpić gdzieś na kolację. Wcześniej w Internecie znaleźliśmy kilka restauracji, niestety nie należących do najtańszych. Podczas gdy ja robię zdjęcia, mój mąż obchodzi plac, na którym się znajdujemy. Restauracja Tappo oferuje raczej dania kuchni włoskiej. Z kolei przytulna i zachęcająca kawiarnia Balzac's raczej nie jest miejscem na zjedzenie kolacji.


Kierujemy się dalej Trinity Street i zaraz skręcamy w prawo w wąską Tank House Lane. Na narożnym budynku wisi plan z rozrysowaną lokalizacją i obecnym przeznaczeniem wszystkich budynków w okolicy. Po prawej mamy kolejną galerię i sklep z wysmakowanym wyposażeniem wnętrz. Z lewej natomiast otwiera się sprawiający wrażenie zagraconego plac. Jest to teren restauracji The Boiler House, która przez kilka tygodni przechodzi remont. Kawałek dalej nasze powonienie wyczuwa zapach ogniska. To z kolei restauracja Pure Spirits. W należącym do niej ogródku pozostawiono fotele, stoły zastąpiono jednak paleniskami, na których teraz pali się ogień. Wygląda to ciekawie.


Zaglądamy do środka. Niestety pani kelnerka informuje nas, że na najbliższe dwie godziny ma wszystkie stoliki zarezerwowane. Nawet nie dziwne – w końcu jest zimno i ludzie szukają miejsca, żeby się zagrzać, posiedzieć... Jedyne, co nam może zaoferować, to miejsca przy barze. Mimo dobrych chęci nie decydujemy się jednak na spożycie posiłku w pozycji wymuszającej ściśnięcie żołądka.


Jest jeszcze jedna alternatywa, w sumie najtańsza, o której powiedział nam znajomy mojego męża. To Mill Street Brewery, który mieści się zaraz obok. Raczej pub niż restauracja, ale podobno można też całkiem smacznie zjeść. Sprawdzamy. Tłoczno i głośno. Po prostu sobotni wieczór.
Niby mówią, że jak Polak głodny, to zły (a jak najedzony, to leniwy). Można by więc pomyśleć, że Distillery District nie przypadła nam do gustu. Nic bardziej mylnego. Pomysł na przywrócenie życia dawnym zabudowaniom przemysłowym w takiej właśnie formie podoba mi się. I co ważne – jest realizowany konsekwentnie i spójnie. A następnym razem chcąc gdzieś usiąść, skierujemy swoje kroki do kawiarni Balzac’s.
Pozostając w temacie kulinarnym, jakże miłym, zaznaczę, że nie wróciliśmy do domu z pustymi żołądkami. Poszliśmy dalej na północ Trinity Street aż do skrzyżowania z King Street East. Skręciliśmy w lewo w King i przeszliśmy na drugą stronę ulicy. Tam zaraz na rogu znajduje się mała restauracja Wezzie’s. Lokal jest niemal konspiracyjny. Nie ma nawet szyldu, nad drzwiami znajduje się tylko wymalowana litera „W” wzięta w okrąg. Przez okna widać, że w środku raczej panuje półmrok. Przy drzwiach tradycyjnie wisi menu.


Otwieramy drzwi. Na czas zimy, żeby chłodne powietrze nie dostawało się do wnętrza, przedsionek jest odgrodzony ciężką kotarą. Dostajemy miejsce przy oknie. Kelnerka przynosi kartę. I przyznam, że takie karty lubię najbardziej. Otóż w Wezzie’s menu mieści się na jednej stronie. Moim zdaniem daje to przynajmniej jakąś szansę na świeży posiłek. Im prościej, tym lepiej. Zamawiamy steki. Gdy czekamy na nasze zamówienie, liczę stoliki. Jest ich 12, chyba trzy są złączone. Prawie wszystkie zajęte. Ludzie rozmawiają półgłosem. Rzut oka na salę. Ściana, przy której my siedzimy, jest biała, chropowata. Przeciwległa – wyłożona ciemnobrązowym drewnem. W rogu bar, widzę ekspres do kawy. A w głębi drzwi do kuchni, wahadłowe, drewniane. Ogólnie może nic wyszukanego, ale całość ma swój kameralny charakter.


Kelnerka przynosi jeszcze noże do steków – dość duże, masywne, wygodne. A potem czas na posiłek. Stek mi smakuje. I wielkość porcji w sam raz. Mój mąż też nie narzeka, mówi, że akurat będzie miał miejsce na deser. Może miałabym zastrzeżenia do frytek, ale po prostu tutaj rzadko trafiam na takie, jakie lubię – bo zdecydowanie wolę szerokie frytki, które są miękkie w środku i przysmażone tylko z wierzchu. Do tego sosik majonezowo-czosnkowy.


Pani zbiera talerze i pyta, czy będziemy zamawiali deser. Spodziewamy się, że przyniesie nam kartę deserów, ona jednak za jakiś czas wraca i po prostu mówi, jakie trzy rodzaje deserów są w ofercie. Mój mąż wybiera creme brulee, a ja coś o nawie Malva pudding. Wybory trafne. Mój deser jest czekoladowy, o konsystencji pomiędzy budyniem a miękkim, mokrym ciastem, lekko polany sosem waniliowym. Do tego maleńkie espresso. Niestety tu mały zgrzyt, bo wydaje mi się nieco rozwodnione.


Czyli to, że nie znaleźliśmy restauracji w Distillery District miało jednak swój cel. W końcu całkiem dobrze trafiliśmy. Potem do centrum idziemy pieszo. Dopiero przy University Avenue wsiadamy w metro.


Katarzyna
Nowosielska-Augustyniak



Opublikowano w Turystyka

Jeśli chcą Państwo pojeździć w okolicach Toronto na nartach biegowych na naprawdę dobrze przygotowanych trasach, to Hardwood Ski and Bike jest do tego najlepszym miejscem – i odległy jest tylko godzinę jazdy na północ od miasta.


W Hardwood Ski and Bike można uprawiać narciarstwo biegowe, krokiem łyżwowym, są trasy do chodzenia na rakietach śnieżnych, a w lecie zamienia się w raj dla amatorów rowerów górskich. Choć reklamuje się jako ośrodek rekreacyjny dla całych rodzin, to świetnie przygotowane trasy przyciągają tu sportowców. W Hardwood Ski and Bike odbywają się zawody narciarskie, w lecie rowerowe, a o klasie ośrodka świadczy fakt, że został wybrany jako miejsce zawodów na rowerach górskich w trakcie zaplanowanych w Toronto na 2015 rok Pan American Games.


Położony jest na 300 hektarach pofałdowanego, zalesionego terenu. Oferuje siedem tras do nart biegowych, pętle od 3 do 20 km, razem 30 km, od najłatwiejszych, położonych na płaskim terenie, do bardzo trudnych – np. 10-kilometrowa trasa, na której odbywają się zawody, ma 44 wzniesienia i zjazdy (o stopniu jej trudności świadczą perfidnie nadane nazwy zjazdów – np. Terminator, Eliminator).
Są też cztery trasy dla amatorów rakiet śnieżnych, razem 18 kilometrów.


W bazie głównej mieści się sklep ze sprzętem sportowym i ubraniami, wypożyczalnia sprzętu – ośrodek reklamuje się, że ten jest najnowszej generacji, kawiarnia serwująca gorące napoje i posiłki. Można też skorzystać z darmowego Internetu. Na terenie jest obszerny bezpłatny parking.
Hardwood Ski and Bike ma tylko jedną wadę. Przyjeżdżają tu ludzie uprawiający sport na co dzień i musimy być psychicznie przygotowani, że na przykład podczas gdy my będziemy sapiąc człapać pod górę, minie nas jak błyskawica wysportowany wyczynowiec, wywołując swoją kondycją ukłucie zazdrości.


9 lutego ośrodek organizuje Hardwood Demo Day, będzie można bezpłatnie wypożyczyć i przez mniej więcej pół godziny wypróbować najnowszy sprzęt firm Fischer, One Way, Rossignol i Salomon. Trzeba tylko wykupić bilet wstępu.
Można także bezpłatnie wypożyczyć specjalnie skonstruowane przez wolontariuszy narty z siedziskiem wraz z kijkami dla niepełnosprawnych. Wymagana wcześniejsza rezerwacja.


Godziny otwarcia: w tygodniu 8.00-20.00, w soboty i niedziele 8.00-17.00.
Ceny biletów (bez HST): cały dzień dorośli 21,50 dol., uczniowie do 19 lat 19,00 dol., dzieci w wieku 5-12 lat 13,50 dol., dzieci poniżej czterech lat bezpłatnie, korzystanie z tras na rakiety śnieżne – 12,50 dol. Ceny biletu popołudniowego są kilka dolarów niższe.
Wypożyczenie sprzętu na cały dzień: dorośli 28 dol., uczniowie 23 dol., dzieci poniżej 7 lat 19,50 dol., rakiety śnieżne – 18,75 dol. Ceny za pół dnia są kilka dolarów niższe.


Dojazd z Toronto: autostradą 400 do Barrie, zjazdem nr 111 w Forbes Rd., w lewo na znaku stopu i 10 km jedziemy Forbes Rd. Ośrodek znajduje się po lewej stronie drogi.


Współrzędne do GPS: N44 31.043 W79 35.333. Internet: www.hardwoodskiandbike.ca.


Tekst i zdjęcia:
Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga


Co? Gdzie? Kiedy? - propozycje turystyczne

Terra Cotta Conservation Area, Watershed Learning Centre, 26 stycznia i 2 lutego 2013, godz. 10.00-12.00 i 14.00-16.00
Nauka dla początkujących korzystania z rakiet śnieżnych w zimowej scenerii, zakończona gorącą czekoladą. Ten dwugodzinny program przeznaczony jest dla tych, którzy nigdy jeszcze rakiet śnieżnych nie używali, choć zaawansowani również mile widziani. Program zaczyna się zajęciami w budynku Watershed Learning Centre, potem ćwiczenia na powietrzu. Organizatorzy zapewniają rakiety, ale wymagana wcześniejsza rezerwacja pod nr tel. 905-670-1615 wew. 221 lub przez Internet na stronie www.creditvalleyca.ca/education. Ceny: dorośli 10 dol., dzieci w wieku 6-12 lat i emeryci 60+ 6 dol. Adres 14452 Winston Churchill Blvd., Halton Hills, ON N0B 1H0.


Wasaga Nordic Centre, 26 stycznia, godz. 17.00-21.00, Moonlight Ski
Wycieczka na nartach biegowych pod gwiazdami w scenerii magicznej nocy zakończona gorącą czekoladą i popcornem. Możliwość wypożyczenia nart na miejscu. Tel. do parku 705-429-0943. Koordynaty do GPS: 44.50697 -80.01489


Mountsberg Conservation Area, 25 stycznia 2013, Owl Prowl, godz. 19.00-21.00

Popularny program dla dorosłych poznawania ontaryjskich sów jako nieustraszonych drapieżników. Wiele informacji o tym gatunku podczas nocnej wycieczki, oczywiście z odwiedzinami w schronisku dla rannych ptaków przechodzących rehabilitację, prowadzonym przez park Mountsberg, i z niezapomnianym spotkaniem z sową oko w oko. Bilety: dorośli 15 dol., emeryci 10 dol. plus podatek. Wymagana rejestracja, e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. lub tel. 905-854-2276.


26 stycznia 2013, godz. 18.30-20.30
Ten sam program, ale przeznaczony dla rodzin z dziećmi. Nocna wycieczka w poszukiwaniu ontaryjskich sów, puppet show specjalnie dla dzieci i wizyta w schronisku u przebywających tam ptaków. Rejestracja jak wyżej. Adres: Mountsberg Conservation Area, 2259 Millburough Line, Campbellville, ON L0P 1B0.


Hilton Falls Conservation Area, 25 stycznia 2013, godz. 18.30-21.00, Guided Moonlight Cross Country Ski
Wycieczka z przewodnikiem pod gwiazdami na nartach biegowych, zakończona gorącą czekoladą i pieczonymi w ognisku przy wodospadzie marshmallow. Ceny: dorośli 17 dol., dzieci 11 dol., 15 dol. za wypożyczenie nart (trzeba zamówić wcześniej). Tel. 905-854-0262.


Crawford Lake Conservation Area, każda sobota w styczniu i w lutym, Moonlight Snowshoe Hike, 18.30-20.30
Odkrywanie magii zimowej nocy w blasku księżyca i gwiazd. Przewodnik poprowadzi Państwa trasą na rakietach śnieżnych przez przepiękny teren. Wieczorne wycieczki odbywają się w każdą sobotę w styczniu i lutym w tych samych godzinach. Wieczór kończy się ogniskiem i gorącą czekoladą. Ceny: dorośli 15 dol., emeryci i dzieci w wieku 8-15 lat 10 dol., plus podatek. W razie złych warunków pogodowych opłata nie jest zwracana. Wymagana wcześniejsza rezerwacja pod nr tel. 905-854-0234 lub przez Internet na stronie Moonlight Snowshoe Hike. Adres: 3115 Conservation Road (poprzednio Steeles Avenue), Milton, ON L9T 2X3. Koordynaty do GPS: 43.47 -79.951.


Opublikowano w Turystyka
sobota, 08 grudzień 2012 22:59

Odkrywanie miasta: High Park

Jednym z pierwszych określeń Toronto, które wypowiedziałam niedługo po przyjechaniu tutaj w czerwcu i z którego mój mąż śmieje się do dzisiaj, było stwierdzenie, że tu jest tak "mało-miejsko". Spacer do High Parku był jednym z pierwszych, jakie tu odbyłam. Możliwe, że wracaliśmy wtedy z kościoła św. Kazimierza i zamiast jechać tramwajem, postanowiliśmy przejść się przez park. Bo z pierwszej wizyty w High Parku pamiętam, że schodziliśmy do Grenadier Pond od wschodu, od zabudowań przy Lodge Drive, gdzie był też pomnik. Ten teren jest położony nieco powyżej stawu, dlatego schodzi się schodkami w dół.


Pamiętam, jakie wrażenie zrobiło na mnie to schodzenie, że tu jest tak dziko. Nie wiedziałam wtedy, że poniżej będzie staw. Akurat słońce zachodziło i niebo zaskakiwało różowością. Odbijało się w stawie. Tylko nie bardzo pasowały do tego wieżowce widoczne za drzewami po drugiej stronie stawu. One też odbijały się w wodzie, a jakże. W takim plenerze przy brzegu pływał sobie jeszcze łabędź.
Skręciliśmy na północ i poszliśmy alejką wzdłuż stawu. Za łukiem weszliśmy na teren parku położonego na zboczu poprzecinanym licznymi alejkami. Miejsce to nazywa się Hillside Garden, a na jego tyłach (w kierunku zachodnim) znajdują się minizoo i restauracja. Alejkami przechadzali się ludzie, paradowały też w obfitości gęsi, niestety zostawiając za sobą liczne ślady swojej obecności. Na trawniku raczej nie odważyłabym się tu usiąść.
Dalej zrobiło się bardziej dziko, alejka stała się węższa i już nie była wybetonowana. W tej okolicy można obserwować ptaki, raz nawet widziałam ślepowrona.


Szliśmy cały czas na północ, staw robił się coraz bardziej zarośnięty, a w końcu, po minięciu mostku, szliśmy wzdłuż wąskiego strumienia. Żeby wyjść na ulicę Bloor, trzeba było wdrapać się po schodkach. Od Bloor widać, jak szybko teren się obniża.
Ciekawe, że Grenadier Pond jest w pewnym stopniu pozostałością po epoce lodowcowej. W tamtym okresie nad High Parkiem zalegała pokrywa lodowa grubości ok. 1 kilometra. Gdy topniała, powstało jezioro Iroquois, które było o 95 metrów głębsze niż obecne Ontario. Jego stromy brzeg widać miejscami obecnie, jadąc Davenport Road, 8 km na północ od High Parku. Po zakończeniu epoki lodowcowej, jakieś 10.000 lat temu, linia brzegowa jeziora przesunęła się na południe o 5 – 10 km. Potem na skutek ruchu płyt kontynentalnych uformowała się linia brzegowa jeziora Ontario w takim kształcie, jaki znamy dziś. Wody rzek niosły piasek i żwir pozostałe po lodowcu w kierunku jeziora. W końcu około 2000 lat temu doszło do zamknięcia ujścia Wedingo Creek – w ten sposób powstał Grenadier Pond. Zdarzało się, że podczas wahań poziomu wody staw wylewał do jeziora. Uregulowano to dopiero w XIX wieku.


Dość często chodzimy na spacery przez High Park. Przyjemnie było w lipcu patrzeć na mamy-kaczki, które z pisklętami wylegiwały się na brzegu stawu. Dopingowaliśmy kaczątka, które niezdarnie próbowały wskoczyć na wybetonowaną krawędź stawu. Na szczęście wpadły na pomysł, że mogą sobie pomóc, wchodząc najpierw na wystający z wody kamień. Wieczorem kilka razy przemknął przed nami garbaty szop pracz. Potem jesień powoli zaczęła wybarwiać liście. A że drzewa są tu właśnie liściaste, każde przybrało się w inny kolor. Ostatnio, pod koniec listopada, większość liści szeleściła już nam pod nogami. Spośród tych, które zostały na drzewach, zwracały uwagę żółte liście wierzby. Teraz jesteśmy ciekawi, jak park będzie wyglądał pod pierzyną śniegu.


Dla dzieci na pewno atrakcją będzie mini zoo, zwłaszcza latem. Chociaż muszę przyznać, że jak się tam wybraliśmy ostatnim razem, to też dość długo nam się zeszło. Teraz dni są już chłodne, więc na pewno nie wszystkie zwierzaki można było podziwiać. Niemniej jednak zatrzymaliśmy się przy kilku wybiegach. Podejrzewam, że takie zwierzęta, jak renifery czy bizony, będzie można oglądać przez całą zimę. Najbardziej zaskoczyły nas kapibary – największe gryzonie świata. Z początku w ogóle nie wiedzieliśmy, co to za zwierzęta. Patrząc na ich zęby, można było jedynie orzec, że to właśnie jakieś gryzonie. Przy siatce zebrały się też dzieci, bo oprócz dorosłych osobników na wybiegu znajdowało się też kilka młodych. Zoo zostało ufundowane przez miasto Toronto w 1893 roku, czyli w przyszłym roku będzie miało 120 lat. Niestety, w czerwcu tego roku miasto wycofało się z finansowania go. Obecnie opiekuje się nim organizacja non-profit o nazwie "Friends of High Park ZOO". Przy wejściu do zoo stoją puszki, do których można wrzucać datki na rzecz utrzymania tego miejsca. Poza tym jest jeszcze możliwość dodania dwóch dolarów do rachunku płaconego w restauracji.
Samochodem najłatwiej jest tu wjechać od Bloor. Można też przyjechać metrem i wysiąść oczywiście na stacji High Park. Od Bloor rozpoczynają się ulice West Road i Colborne Lodge Drive, które tworzą pętlę – na jej południowym końcu znajduje się restauracja, o której wspominałam. Jest tam też spory parking. Wzdłuż tych ulic ciągnie się infrastruktura rekreacyjna: miejsca na piknik, place zabaw, boiska, basen, lodowisko, korty tenisowe, punkty gastronomiczne, toalety. Na wschód od restauracji wydzielono strefę, w której można spacerować z psami bez smyczy.
My zazwyczaj przecinamy West Road i Colborne Lodge Drive i chodzimy Spring Road. Wzdłuż niej również wydzielono kilka terenów, po których psy mogą biegać swobodnie. Na północy Spring Road znajduje się staw, a wzdłuż drogi płynie strumień. Idąc tą ulicą cały czas na południe, a następnie skręcając w lewo, dochodzi się do High Park Boulevard, a nim – do Roncesvalles. Od południa granicę parku wyznacza the Queensway, którym jeździ tramwaj 501.


Można się zastanawiać, skąd taki – jakkolwiek by patrzeć – duży teren zielony uchował się w mieście. High Park ma powierzchnię 161 hektarów i został podarowany miastu przez geodetę i architekta Johna G. Howarda. Do dziś na samym południu parku stoi tu jego dom – Colborne Lodge.
To prawda, że czasem może nam się nie chcieć jechać nigdzie daleko. Niekiedy w weekend wyjechać z Toronto wcale nie jest łatwo ze względu na korki. To wcale nie znaczy jednak, że jedyną rozrywką, jaka pozostaje, jest spacer po centrum handlowym. Nawet przy nie najlepszej pogodzie warto przejść się, żeby pobyć bliżej natury. I podejrzewam, że niejeden z czytelników będzie zdziwiony, patrząc na zegarek, że spacerując po High Parku, nie zauważył, kiedy minęły mu dwie godziny.

Opublikowano w Turystyka
piątek, 31 sierpień 2012 07:15

Odkrywamy nasze miasto: Toronto Islands

 

W sobotnie popołudnie wysiadamy na stacji metra Union i kierujemy się ulicą Bay w stronę jeziora Ontario. Specjalnie wybieramy się koło godziny 17.00, żeby załapać się na zachód słońca na wyspach. Centrum Toronto fotografowane właśnie z wysp jest znanym motywem na pocztówkach. Po kilku minutach przechodzimy pod potężnym wiaduktem autostrady i niedługo potem widzimy już Harbour Square Park. Stąd właśnie odchodzą promy na Toronto Islands.


Mamy szczęście, bo tego dnia nie są pobierane opłaty za prom. Normalnie osoba dorosła musi zapłacić 7 dolarów, dzieci i seniorzy mają zniżki. Za najmłodsze dzieci opłata nie jest pobierana w ogóle. Nie ma kolejki, więc szybko przechodzimy dalej. Nie mamy czasu zerknąć na mapę, bo panowie z obsługi promów już na nas machają. Więc tylko szybko robię zdjęcie mapy, tak na wszelki wypadek, bo nie widzę, żeby gdzieś były rozdawane plany. A ja jednak należę do osób, które potrzebują poczucia orientacji w miejscu, w którym się znajdują. Później to zdjęcie mapy przydało nam się kilkakrotnie.


Więc woła nas pan operator promu i pyta, gdzie chcemy płynąć. A tu oczywiście nigdzie nie ma mapy i ja mam sobie coś świadomie wybrać! Trochę burząc się w środku, za namową pana wsiadamy z mężem na prom płynący na Ward's Island. Do wyboru są jeszcze Centre Island i Hanlan's Point. Promy pływają z różną częstotliwością przez cały rok. Na wyspy można się też dostać taksówką wodną, a nawet spróbować dopłynąć kajakiem.
Podróż trwa chyba niecałe 10 minut. Zauważamy ludzi z rowerami i trochę żałujemy, że nie wzięliśmy swoich. Na wyspach jest możliwość wypożyczenia roweru. Można wybrać klasyczny rower jednoosobowy, tandem, a nawet trójkołowy rower z ławką, w którym zmieści się cała rodzina. To całkiem dobry sposób na przemieszczanie się, a biorąc pod uwagę, że po wyspach nie jeżdżą samochody (poza służbami miejskimi itp.) też raczej bezpieczny.


Okazuje się, że wybór Ward's Island (która w rzeczywistości nie jest oddzielną wyspą, tylko częścią wyspy centralnej) był dobry. Wschodnia część wysp jest zamieszkana – domy można znaleźć na Ward's Island i Algonquin Island. Te niewielkie domki wyglądają jak letniskowe, ale część jest zamieszkana przez cały rok. Jest ich 262, a ich zakup lub sprzedaż reguluje prawo prowincyjne. Stoją gęsto przy wąskich uliczkach, które nawet mają swoje nazwy. Przy jednym z domów odbywa się właśnie przyjęcie w ogrodzie. Zaraz mi się przypominają polskie pracownicze ogródki działkowe z tamtejszymi domkami-altanami. Wyobrażam sobie, że przyjemnie musi być mieszkać w takim miejscu.
W tej części nie ma wielu turystów, jest spokojnie, daleko od miejskiego zgiełku, i widok na Toronto jak z obrazka. Jestem ciekawa, jak to wygląda zimą. Nazwa wyspy pochodzi od rodziny Wardów, która osiadła w tym miejscu około 1830 roku. David Ward, miejscowy rybak, osiedlił się tu z żoną i wychował siedmioro dzieci. Jego syn William w 1882 roku wybudował hotel, który przebudowywany przetrwał 84 lata.
Ogólnie Toronto Islands to 14 wysp o łącznej powierzchni 230 hektarów. Odwiedza je rocznie ok. 1,25 mln ludzi. Największe z nich to Centre Island i Ward's Island. Centre Island okala od południa pozostałe mniejsze wyspy, na które można się dostać, przechodząc przez mosty. Na zachodnim krańcu znajduje się lotnisko Billy Bishop oraz plaża nudystów. Plaża jest też na Ward's Island oraz przy molo na wyspie centralnej.
Kiedyś to, co dzisiaj nazywamy Toronto Islands, było półwyspem, który kształtowały prądy jeziora niosące ze sobą piaski wypłukane z klifów w Scarborough. Wyspy powstały podczas gwałtownego sztormu 14 kwietnia 1858 roku. Utworzył się przesmyk po wschodniej stronie.
Dla rodzin z dziećmi najbardziej atrakcyjna będzie Centre Island. Znajduje się tu park rozrywki działający od 1966 roku oraz minizoo. Można też posilić się w którymś z punktów gastronomicznych. Niedaleko jest też anglikański kościół św. Andrzeja z końca XIX wieku.
Dalej na zachód znajduje się najstarsza latarnia morska w obrębie Wielkich Jezior, będąca zarazem najstarszą kamienną budowlą w Toronto. Latarnia na Gibraltar Point została zbudowana w 1808 roku (podwyższona do wys. 82 stóp w 1832 r.) i działała przez 150 lat. Na Gibraltar Point znajduje się też jedyna na wyspach szkoła oraz przedszkole. Drugie przedszkole zostało założone na Algonquin Island. Jest to inicjatywa rodziców. Uczęszczają do niego dzieci w wieku od 2 do 5 lat.


Na Gibraltar Piont miejsce dla siebie znajdą też artyści. Znajdują się tam studia dla ponad 15 artystów malarzy, ceramików, rzeźbiarzy, muzyków, a nawet studio nagrań. Przybywający artyści mogą wynająć studio i sypialnię na określony czas.
Idąc dalej na zachód, trafimy na wydmy. Wydmy te są jedynymi w okolicy. Najbliższy podobny system wydm znajduje się niedaleko Picton w Sandbanks Provincial Park, 150 kilometrów od Toronto.


W końcu dotrzemy do Hanlan's Point, gdzie dopływa prom. Dalej na zachód jest już lotnisko. Miejsce nazywa się od nazwiska rodziny Hanlanów, która jako pierwsza w 1862 roku zaczęła mieszkać na wyspach przez cały rok. 5 lat później wyspy stały się częścią Toronto. W kolejnych latach stawały się coraz bardziej popularnym celem wypoczynku mieszkańców miasta. Podobnie jak na Ward's Island, także na Hanlan's Point stanął hotel.
Wyspy to miejsce, które powinno też zainteresować obserwatorów ptaków. Można tu spotkać ponad 200 gatunków. Może niektórym uda się dostrzec brodzącego przy brzegu ślepowrona zwyczajnego. Populacja tych ptaków została przetrzebiona w latach 50. i 60. ubiegłego wieku na skutek zanieczyszczenia Wielkich Jezior. Zaczęto ją odbudowywać w latach 80. Ptaki wyglądają trochę nieproporcjonalnie ze względu na stosunkowo krótkie nogi. Są szare z ciemnymi czapeczkami na głowach i wierzchami skrzydeł. Z tyłu głowy mają charakterystyczne dwa jasne długie pióra. Występują tu też czaple siwe, a zimą – sowy włochatki małe z rodziny puszczykowatych.
Ze ssaków można natknąć się na lisa. Lisy na wyspy zawędrowały prawdopodobnie zimą po zamarzniętym jeziorze. Trafiają się też bobry, a nawet kojoty.


Często po pierwszym pobycie w jakimś miejscu odczuwa się niedosyt. Ja akurat żałuję, że nie udało nam się tym razem dotrzeć do latarni. Mam też nadzieję, że po wakacjach, kiedy pewnie mniej osób będzie odwiedzać wyspy, będzie można zaobserwować ptaki. Warto też się wybrać tutaj w dzień, gdy niebo jest lekko pochmurne – można wtedy mieć nadzieję na ciekawy i barwny zachód słońca. Nam trafiło się niebo bezchmurne, które wieczorem tylko nieco zaróżowiło się na zachodzie. Mamy więc po co wracać.

tekst i zdjęcia

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Opublikowano w Turystyka
piątek, 10 sierpień 2012 10:00

Queen Street

– Nie jesteś może głodna? – późnym popołudniem w któryś piątek dzwoni do mnie mój mąż. Od razu wiem, że chciałby zjeść gdzieś na mieście, i podejrzewam nawet, że ma już na oku jakieś miejsce. Umawiamy się zatem na stacji metra Osgoode (Toronto).
Wychodzimy na ulicę Queen i od razu wita nas gwar. To akurat pora, kiedy wszyscy wychodzą z pracy. Zmierzamy pod numer 678. Cała ulica ma nieco ponad 14 kilometrów, na zachodzie zaczyna się od skrzyżowania z Roncesvalles. Za skrzyżowaniem z Old Yonge Street zaczyna się wschodnia część Queen i ciągnie aż do plaż (The Beaches).


Można by podjechać tramwajem nr 501, ale my wolimy pójść pieszo. Więcej się wtedy widzi.
A jest na co patrzeć. Przede wszystkim jest tu kolorowo. Mijamy mnóstwo sklepów i kawiarń. Sklepy w większości odzieżowe, można rozpoznać niektóre znane marki. Ale jeśli komuś nie odpowiada sprzedawany asortyment, niech sam coś stworzy – można naliczyć chyba kilkanaście sklepów sprzedających tkaniny i różne dodatki krawieckie. Nagle zauważam samochód "wyskakujący" ze ściany któregoś z budynków. Okazuje się, że to siedziba telewizji CTV. Na jednym ze skrzyżowań, czekając na zielone światło dla pieszych, podnoszę głowę i widzę tablicę z nazwą ulicy. A na pasku pod spodem również napis "Fashion District".


Kilka przecznic dalej napis ten się zmienia. Teraz brzmi "Art + Design District". Robi się jakby trochę spokojniej. Zaczynają przeważać domy jedno- i dwupiętrowe obłożone cegłą lub otynkowane i pomalowane na różne kolory. Sklepy też są inne – powiedziałabym, że bardziej... autorskie. Można trafić do takiego, gdzie ktoś sam przerabia buty albo sprzedaje krótkie serie torebek czy innej kobiecej galanterii. Znajdziemy tu też galerie obrazów, grafik lub fotografii. Sporo jest też sklepów ze starociami. Sprzedawcy oferują wszystko, drobiazgi i meble, rzeczy potrzebne, niepotrzebne, czyli jak ja to nazywam kurzojady i durnostojki, które to teoretycznie mają tworzyć "klimat domu".
Wzdłuż całej ulicy ustawione są słupki do przyczepiania rowerów. Prawie wszystkie miejsca są zajęte, ale nowoczesne rowery można policzyć na palcach jednej ręki. Tu króluje styl retro. A jeśli któryś z pojazdów się zepsuje – można go oddać do jednego z warsztatów znajdujących się przy Queen.


Uwagę zwracają też sklepy muzyczne. Są takie z instrumentami, ale zaciekawienie budzą przede wszystkim płyty. Bo sprzedawane są płyty czarne – nowe i używane. Wybór jest ogromny.
Mijamy skrzyżowanie z Bathurst i w końcu dochodzimy do restauracji. Łatwo ją przegapić, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Nawet napis z nazwą na murze jakiś taki odrapany. Ale cóż to za nazwa... "Czehoski".
Nie jest to może jednak takie zaskakujące, gdy się wspomni, że zachodnia część ulicy Queen, nazwanej tak na cześć królowej Wiktorii, od lat 20. do 50. XX wieku była miejscem, gdzie skupiała się emigracja polska i ukraińska. Potem Polonia przeniosła się nieco dalej na Roncesvalles, przy czym nie bez znaczenia była budowa kościoła św. Kazimierza (lata 1948–54).


Restauracja też ma swoją historię. Mieści się w budynku z 1924 roku. Na początku był tam sklep mięsny, który prowadziła polska rodzina, która miała sześcioro dzieci. Wszystkie dorastały w sklepie, który był na parterze. Na piętrze znajdowały się sypialnie. Po śmierci założycieli sklepem zajmowała się trójka ich dzieci – dwaj synowie (w tym najstarszy Stanley) i córka, która nigdy nie wyszła za mąż. Sklep był bardzo znany ze swoich wyrobów, a zwłaszcza z polskiej kiełbasy zwanej "kalbasa". Zawsze ustawiały się po nią kolejki. Sklep działał przez ponad 60 lat, do momentu śmierci Stanleya. Wtedy go zamknięto, ale pozostali, którzy go prowadzili, nadal mieszkali w tym budynku. Napis "Czehoski", który widzimy dziś, jest oryginalny.


W środku przyjemnie, jasne ściany z elementami z drewna i czerwonej cegły. Elementy dekoracyjne raczej skromne, postawiono na minimalizm. Ale to wyszło na dobre. Siedzimy na piętrze. Można też wybrać miejsce na patio. A nad nami wysoki sufit, przy jednej ze ścian, na występie muru pod oknami – stare canoe. Jest też zapewne pełnoletni rower.


Zamawiamy na przystawkę sałatę, a potem hamburgera z frytkami i stek. Jedzenie jest bardzo smaczne, a porcje duże w porównaniu z europejskimi. Widzę, że duże porcje są w tutejszych restauracjach normą. Bardzo dobre frytki, takie prawdziwie ziemniaczane. Jeden brak zwrócił tylko moją uwagę. Brak pieczywa do sałaty. Może po prostu przed przeprowadzką do Kanady przyzwyczaiłam się, że do przystawki podawane jest pieczywo. A może tutaj to celowe – bo porcja dania głównego jest na tyle duża, że nie ma sensu opychać się wcześniej pieczywem...
Na piętrze, czyli tam, gdzie siedzieliśmy, jest może 7 stolików. Zajęte były chyba 4 (oprócz naszego), ale muszę przyznać, że było raczej głośno. Siedząc naprzeciwko siebie, musieliśmy często mówić pełnym głosem, żeby słyszeć się wzajemnie. No ale już to, na kogo się trafi, jest nie do przewidzenia.


Poza tymi dwoma drobiazgami restauracja robi dobre wrażenie. Może to też wpływ jej historii, w każdym razie myślę, że jeszcze tu kiedyś wrócimy.
Zaraz za restauracją mijamy budynek, który mógł być kiedyś kościołem. Dziś działa w nim "Centrum inspiracji". Oznajmia to tabliczka przy drzwiach, a potwierdzają malowidła przytwierdzone do ścian. Za każdym razem ilekroć mijam takie "adaptowane" kościoły, mam trochę mieszane uczucia. Zwłaszcza gdy chodzi o adaptację na mieszkania – trudno mi jest wyobrazić sobie mieszkanie w takim wnętrzu. Chociaż zdaję sobie sprawę, że dla osoby niewierzącej wysokie sufity, ciekawe sklepienia i duże okna wyglądają zachęcająco. Grube ściany w lecie pewnie też gwarantują miły chłód.
Kawałek dalej znajduje się cerkiew, a następnie Trinity-Bellwoods Park. Mijamy też modne lofty i muzeum kanadyjskiej sztuki nowoczesnej.
Elementem niewątpliwie szpetnym, ale może dlatego rozbrajającym, jest elektryfikacja ulicy Queen. Ciekawa jestem, ile dziesiątek, a pewnie nawet setek kilometrów kabli wisi na mijanych słupach. Bo cała sieć jest napowietrzna, słupy elektryczne prowadzą kable na kilku poziomach. Taka plątanina. I jeszcze do tego tramwaje pośrodku.


Co mi się w tym wszystkim podoba? Chyba takie nieprzytłoczenie nowością i nowoczesnością. Gdy patrzę na sklepy z rowerami czy starymi meblami, szyld o naprawie gitar, na wszystkie te małe kawiarnie, to jest to takie autentyczne i niezobowiązujące. Może czasem sprawia wrażenie bałaganu, ale jest to z pewnością nieład artystyczny.

Opublikowano w Fotoreportaż

20 tys. w obronie życia
Nie zabijaj - wielki protest w Ottawie
Ottawa 19.300 ludzi, w tym wielu młodych, przybyło w czwartek do Ottawy, by przemaszerować na Wzgórze Parlamentarne, protestując przeciwko aborcji i eutanazji w marszu obrony ludzkiego życia od poczęcia do naturalnej śmierci.
    Atmosfera była wspaniała, obyło się bez incydentów z uczestnikami nielicznej kontrmanifestacji pro-choice.
    Wielu animatorów ruchu obrony życia miało nadzieję, że nowa sytuacja polityczna w Ottawie – zwłaszcza zaś większość Partii Konserwatywnej w Izbie Gmin, da okazję do ponownej próby uchwalenia ustawy przynajmniej częściowo broniącej poczętych dzieci. Obecnie tzw. aborcja nie jest w Kanadzie w ogóle regulowana, co oznacza, że dziecko mo-żna zabić nawet w 7. czy 8. miesiącu ciąży – ochrona prawna dotyczy jedynie osób urodzonych.
    Tymczasem premier Stephen Harper kilkakrotnie podkreślał, że nie wznowi debaty nad aborcją, ani też nad definicją początku życia, jak tego chciał, zgłaszając prywatną ustawę, konserwatywny poseł z Waterloo. Domagał się on ustalenia, od kiedy można mówić o życiu ludzkim z punktu widzenia prawa. Sprawa  tyczy różnych zagadnień, nie tylko przerywania ciąży – na przykład morderstw kobiet ciężarnych – kwestii stawianych wówczas zarzutów – obecnie nie można postawić zarzutu zamordowania dwóch osób.
    Wielu uczestników marszu uznawało w związku z tym stanowiskiem Harpera za tchórza. Alissa Golob z Campaign Life wskazała, że aborcja jest  największym holokaustem naszych czasów.

Opublikowano w Wiadomości kanadyjskie
Strona 4 z 4