Gdy trzymam
różaniec, kończy się burza
To nic, że za oknem zimno i deszcz pada
To nic, że boli i noc nieprzespana
To nic, że z pozoru wygląda to źle,
Bo odszedł ode mnie smutek i lęk…
Każdego roku o tej porze towarzyszyło mi przygnębienie i samotność taka trawiąca ciało i umysł, jednym słowem „ból”, na który nie miałem sposobu, nawet w zakochaniu. Gdyby to była depresja, to z łatwością bym ją okiełznał, bo rządziła mną w pierwszych latach po wypadku, teraz nie ma ze mną szans. To ewidentnie wpływ aury zarzucał na mnie sieć, z, której nie potrafiłem się wyplątać. Nawet miłość, słodycz ciała, feromonu czy słowa nie były w stanie pokonać tego okresu poza czasem. Tak, to czas był wówczas jedynym lekiem, mozolną terapią, która w zasadzie niczego nie uśmierzała. Trzeba było przetrwać ten dręczący okres ponurej aury w cierpliwości. Ulga przychodziła wraz z początkiem nowego roku. Z dnia na dzień było lepiej i lepiej, progres postępował, aż do wiosny. Tak, wiosną wybuchał wulkan radości w moim sercu, w samym środku było jego rozległe epicentrum. Wraz z nim niezliczone pragnienia, począwszy od poczucia na twarzy promyków słońca i dotyku pierwszych rozwiniętych listków na krzewach, drzewach, aż po usilną chęć rzucenia się na dywan utkany z żółtych mleczy…
Dalsza część artykułu dostępna po wykupieniu subskrypcji. Kup tutaj!