farolwebad1

A+ A A-

Siedem dni ze Stanem Tymińskim. Codzienność z szokową transformacją w tle (23)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

Jeszcze na początku kampanii Tymiński wybrał się na promocję książki byłego I sekretarza partii komunistycznej Edwarda Gierka. Był to wywiad- rzeka o tytule "Przerwana dekada", jaki przeprowadził z nim dziennikarz Janusz Rolicki. Poszedł tam z ciekawości, aby zobaczyć Gierka, którego nigdy w życiu nie widział. Nawet w telewizji. Do wejścia budynku hotelu "Holiday Inn" w centrum Warszawy, gdzie odbywała się promocja, prowadził długi czerwony dywan. Szedł z siostrą i jej znajomą, gdyż sam nie byłby nawet w stanie rozpoznać Gierka. Kilka metrów przed nimi szedł dość otyły człowiek z dużymi uszami. Nagle ludzie stojący po bokach tego czerwonego dywanu zaczęli pluć na idącego przed nim mężczyznę. I to zarówno z jednej, jak i z drugiej strony. Skonfundowany Tymiński zaczął się nawet przez chwilę obawiać czy też aby na niego również nie zaczną pluć. Zapytał się wówczas siostry, kim jest ten mężczyzna, na którego tak plują. – "To Jerzy Urban. Były rzecznik prasowy rządu Jaruzelskiego" – usłyszał w odpowiedzi.

Już na sali Tymiński zajął miejsce z tyłu sali. Przed nim, gdzieś kilka rzędów, usiadł samotnie Urban. Zaraz po tym podszedł do niego młody, niewysoki mężczyzna. I mocno fircykowaty, jak go ocenił Tymiński. Ukląkł na jednym kolanie i skłonił głowę, a nawet pocałował w rękę Urbana. – "Kto to jest?" – zapytał siostrę zaskoczony Tymiński. – "To Aleksander Kwaśniewski" – odpowiedziała ściszonym głosem.

Tuż przed nim, dwa rzędy z przodu, usiadł były premier Piotr Jaroszewicz wraz z małżonką. Tymiński zapamiętał go jako dumnego, trzymającego fason mężczyznę.

"Po kilku przemowach było przyjęcie w dużym salonie, gdzie znajdował się stół zastawiony łososiem. Stoję sobie w rogu, a tu jakiś facet do mnie podchodzi i mówi: »Zapoznam pana z Gierkiem«. Gierek rozmawiał z Jaroszewiczem pośrodku pokoju. Pochylił się do mnie. »Wypije pan ze mną?« – zapytał. »Czemu nie?« – odparłem. Nie wypada przecież starszemu panu odmówić. Kątem oka widziałem dziennikarzy przepychających się z aparatami i fleszami, żeby uchwycić moment, jak piję z Gierkiem. Pomyślałem, że nazajutrz te zdjęcia ukażą się w gazetach i będę skompromitowany.

Ale następnego dnia nie było ich nigdzie. Przetrzymano je na odpowiedni moment. Ukazały się dopiero podczas drugiej tury wyborów. Miały świadczyć, że jestem przyjacielem Gierka. A ja miałem zaledwie jednominutowe spotkanie. Przy okazji poznałem pana Jaroszewicza. Grzecznie, jako młodszy, przepiłem do niego pięćdziesiątkę wódki. I to wszystko.".

Wypili wówczas razem z Gierkiem i Jaroszewiczem po pięćdziesiątce czystej. "Dobrze pan o mnie napisał" – powiedział mu wtedy Gierek. Gierek był wdzięczny Tymińskiemu za to, co napisał o nim i zadłużeniu Polski w "Świętych psach". Zdjęcia z toastu z Gierkiem i Jaroszewiczem ukazały się dopiero w ostatnich dniach kampanii w II turze wyborów. Za to z komentarzami prasowymi sugerującymi ciche popieranie komuny przez Tymińskiego, czy też sympatyzowanie z nią, w ramach nowej już – w II turze – propagandowej strategii ośrodka prowadzącego szokową transformację.

"Żałuję, że nie poznałem Gierka i Jaroszewicza lepiej. To byli ludzie, którzy mogli mi dużo pomóc w poznaniu sytuacji i historii Polski powojennej. W późniejszych latach próbowałem się spotkać z panem Gierkiem. Przez ludzi z Partii X ze Śląska poprosiłem go o spotkanie. Gierek kategorycznie odmówił. To było już po zamordowaniu Jaroszewicza."

Na uroczystym przyjęciu dyplomatycznym w ambasadzie sowieckiej z okazji rewolucji październikowej, Tymiński spotkał również Jaruzelskiego.

Tymiński uważał za konieczne pójść tam, jako kandydat na prezydenta Polski. "W połowie przyjęcia – wspominał Tymiński – podskoczył do mnie dziennikarz PAP-u i powiedział, że przedstawi mnie Jaruzelskiemu. Zgodziłem się. Jaruzelski rozmawiał z kimś, coś mu szeptał do ucha. Dziennikarz odsunął tego typa i generał przywitał się ze mną. Tym odsuniętym gościem był ambasador Stanów Zjednoczonych. Przerwałem mu rozmowę.

Jaruzelski odniósł się do mnie bardzo przyjaźnie. Martwił się, czy mam dobre hasła wyborcze. To była krótka rozmowa, bo nie wypada na takim przyjęciu rozmawiać dłużej. Chwilę później dorwała mnie grupa piesków z KPN krzyczących, że na pewno przegram wybory. Nie lubię scysji, więc dołączyłem do rosyjskich generałów, którzy pili wódkę. KPN-owcy tam za mną nie poszli, bo się bali. Wyszedłem dość wcześnie. Następnego dnia prasa przypuściła na mnie atak, że z Rosjanami byłem na przyjęciu. W audycji wyborczej powiedziałem: »Tak, z Rosjanami trzeba handlować, potrzebują naszych kartofli i masła«. I elektorat przyznał mi rację."

Ze sztabu wyborczego w Warszawie dostarczono Tymińskiemu kopie rządowych dokumentów o prywatyzacji czterech polskich przedsiębiorstw państwowych. Jednym z nich była Huta "Warszawa". Ktoś je tam przesłał czy przyniósł. Tymiński nie dowiedział się, kto to był. Trzymał je w swojej czarnej teczce, z którą się nie rozstawał przez całą kampanię. Stale jednak nie miał czasu, aby te dokumenty przeczytać. Aż do momentu noclegu w ulubionym domu wypoczynkowym Jaruzelskiego i z ofertą spania na jego łóżku.

Tymiński planował spędzić jeden dzień z żoną w górach, aby po prostu odpocząć. I po wiecu w Krakowie pojechał do Zakopanego na dzień przed planowanym tam kolejnym spotkaniem z wyborcami. Wcześniej poprosił lokalny sztab wyborczy z Zakopanego o rezerwację pokoju dla siebie i dla żony. Już po zmroku dotarli pod wskazany adres w Kościelisku w Zakopanem. Był to jakiś ośrodek wypoczynkowy z zabudową w stylu podhalańskim.

Niespodziewanie powitał ich człowiek w mundurze pułkownika Wojska Polskiego i zaprowadził na drugie piętro dość okazałego domu – "Proszę bardzo, oto pokój i łóżko generała Jaruzelskiego. Jego ulubiony pokój i ulubione łóżko". I przekazał mu również, że na rano jest zaproszony na spotkanie z grupą biznesmenów z warszawskiego ośrodka zarządzania, gdzie będzie również kilka osób z rządu.

Tymiński był kompletnie zaskoczony całą sytuacją. Znalazł się w Wojskowym Ośrodku Wypoczynkowym w Kościelisku, a nocleg miał spędzić w ulubionym łóżku Jaruzelskiego. Jego przemęczona żona natychmiast na tymże łóżku zasnęła, a on czuł się tą całą sytuacją zniesmaczony, a nawet zaniepokojony. I pomyślał, że to może być jakaś prowokacja. I pewnie taką była, ale sprawy potoczyły się raczej nie po myśli jej organizatorów.

Tymiński, nie chcąc bowiem spać w łóżku Jaruzelskiego, zaczął się przygotowywać do porannego wystąpienia na zapowiedzianym mu spotkaniu.

Zapalił lampkę i usiadł przy stole z notesem i piórem. I wyjął również wożone ze sobą już od jakiegoś czasu rządowe dokumenty dotyczące prywatyzacji. Przeczytał je bardzo uważnie i nie miał wątpliwości, że są oryginalne. Było tam zbyt dużo szczegółowych danych technicznych i ekonomicznych, aby to mogła być fałszywka. Miały ton stalinowskiej dyrektywy. A im bardziej się zagłębiał w lekturę tych prywatyzacyjnych dokumentów, tym bardziej był zdumiony, a potem wręcz zszokowany tym, co tam wyczytał. Wynikało z nich, że rząd przygotowuje do sprzedaży za co najwyżej półdarmo, bardzo dobrze prosperujące polskie przedsiębiorstwa państwowe. I chce je sprzedawać zachodnim koncernom i firmom. Tymiński otworzył notes i po długim namyśle napisał tylko dwa słowa: "Zdrada narodu".

Na spotkaniu w okazałej sali hotelu wojskowego ośrodka wypoczynkowego było obecnych kilkadziesiąt osób. Prawdopodobnie byli to w większości ludzie ze sfer rządowych, w tym z Ministerstwa Przekształceń Własnościowych. W półgodzinnym referacie ostro atakującym politykę gospodarczą Balcerowicza, Tymiński dokonał analizy projektów prywatyzacyjnych rządu Mazowieckiego. I niespodziewanie dla wszystkich uczestników oskarżył Mazowieckiego i jego rząd o zdradę narodu. Jego operator filmowy nagrał to wystąpienie, ale też i sfilmował wszystkich obecnych na sali. Tymiński taśmę z tego nagrania natychmiast wysłał do Warszawy, aby można było wyemitować na jej podstawie jego wieczorny program wyborczy. Taśma gdzieś wszakże niespodziewanie przepadła w gmachu telewizji. Ktoś ją skradł, gdyż nigdy się nie odnalazła. Reakcja sali była burzliwa, a pytania agresywne i manipulacyjne.

Po spotkaniu poprosił go do siebie ów pułkownik, który go wieczorem witał. Był dyrektorem ośrodka. W jego gabinecie Tymiński spędził około dwóch godzin w stanie dyskretnego aresztu domowego. Pułkownik milczał i na coś czekał. Tymiński też milczał, patrzył na góry przez okno i czekał, co powie pułkownik. I w takim milczeniu zadzwonił telefon. Pułkownik go odebrał i jakby nigdy nic grzecznie pożegnał Tymińskiego, odprowadzając go do drzwi.

Jeszcze przed wyjazdem do Zakopanego Tymiński sporządził notatkę dla prasy z informacją o oskarżeniu Mazowieckiego i jego rządu o zdradę narodu. Przesłał ją natychmiast do swojego sztabu w Warszawie. I choć notatka ta została przez sztab przesłana do Polskiej Agencji Prasowej i głównych mediów, nigdzie się nie ukazała. Informacja o jego spotkaniu w Kościelisku nigdy nie ujrzała światła dziennego. Tymiński nigdy też nie dostał rachunku do zapłacenia za noc spędzoną w pokoju z łóżkiem Jaruzelskiego.

Jadąc już do Zakopanego na więc wyborczy, Tymiński podjął decyzję o zaatakowaniu Mazowieckiego i jego rządu za przygotowywaną po cichu i w ukryciu przed społeczeństwem prywatyzację, w formie wyprzedaży polskiego przemysłu w ręce obcego kapitału. I o oskarżeniu go w związku z tą prywatyzacją, o zdradę narodu polskiego. I na wiecu w Zakopanem Tymiński powtórzył oskarżenie z Kościeliska. Oskarżył rząd Mazowieckiego, że "wyprzedaje obcemu kapitałowi majątek za bezcen".

"17 listopada 1990 r. na wiecu w Zakopanem Stan Tymiński oskarżył rząd Tadeusza Mazowieckiego o »zdradę narodu, fałszowanie statystyk, dwukrotne zaniżenie rozmiarów recesji i inflacji, wyprzedaż majątku narodowego za pół ceny, prowadzenie z narodem wojny równie groźnej, jak druga wojna światowa, i okupację narodu polskiego«. Było to pierwsze tego typu oskarżenie wysunięte pod adresem Mazowieckiego i jego rządu od momentu zatwierdzenia jego składu przez parlament. Skutki tej wypowiedzi były zgoła nieoczekiwane. 20 listopada prokuratura wojewódzka w Nowym Sączu, na polecenie prokuratora generalnego, wszczęła śledztwo w sprawie znieważenia premiera (210 art. kk). (...) Na Tymińskiego zaś rzuciły się mass media. Jednak ich atak przyniósł skutek odwrotny do zamierzonego. Elektorat zareagował zgodnie z zakodowanym odruchem obronnym (»Prasa kłamie«, »Telewizja kłamie«, »Manipulanci« itp.) wykształconym jako antidotum na komunistyczną propagandę. Tymińskiemu zaczęło gwałtownie przybywać zwolenników."

Oskarżenie Mazowieckiego i jego rządu o zdradę narodową było dla opinii publicznej swoistym szokiem. A zarazem kubłem zimnej wody. I zgodnie z zamierzeniem Tymińskiego spolaryzowało podziały polityczne w polskim społeczeństwie. Po chwilowym spadku wywołanym szokiem zarzutu o zdradę narodową, poparcie dla Tymińskiego skoczyło w górę. Tymiński przeskoczył we wskaźnikach poparcia Mazowieckiego o 4 punkty procentowe.

Równocześnie jego "Święte psy" stały się bestsellerem w ciągu jednego miesiąca. Wydano je łącznie w ponad 330 tys. egzemplarzy. Nigdy jeszcze w historii współczesnej Polski książka polityczno-gospodarcza nie sprzedała się w takim nakładzie.

W oskarżeniu Tymińskiego było coś, czego przestraszyły się wszystkie cztery krajowe ośrodki realizujące szokową transformację. Tymiński ujawnił bowiem najbardziej ukrywane przed polskim społeczeństwem intencje polityki prywatyzacyjnej rządu. I nazwał je publicznie zdradą narodu.

Jednym z kluczowych celów szokowej terapii gospodarczej, jako sposobu realizacji Konsensusu Waszyngtońskiego, było zawsze przejęcie w drodze prywatyzacji najwartościowszych fragmentów majątku produkcyjnego i bogactw naturalnych przez koncerny i firmy krajów kapitalistycznego centrum.

Dlatego prywatyzacja zawsze była stawiana jako kluczowa reguła Konsensusu. I zawsze pod tą nazwą kryła się wyprzedaż w ręce zachodnich koncernów, po możliwie jak najniższej cenie, najwartościowszych i najproduktywniejszych fragmentów majątku przemysłowego i bogactw naturalnych kraju poddanego szokowej terapii. Ale nie tylko w ręce zachodnich firm i koncernów. Również w ręce rodzimej oligarchii gospodarczo-politycznej.

Dowodzi tego szczególnie historia szokowych przemian gospodarczych w Ameryce Południowej. Od Chile po zamachu wojskowym Pinocheta w 1973 roku poczynając.

W pierwotnej wersji planu Sorosa z wiosny 1989 roku polskie przedsiębiorstwa miały być przekazane do Agencji Likwidacyjnej, która miała je przekształcić w spółki akcyjne i wyszukać nabywców akcji. Rząd Mazowieckiego faktycznie realizował ten plan poprzez przyjęcie ustawy prywatyzacyjnej z lipca 1990 roku, w której miejsce Agencji Likwidacyjnej zajęło Ministerstwo Przekształceń Własnościowych. To ono arbitralnie przekształcało przedsiębiorstwa państwowe w jednoosobowe spółki Skarbu Państwa lub je stawiało w stan likwidacji, a następnie zajmowało się wyszukiwaniem na nie nabywców. Rząd Mazowieckiego prowadził przy tym celową politykę zadłużania przedsiębiorstw przemysłowych dzięki wprowadzeniu bardzo wysokiej dodatniej, a przy tym zmiennej nawet miesięcznie, stopie oprocentowania kredytów. Dotyczyło to również kredytów z lat poprzednich. W warunkach kilkusetprocentowej hiperinflacji w 1990 roku, prowadziło to do zadłużania przedsiębiorstw do niewypłacalności i czyniło z nich szybko finansowych bankrutów. Ich produkty nie sprzedawały się bowiem z reguły o kilkaset procent więcej.

Ponieważ duszono popyt wewnętrzny, duszono też możliwości sprzedaży i produkcji. Zawyżony kurs dolara i skrajne otwarcie rynku polskiego na towary importowane, powodowało zalew towarów importowanych i dodatkowo jeszcze skrajnie ograniczało możliwości sprzedaży i produkcji. Wszystko to odbywało się w warunkach tzw. zatorów płatniczych w przepływach finansowych między przedsiębiorstwami za pośrednictwem banków za te zatory odpowiedzialnych. Nakładana zaś dywidenda państwowa, niezależna od efektów finansowych, wysysała środki finansowe państwowego przemysłu, tworząc sytuację ujemnej akumulacji finansowej. Dodatkowo karne opodatkowanie funduszu płac popiwkiem, miało skłonić pracowników i dyrekcje do dobrowolnej i jak najszybszej prywatyzacji ich przedsiębiorstw.

"Nie jest prawdą – podsumowywał J. Balcerek pierwsze lata postsolidarnościowych rządów, od rządu Mazowieckiego poczynając, przez rząd Jana Krzysztofa Bieleckiego i Jana Olszewskiego, a na rządzie Hanny Suchockiej kończąc – że przedsiębiorstwa państwowe »padają«. Natomiast prawdą jest, że rządy »postsolidarnościowe« celowo i świadomie doprowadzają – zgodnie z Planem Sorosa – przedsiębiorstwa państwowe do upadłości, by »uzasadnić« przekazywanie najlepszych z nich w ręce obcych NKW (narodowych koncernów wielonarodowych – WB) za 1/100 ich wartości oraz dotowanie obcych NKW, m. in. w postaci »wakacji podatkowych«. Przy okazji rządy »postsolidarnościowe« oddają dalsze przedsiębiorstwa, w części (po ich demontażu) bądź w całości, za symboliczną złotówkę, spółkom mieszanym i nomenklaturowym. Reszta upłynniana jest w cenie złomu (…)."

I tak, Huta "Warszawa", której dokumenty prywatyzacyjne przygotowane przez Ministerstwo Przekształceń Własnościowych Tymiński analizował, została sprzedana w 1991 roku włoskiemu koncernowi Lucchini za wkład pieniężny w wysokości 18,4 mln dolarów. Dla porównania, ówczesne koszty remontu hotelu "Bristol" w Warszawie wyniosły około 50 mln dolarów. Zbudowanie zaś huty o parametrach techniczno-technologicznych Huty "Warszawa" to koszt od 3 do 4 mld dolarów.

Drugi przykład prywatyzacyjny, którego dokumenty najprawdopodobniej analizował Tymiński, to prywatyzacja sztandarowej polskiej firmy o światowej marce "E. Wedel". "Wedel" został sprzedany koncernowi Pepsi Co w lipcu 1991 roku za 25 mln dolarów, przy zwolnieniu go z podatku dochodowego na 3 lata. W efekcie tego, jak to wyliczył J. Balcerek, "rządy postsolidarnościowe dopłaciły Pepsi Co ok. 7,5 mln USD za to, że zechciała przejąć jako darowiznę jedno z najlepszych polskich przedsiębiorstw o światowej marce".

Tak wyglądał cały proces prywatyzacji przemysłu państwowego przez następne lata rządów, tak postsolidarnościowych, jak i postkomunistycznych. O wiele gorzej zaś wyglądała sytuacja z prywatyzacją banków, gdzie ostatecznie sprzedano 75 procent kapitału bankowego. Temat ten jest objęty zmową milczenia, lecz pojawiają się publiczne szacunki, iż sprzedano je już nie za kilka procent wartości, tylko oddano za dopłatą.

W 1994 roku ówczesny przewodniczący sejmowej Komisji Przekształceń Własnościowych, poseł PSL, Bogdan Pęk, ujawnił aferę prywatyzacyjną Banku Śląskiego. Jako wiceprzewodniczący tej Komisji z ramienia KPN, zostałem członkiem specjalnej podkomisji, która badała tę prywatyzację. Straty Skarbu Państwa z tytułu tej prywatyzacji można szacować na minimum 4 bln ówczesnych starych złotych, a najprawdopodobniej 15 bln zł. Te straty powstały dzięki celowemu zaniżeniu ceny emisyjnej akcji tego banku do 500 tys. zł za akcję. Według NIK, najniższą z możliwych była cena 1 mln 014 tys. zł, a cena optymalna wynosiła 2 mln 866 tys. za akcję. Kto zyskał? Przede wszystkim holenderski bank ING, który jako główny nabywca akcji zarobił co najmniej 1,2 bln zł, a najprawdopodobniej 6 bln zł.

Pęk ujawnił fakt istnienia tajnej listy preferencyjnej Ministerstwa Finansów. Tym ministerstwem w czasie tej prywatyzacji kierował minister Marek Borowski z SLD, a samą prywatyzację bezpośrednio nadzorował były bliski współpracownik Balcerowicza, ówczesny wiceminister finansów Stefan Kawalec. Kawalec został zdymisjonowany przez premiera Waldemara Pawlaka, na co Borowski podał się w proteście do dymisji. Ta lista Pęka obejmowała 2 138 nazwisk i prywatnych firm, którym umożliwiono nabycie dużych ilości akcji, ponad limitem 3 akcji w publicznej sprzedaży, który obowiązywał każdego nabywcę. Ministerstwo Finansów odmówiło NIK i ówczesnej prokuraturze wojewódzkiej w Warszawie ujawnienia tej listy. To ludzie i firmy z listy Pęka zarobili szczególnie dużo na prywatyzacji tego banku. Ale zarobiła też kadra kierownicza i pracownicy Banku Śląskiego, w liczbie 3 532 osób, z których 2 252 osoby nabyły akcje za kredyty preferencyjne z własnego banku w wysokości 132 mld ówczesnych zł, w większości nielegalnie, dzięki nielegalnej decyzji Ministra Finansów o zniesieniu limitu na akcje pracownicze, co łamało artykuł 32 ustęp 2 ustawy o prywatyzacji przedsiębiorstw państwowych.

Na Śląsku jedynym medium, w którym można było bez ukrytej cenzury mówić o aferze prywatyzacyjnej Banku Śląskiego, choć również i o wszystkim innym ważnym politycznie i gospodarczo, było bardzo popularne w tamtym czasie prywatne Radio "Flash". Operacyjnie zarządzała nim redaktor Monika Szymborska. Miała zwyczaj dzwonić bezpośrednio do posłów i rozmawiać z nimi na żywo na antenie radiowej. W trakcie takiej właśnie mojej z nią rozmowy na antenie o efektach prac podkomisji specjalnej badającej sprawę tej prywatyzacji, bodajże pięciokrotnie przerwano nam połączenie telefoniczne.

Szymborska poinformowała mnie wówczas już poza anteną, że nie może kontynuować rozmowy na żywo, gdyż takie rozłączenia bardzo źle są odbierane przez radiosłuchaczy. Powiedziałem jej wówczas, że jeśli jeszcze raz rozmowa zostanie przerwana, to zejdę do automatu telefonicznego i stamtąd zadzwonię do radia. I poinformuję o tym radiosłuchaczy. Nie musiałem tego robić, gdyż tym razem rozmowy nie przerwano. Urząd Ochrony Państwa poczynał sobie na podobieństwo SB zupełnie bezczelnie. I bezkarnie.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.