Logo
Wydrukuj tę stronę

Canoeing Joeperry Lake

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

        Chociaż brałam już udział w niejednej wycieczce po jeziorach Ontario, to jednak nadal obawiam się dużych jezior. Przy niekorzystnej zmianie pogody i silnym wietrze powstają spore fale i o wywrotkę nie jest trudno, a będąc gdzieś na środku jeziora, można doświadczyć poważnych konsekwencji. Dlatego z ulgą usłyszałam od mojego męża Andrzeja, że mimo spóźnionej pory udało się zarezerwować biwaczysko na jeziorze Joeperry w Parku Prowincyjnym Bon Echo. Na jeziorze tym byliśmy już kilka lat temu w małej grupie z Polonijnego Klubu Turystycznego „Koliba”.

        Jezioro jest nieduże jak na Ontario, ma około 2 km na 1,5 km. Nie ma tutaj motorówek ani żadnych daczy, więc woda jest wyjątkowo czysta i mnogość ryb, czego doświadczyliśmy. Do jeziora dojeżdża się przez bramę parku Bon Echo. Tam też nad tak zwaną laguną opłaca się wynajem łodzi (40 dolarów za dobę), pobiera wiosła i kamizelki. Stąd jedzie się 8 km żwirową drogą na parking.       

         Wyładowujemy nasz sprzęt, a nie jest tego mało! Trzeba to wszystko przewieźć jeszcze 500 m leśną drogą nad brzeg. Doskonale przydaje się kupiony w Canadian Tire składany wózek. Mamy piękną pogodę i wieje tylko łagodny zefirek, a na wodzie jedynie drobne zmarszczki. Mimo że ja i Andrzej doznaliśmy kontuzji lewych ramion, wiosłowanie idzie nam nieźle i po pół godzinie podpływamy pod naszą lotę nr 505. Niestety, ku mojemu utrapieniu, piętrzą się tu wielkie głazy i mam spore trudności, żeby się z łodzi wykaraskać. Na szczęście jest tu już trójka naszych klubowych kolegów i jakoś z wyładunkiem sobie poradziliśmy.

       Irek Kasperowicz, jako zapalony wędkarz, od razu samotnie wyrusza na jezioro na łów, a my zakładamy biwak i szykujemy ognisko. Po drugiej stronie jeziora też już błyskają radosne ogniki. Na ciemniejącym niebie coraz więcej gwiazd i teraz od razu odczuwamy ten wspaniały kontakt z odwieczną przyrodą. Po godzinie wraca Irek i wiemy, że będziemy dziś mieli na kolację świeżutką rybę, bowiem nasz wędkarz pokazuje nam triumfalnie dwa okazałe bassy (rodzaj okonia).

        W nocy mamy dość niemiłą przygodę z antykomarową  pochodnią, która w dziwny sposób sama się wypaliła, ale wszystko dobrze się skończyło. 

        Następny dzień to totalny relaks, trochę wiosłowania i kolacyjna wyżerka całego prowiantu, bo przecież nie będziemy tego wieźć z powrotem do domu. Prócz dość zuchwałego racoona nie mieliśmy wizyt żadnych futrzaków, chociaż wiemy, że i czarnego niedźwiadka można się było spodziewać. Te dwie doby tak nam szybko przeleciały, że aż żal było wiosłować z powrotem. Jeszcze jedna zatem przemiła ontaryjska przygoda i oby wiele jeszcze podobnych było przed nami!

Danuta Rogulska-Legienis

Artykuły powiązane