farolwebad1

A+ A A-
piątek, 19 październik 2012 17:12

Wycieczki koło domu: Terra Cotta

A jednak dałam się namówić ponownie na rower! Chociaż "namówić" to chyba za mocno powiedziane, bo gdy wypoczęłam po poprzedniej wycieczce, zaczęłam nabierać ochoty na kolejną. Więc ponownie zdecydowaliśmy się na Georgetown. Tym razem pojechaliśmy od dworca na północ, a naszym celem był obszar zwany Terra Cotta. Rowerami przemierzyliśmy łącznie 20 kilometrów i do tego 10 kilometrów pieszo, przy czym rowerem jechaliśmy tam i z powrotem tą samą drogą.


Tym razem mój mąż był ze mnie dumny i nawet nieco zaskoczony, że tak rzadko prowadziłam rower. Droga nie była jednak tak wyczerpująca jak poprzednio. Było zdecydowanie mniej podjazdów. Wiązało się to pewnie z tym, że spora część trasy prowadziła wzdłuż rzeki Credit.
Z dworca GO jedziemy ulicą King na wschód. Po chwili dojeżdżamy do skrzyżowania z Mountainview Rd. i skręcamy w lewo. Wjeżdżamy na wiadukt, pod którym biegną tory pociągu GO. Dalej ciągle prosto. Ten kawałek będzie trochę ciężej pokonać z powrotem, bo jest jednak kilka górek. W tę stronę prędkości nabranej za każdym razem na zjeździe wystarczy, bo wtoczyć się na kolejny pagórek.
Następnie musimy odbić w Main Street. Już ze skrzyżowania widać, że zaraz po skręcie w prawo będziemy przejeżdżać przez pierwszy most na rzece Credit. Znajdujemy się teraz w malowniczej wiosce Glenn Williams. Po prawej stronie mijamy szkołę i boisko, dalej – galerię sztuki, która obecnie wystawia prace wykonane ze szkła, i pub w stylu angielskim. Skręcamy w lewo, tak jak prowadzi główna droga. Tu mamy jeszcze przytulną księgarnię i kawiarnię. Ponownie przejeżdżamy przez rzekę. Po prawej kościół anglikański i znów most na Credit. Pod koniec, zanim zabudowania staną się nieco rzadsze, wzrok przykuwa jeszcze sklep ze starociami. Znajduje się po lewej stronie w stodole czy hali i nie sposób go przegapić. Na sporym placu przed nim stoją pomalowane stare łodzie. Nie wiem, czy one też są na sprzedaż...
W końcu dojeżdżamy do skrzyżowania z 10. Linią, na którym skręcamy w lewo. Po raz ostatni mamy szansę spojrzeć na rzekę Credit. Z prawej strony ciągną się tereny ogrodnicze, a z lewej otwarte przestrzenie. Miejscami jest stromo. Mijając kolejne farmy, dojeżdżamy do następnego skrzyżowania. Trzymamy się swojej drogi, która widać, że będzie szła po łuku w prawo. Niedługo zmieni się też nawierzchnia, kończy się asfalt.
Po 5 – 10 minutach powinniśmy zobaczyć z prawej strony oznaczenia Bruce Trail. Podjeżdżamy jeszcze kawałek, mijamy stawy. Przy drodze parkują samochody. My przypinamy nasze rowery do znaku drogowego obok nich. W ten sposób 1/3 trasy mamy za sobą.
Wyciągamy czekoladę z plecaka i wracamy się do miejsca, gdzie widzieliśmy Bruce Trail. Na początku idziemy trochę w dół, potem się lekko wspinamy. Cały czas trzymamy się białych prostokątów wyznaczających szlak. W lesie już zdecydowana większość liści jest żółta. Szkoda, że słońce, które tak ładnie świeciło rano, zaczyna chować się za chmurami. Po południu zapowiadają mały deszcz. Idziemy, a ja patrzę na liście. Wśród tylu żółtych wypatruję czerwonych.


Po drodze widać oznaczenia innych tras, ale my trzymamy się Bruce Trail. Te boczne szlaki zostały poprowadzone przez Terra Cotta Conservation Area. Przy szlaku natkniemy się też na osobliwą tablicę informująca nas, że możemy zostać zamknięci na tym terenie. Wcześniej teren ten służył za miejsce rekreacji, znajdowały się tu liczne parkingi, miejsca biwakowe, a nawet duży basen. Postanowiono jednak przywrócić temu miejscu pierwotny stan.


W końcu wychodzimy z lasu. Musimy tylko przejść po specjalnej drabince nad ogrodzeniem. Zaraz zaczyna się też Caledon Trailway – szlak poprowadzony w miejscu, gdzie kiedyś biegły tory kolejowe. Był to pierwszy oficjalny odcinek Trans Canada Trail, wybudowany przez The Hamilton & Northwestern Railway w latach 70. XIX wieku. Wchodził w skład Canadian National Railway, ale po roku 1980 zaczął wychodzić z użycia. Żeby zaznaczyć początek szlaku, ustawiono w tym miejscu duży kamień. Jest to wymarzona trasa dla rowerzystów i narciarzy biegowych.
W ten sposób dochodzimy do Winston Churchill Boulevard. Następnie skręcamy w lewo i idziemy poboczem. Niedaleko po lewej stronie znajduje się brama wjazdowa do Terra Cotta Conservation Area. Wjeżdżając od tej strony, można zostawić samochód na parkingu i najkrótszą drogą udać się do malowniczych jeziorek położonych na terenie parku. Dorosła osoba zapłaci za wstęp 5 dolarów, dla dzieci i seniorów przewidziano zniżki. My jednak nie przewidzieliśmy, że nie będzie można zapłacić za wstęp kartą, wobec czego jesteśmy zmuszeni dotrzeć z powrotem do naszych rowerów w inny sposób.


Z pomocą przychodzi tutaj Bruce Trail, a raczej jego boczna odnoga (która kiedyś była głównym szlakiem, co można rozpoznać po oznaczeniach na drzewach – widać, że miejscami spod niebieskiej farby przebija biała). Idziemy więc jeszcze kawałek ulicą Winston Churchill i wypatrujemy wejścia na szlak po lewej stronie. Jest ono dobrze oznakowane, przy drodze stał nawet samochód – widać więc, że nie tylko my nie zapłaciliśmy za wstęp.
Teren Terra Cotty od tej strony też jest ogrodzony siatką, nad którą przechodzi się po drabince. Skoro już tu jesteśmy, to też chcemy zobaczyć jeziora w parku. Dochodzimy do pierwszego skrzyżowania szlaków i podążamy najpierw za pomarańczowymi strzałkami w lewo (Vaughan Trail), a następnie też w lewo za różowymi. To McGregor Spring Pond Trail. Poprowadzi on nas do mniejszego z jeziorek. Tu jest już większy ruch. Tu zmieniamy szlak i dalej idziemy fioletowym Terra Cotta Lane początkowo w stronę parkingu, po czym odbijamy w prawo w stronę większego jeziora. Ruch w tym rejonie jest zdecydowanie większy – mijamy grupkę dzieci z panią przewodnik, a następnie sporą grupę Azjatów.
Okrążamy jezioro Wolf Lake. W wodzie odbijają się kolorowe drzewa. Wyobrażam sobie, jak ładnie musi tu być, gdy niebo nie jest zasnute chmurami. Tymczasem zaczyna kropić. Musimy wracać do rowerów.

Dochodzimy do kolejnego rozwidlenia szlaków, przy którym stoi tablica. Widać, że chcąc powrócić do bocznej odnogi Bruce Trail, należy skręcić w lewo. Tak też robimy. Niedługo potem boczny szlak dochodzi do głównego i dochodzimy do punktu, w którym zaczęliśmy wędrówkę.
Wsiadamy na rowery i pedałujemy z powrotem. Deszcz kropi, ale na szczęście nie jakoś specjalnie mocno. W drodze powrotnej decydujemy się jeszcze coś zjeść. Wybór pada na angielski pub. W środku jest dość klimatycznie. Z menu wypisanego na dwóch tablicach opartych o pianino wybieramy fish&chips oraz herbatę. Czekając na nasze zamówienie, wodzimy wzrokiem po zgromadzonych bibelotach. Mój bystry wzrok zauważa też poetycznie zwieszające się gdzieniegdzie pajęczyny. Jedzenie jest średnie i niestety potem po powrocie do domu boli mnie po nim brzuch. Mamy jeszcze trochę czasu, więc postanawiamy wypróbować też pobliską kawiarenkę, którą mijaliśmy po drodze. Tutaj wrażenia mamy dużo lepsze. Co prawda odpowiedź na pytanie, czy podają espresso, jest negatywna, więc pijemy zwykłą kawę, ale ciasta są bardzo smaczne. W menu są jeszcze różne rodzaje kanapek, zupa i quiche. Dwa ostatnie dania są inne każdego dnia. Ponadto wypiekany jest tu także chleb.


Udaje nam się dojechać na stację GO przed deszczem. Dopiero gdy już siedzimy w autobusie, zaczyna mocniej padać. Rowery się umyją. Ostatni rzut oka na miasto. Chyba jednak, mimo pierwszego doświadczenia, polubiłam okolice Georgetown.

 

 

Tekst i zdjęcia:

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Opublikowano w Turystyka
piątek, 25 maj 2012 11:24

Azja pod stopami (1)

Bezpośredni lot z Toronto do Hongkongu trwa około 15,5 godziny. Nie jest to zachęcające i każdy z naszej grupy z obawą myślał o godzinach, które musimy spędzić w powietrzu. Z drugiej strony, perspektywa życiowej przygody była zbyt kusząca...

Na szczęście linie lotnicze Cathay Pacific znane są ze znakomitego serwisu i pomimo długiego lotu podróż przebiegła w miłej atmosferze. Obecne lotnisko w Hongkongu oddane do użytku w 1998 i wybudowane na sztucznej wyspie zastąpiło poprzednie lotnisko (zwane Kai Tak), które było praktycznie w centrum miasta. Nowe lotnisko nazywane Chek Lap Kok Airport jest jednym z najnowocześniejszych lotnisk na świecie, choć w tej dziedzinie postęp następuje szybko i często dziś "nowoczesne", jutro może być przestarzałe. Lądowanie na "starym" lotnisku, które było zlokalizowane w obrębie miasta zawsze wywoływało dreszczyk emocji. Lądujące na nim samoloty dosłownie dotykały swoimi skrzydłami sąsiadujących z nim wysokich budynków mieszkalnych. Lądowanie takie oprócz dreszczyku emocji, często dla niczego niespodziewających się pasażerów graniczyło z cudem. Ponieważ brakowało miejsca na rozwój lotniska oraz coraz większe samoloty miały coraz mniej miejsca do lądowania, podjęto decyzję o relokacji i budowie nowego portu lotniczego, co w sytuacji tego miasta nie było łatwe. Bo po pierwsze, jest tu mało wolnego terenu, a po drugie, przeważnie jest on górzysty. By wybrnąć z kłopotu, usypano sztuczną wyspę na morzu i tam dziś mieści jedno z najnowocześniejszych lotnisk na świecie. Po przeniesieniu lotniska w nowe miejsce, w obrębie miasta uwolnił się spory obszar terenu, który natychmiast został zapełniony nową tkanką miejską. Relokacja lotniska miała jeszcze jeden zabawny wpływ na architekturę miasta. Otóż przed zmianą schodzące do lądowania samoloty narzucały pewne restrykcje na maksymalną wysokość budynków. Dziś kiedy nie ma już obawy "zahaczenia" podwoziem o budynek, liczba naprawdę wysokich budynków wzrosła znacznie. Wpłynęło to na panoramę miasta sprzed lat. Te budynki, które były mi znane jako niezwykle wysokie i ważne obiekty światowej architektury, dziś wyglądają na małe i zostały wchłonięte przez nowe dynamicznie powstające obiekty.

Hongkong jest byłą kolonią brytyjską przekazaną Chinom na mocy porozumienia po 99 latach dzierżawy w dniu 1 lipca 1997 roku. Kiedy w przeszłości Brytyjczycy zaczynali handel z Chinami i szukali miejsca na bazę, wybrali oni wyspę Hongkong. Ze względu na swoją konfigurację terenu, miejsce to miało dwa benefity. Pierwszym była dobra pitna woda z gór, drugi to dobra osłona portu przed tajfunami. Wydzierżawili oni wówczas tę wyspę na 99 lat. Na początku był to teren nieużytków i głównie pracowali tu rybacy. Bardzo szybko "zmyślni" Chińczycy zaczęli się tu gromadzić, korzystając z okazji pośrednictwa pomiędzy Brytyjczykami a ziomkami z Chin kontynentalnych. Brytyjczycy z kolei sprowadzili tu bardzo dużą liczbę lojalnych sobie Hindusów z kolonii w Indiach. Zostali oni głównie policjantami i urzędnikami. Do dziś widać spore "wpływy" tej mieszanki na populację tego miasta. Sprowadzeni Hindusi mieli dodatkowo sporo przywilejów, które do dziś na mocy traktatu są respektowane przez nowa administrację.

Bardzo szybko okazało się, że dynamicznie rozwijające się terytorium brytyjskie zaczęło pękać w szwach i dlatego rozszerzono je o następne wyspy. Jedną z nich jest wyspa Kowloon. Było to miejsce, w którym był duży port, mnóstwo miejsc do pracy oraz bardzo duża kolonia Chińczyków (Brytyjczycy głównie zasiedlali starą wyspę). Obie wyspy przez lata były ze sobą połączone tylko za pomocą promów. Dziś łączą je tunele podwodne oraz mosty. Zanim powstał pierwszy tunel, często pracujący panowie nie byli w stanie wrócić na noc do swoich rodzin, tłumacząc to złymi warunkami pogodowymi czy spóźnieniem na ostatni prom. Prawdziwym powodem "spóźnienia" czasami była sympatyczna pani do towarzystwa na drugim brzegu kanału. W chwili powstania pierwszego tunelu, taka opcja tłumaczenia się przestała istnieć, dlatego dziś pierwszy mający 2 km długości tunel powszechnie znany jest jako "no excuse tunel".

Wpływy Brytyjczyków są ciągle dobrze widoczne w tym mieście. Zaczynając od ruchu drogowego, który jest lewostronny, licznych kolonialnych budynków; prawa, które bazuje na brytyjskich zasadach, oraz języka, który jest tu dość powszechnie znany. Przez całe dekady, wszystkie firmy światowe, które myślały o ekspansji biznesowej na Chiny, tu tworzyły swój przyczółek. Do dziś jest ich tu bardzo wiele. Od kiedy jednak Chiny zmieniły swoją politykę i stały się bardziej prozachodnie w swoim modelu biznesowym, Hongkong utracił swoje znaczenie a przejęły go takie miasta w Chinach, jak Szanghaj czy Pekin.

Z drugiej strony, zmiany w Chinach oraz wygoda "brytyjskiego kręgosłupa" powoduje, że Hongkong dla wielu biznesmenów jest ciągle miejscem, od którego wolą zacząć. Sami mieszkańcy tego terytorium zresztą uważają się za coś lepszego niż reszta Chińczyków. I trudno im się dziwić. Podróżują swobodnie po świecie, często posługują się angielskim (choć czasami dość słabo), zarabiają lepiej niż typowi kuzyni zza bliskiej granicy oraz są często lepiej wykształceni. Nic dziwnego, że wielu z nich bardzo zgrabnie manewrując i wykorzystując swoje unikalne umiejętności dorobiło się fortun na pośrednictwie w handlu pomiędzy wschodem a zachodem. Zresztą nie tylko na handlu w tym kierunku. Przez lata kiedy Chiny i Tajwan oficjalnie się nie uznawały i nie kooperowały, istniał tu zabawny proceder. Towary z Chin były przepakowywane w opakowania z Hongkong i wysyłane na Tajwan i odwrotnie też - z Tajwanu przez Hongkong do Chin. Tak więc na tym zabawnym pośrednictwie powstawały kolejne fortuny.

W czasie lotu do Hongkongu, kilkakrotnie widziałem reklamę Bank of Hong Kong (BHK), w której podkreślano jakąś horrendalnie wysoką liczbę milionerów mieszkających w tym mieście, których ten bank obsługuje. Nie znaczy to wcale, że wszyscy są tu bardzo bogaci i wszyscy są tu milionerami. Odwrotnie, pomimo że na ogół wszyscy tu dbają o wygląd i schludność, to większość żyje tu tak, by związać koniec z końcem. Ze względu na natłok wszystko jest tu bardzo drogie dla przeciętnego mieszkańca. Średnie zarobki wynoszą około 8000 do 12000 hongkońskich dolarów (przelicznik - 1 CND = 7,5 HKD). Natomiast średnie ceny nieruchomości są na poziomie 2-3-krotnie wyższym niż w Metro Toronto. Większość mieszkań jest bardzo mała (250-300 stóp) i często okupowana przez 2-3 rodziny (2-3 pokolenia). Większość młodych ludzi, z którymi rozmawiałem, próbuje uniezależnić się od rodziny, ale nie jest to łatwe i często powoduje, że na własną rękę nie są w stanie założyć rodziny, bo koszty jej utrzymania są poza ich możliwościami.

Mówiąc o kosztach, to niektóre są naprawdę znaczne i wynikają z podaży i popytu. Otóż by zostać taksówkarzem w Hongkongu, należy mieć licencję, z tym że już od dawna nie wydaje się nowych licencji. W praktyce, by odkupić istniejącą licencję, należy zapłacić za nią 1 milion dolarów (na szczęście w tutejszej walucie), ale fakt jest taki, że nie jest to tanio.

Hongkong oprócz bycia miastem handlu i banków ma oczywiście szereg atrakcji. Samo położenie jest bardzo ciekawe, bo są to góry otoczone oceanem. Dlatego są tu licznie punkty widokowe, z których można obserwować panoramę miasta i ocean. Lata temu jeden z gubernatorów tego terytorium, by uradować swoją żonę i licznych gości, wybudował kolejkę na jeden z otaczających miasto pagórków. Była to kolejka linowa ciągnąca wagony tramwajowe, podobna w zasadzie do tramwajów w San Francisco. Do dziś "The Pick Tram" jest jedną z ważniejszych atrakcji turystycznych, a liczne biznesu, które je otaczają, mają doskonałą lokalizację. Trzeba też przyznać, że widok miasta z tego punktu widokowego jest imponujący. Inną atrakcją jest przejażdżka łodzią rybacką po kanale dzielącym wyspy. Jest to bardzo malownicze, ale szybko uświadamia, że jest tu wielu bardzo biednych ludzi, spędzających całe życie na wodzie i bez wielkich perspektyw na przyszłość.

Brytyjczycy zaszczepili w tym rejonie wiele swoich sposobów spędzania czasu obecnym mieszkańcom tych terenów. Popularne są tu rugby, tenis, golf, żeglowanie i wyścigi konne. Znany bardzo tutaj "Jockeys Club" jest wręcz instytucją socjalną, które co roku przeznacza ogromne kwoty na cele charytatywne (16 proc. z dochodów). Aha, warto jeszcze wspomnieć o tak zwanych bazarach - mieliśmy okazję odwiedzić najbardziej znany "Stanley Market" i, moim zdaniem, jest to strata czasu. Wszystko, co tam można kupić, można kupić taniej w wielu innych miejscach, ale cóż, jest to też atrakcja turystyczna, którą można, ale niekoniecznie trzeba zaliczyć. Dużo lepszym wyborem jest spacer po głównych ulicach handlowych w okolicy nadbrzeża, gdzie przynajmniej mamy szanse pocieszyć oczy nowoczesną architekturą i licznymi restauracjami, które oferują znakomitą kuchnię.

 

Następny etap naszej wycieczki to pobliskie Chiny, a konkretnie miasto Zhuhai. Dostaliśmy się tam drogą wodną - korzystając z szybkiego promu. Godzina drogi "i po strachu". Port wodny i przejście graniczne szybko nam uświadomiły różnicę systemów. O ile strażnicy w Hongkongu są raczej zrelaksowani, to prawdziwi Chińczycy są tacy jak komuna ich do tego wytresowała. Porządek i zero uśmiechu musi być! Z drugiej strony, czy ktoś widział ostatnio uśmiechającego się strażnika na granicy USA? Chyba ta choroba jest zaraźliwa. Pomimo tego powiewu oficjalnego chłodu, "cywilni" Chińczycy są coraz bardziej prozachodni. Była to moja druga wizyta w Chinach i za każdym razem podziwiam rozmach i tempo, z jakim kraj się rozwija. Oczywiście widać gdzieniegdzie jeszcze pewne absurdy i problemy wynikające z nienadążania mentalności za rozwojem, ale to jest tylko kwestia czasu. Na przykład ciągle jest trudno znaleźć ludzi mówiących w innym języku niż chiński, nawet w hotelu. Natomiast ten brak nadrabiają Chińczycy dużą życzliwością i chęcią pomocy.

Miasto, w którym się zatrzymaliśmy, jest "lazurowym wybrzeżem" dla Chin. Ponieważ jest to miejsce położone pomiędzy Hongkongiem i Macao (Makau) oraz dodatkowo ma łagodny klimat, Chińczycy z całego tego wielkiego kraju uwielbiają przyjeżdżać tu na odpoczynek. Jest to też bardzo bogaty rejon, właśnie dzięki temu, że bliskość wspomnianych dwóch terytoriów pozwala czerpać ogromne dochody z handlu. Rejon ten ma wiele atrakcji turystycznych i oczywiście handlowych. Jedną z bardzo ciekawych atrakcji jest wjazd kolejką linową na pobliską górkę, z której można podziwiać panoramę miasta i ocean. Z tym że dużo bardziej zabawny jest zjazd z tej góry, który odbywa się za pomocą specjalnie skonstruowanego skrzyżowania toru bobslejowego z rollercoaster. Szybki zjazd z licznymi zakrętami, gdzie czuje się grawitację w żołądku, powoduje, że niektórzy wolą wybrać spacerek niż szybki zjazd. Jeszcze inną atrakcją tego miejsca jest chyba największy na świecie bazar podziemny, gdzie można kupić każdą możliwą próbkę znanych produktów i najlepszych firm za bardzo dobre pieniądze. Torebki, zegarki, ubrania, okulary itd. Ceny 10-krotnie niższe od oryginałów przy znakomitej jakości. Cóż, niestety czas był zbyt ograniczony, by skorzystać z tych możliwości. Jak wspomniałem wcześniej, miasto to jest położone tuż przy terytorium Macao, które jest mekką dla całych Chin z wielu powodów. Po pierwsze, Macao jest stolicą hazardu. To jest takie azjatyckie Las Vegas, a Chińczycy uwielbiają hazard. W tym mieście jest obecnie 68 kasyn, a wiele nowych jest w budowie.

Innym powodem popularności Macao jest to, że Chińczycy pomimo że mogą kupić u siebie każdą podróbkę, to tak naprawdę ci, co mają pieniądze, wolą z powodów prestiżowych kupować oryginały. Ponadto wielu z nich pracuje w tym miejscu, bo zarobki tez są znacznie wyższe. By dostać się na terytorium Macao, można to zrobić poprzez jedno z licznych pieszych przejść granicznych, które są naprawdę bardzo "busy". Dosłownie rzeka ludzi, niektórzy z produktami rolnymi na wózkach, z nadzieją spieniężenie ich poza granicą.

 

A teraz o Macao od początku. Do niedawna (1999) było to niezależne od Chiny terytorium pod patronatem portugalskim. Portugalczycy wykupili to terytorium od Chin w 16. wieku. Z tej kolonii prowadzili bardzo intensywny handel zarówno produktami, jak i niewolnikami. Tak, wielu Chińczyków zostało stąd wbrew woli wyeksportowanych do Ameryki, Kanady czy innych rejonów świata. Portugalczycy na swoim terytorium spopularyzowali katolicyzm oraz europejski sposób zabudowy. Stare miasto ma bardzo ciasną zabudowę wokół wzgórza, na którym są pozostałości po kościele katolickim, który spłonął. Kamienna fasada jest widoczna z daleka, a plac przed kościołem jest miejscem spotkań licznych turystów i lokalnych mieszkańców. Stare miasto nie jest wielkie, ale robi znakomite wrażenie i tętni życiem. Liczne znakomite sklepy i restauracje oraz tłumy świetnie ubranych ludzi cieszą oczy.

Jak wspomniałem wcześniej, Macao słynie z kasyn. Owszem, terytorium to ma trochę przemysłu i silny sektor bankowy, ale 90 proc. procent dochodu jest z hazardu! Tak, miliardy dolarów pozostawiają tu Chińczycy, którzy, jak wspomniałem wcześniej, tłumnie tu przyjeżdżają. Odwiedziliśmy kilka kasyn, traktując je jako atrakcję turystyczną, i muszę powiedzieć, że byłem pod ogromnym wrażeniem. Jedno z nich nazwane Venezian (powtórzenie z Las Vegas), spowodowało, że czuliśmy się jak w prawdziwej Wenecji. Nie tylko zewnętrzna architektura, ale również sztuczne kanały wewnątrz obiektu, po których pływają gondole i śpiewający gondolierzy, urocze uliczki z masą sklepów i sztucznym niebem, które wygląda jak prawdziwe. Wow! Jest co podziwiać. Oczywiście jest to tylko dodatek do sal hazardu, które są ogromne dla przeciętnych graczy oraz wiele bardzo małych dla VIP graczy, gdzie stawki idą w miliony. To kasyno, które kosztowało pewnie kilka miliardów, jako inwestycja zwróciło się w ciągu 9 miesięcy! Nic dziwnego, że ten rejon tak prosperuje.

Terytorium Macao ma tylko trochę powyżej 500.000 mieszkańców, około 200.000 zagranicznych pracowników (głównie Chińczyków) oraz codziennie około 60.000 turystów. Na każdym kroku widać tu porządek i znakomitą architekturę. Nic dziwnego, przy takim napływie gotówki, rząd i prywatni inwestorzy inwestują w liczne hotele, galerie, sklepy itd. Ale jedną z ciekawszych atrakcji jest wieża telewizyjna, z obrotową restauracją, z której w czasie spożywania posiłku można oglądać piękną panoramę miasta. Jest ona dodatkowo najwyższą na świecie wieżą, z której można wykonywać "banji jumping". Jest to zabawne wrażenie, kiedy jedząc lunch, ma się przed oczami lecącego głową w dół skoczka. Reasumując, Macao jest zdecydowanie bogatym krajem, który potrafił z niczego dzięki umiejętnej polityce i korzystnemu położeniu zbudować solidną gospodarkę, które jest przedmiotem westchnień i zazdrości wielu innych krajów.

 

Następnym etapem podróży był Singapur, do którego dostaliśmy się poprzez Hongkong. Singapur jest kolejnym przykładem, jak można się doskonale "ustawić", nie mając praktycznie żadnych surowców lub przemysłu. To bardzo drobne państwo, które z północy na południe ma około 20 km, a ze wschodu na zachód 70 km. Populacja około pięciu milionów. Współczesna historia tego kraju nie jest taka długa. Kiedy w latach 60., Singapur próbował się dołączyć do Malezji - został odrzucony ze względu na to, że uznano, że jego gospodarka jest zbyt słaba. Dziś można by powiedzieć "big mistake", gdyż dochód narodowy tego małego państwa jest niezwykle wysoki (trzeci najwyższy na świecie) i bardzo by pomógł słabiej rozwiniętej Malezji. Lecąc do Singapuru, wiele słyszałem o niezwykłej czystości i porządku panującym w tym kraju. Stosowane są tu surowe kary administracyjne i cielesne za zaśmiecanie ulic, kradzieże czy inne drobne przewinienia. Efekt jest taki, że rzeczywiście nie widzi się śmieci na ulicach, a środki transportu publicznego są tak czyste, że można jeść z podłogi. Zabawne jest również to, że wcale nie widzi się wszędzie policji czy służb porządkowych - sama świadomość potencjalnych kar wystarczy. Jest to tak mocno zakorzenione, że nawet istniejąca tam dzielnica hinduska (Little India) jest zaskakująco czysta i uporządkowana.

O ile Macao zbudowało swoje bogactwo na kasynach, to Singapur (miasto lwa) zbudował swój dobrobyt na handlu. Korzystne położenie na szlakach transportowych oraz naturalne porty, z których łatwo jest wysyłać towary w głąb kontynentu, strefy wolnocłowe, mądra polityka bycia neutralnym oraz solidny biznes plan spowodowały to, że z małego i biednego kraju, jest to dziś jeden z najbogatszych krajów na świecie. To zresztą widać gołym okiem, zaczynając od lotniska, bardzo dobrych autostrad czy panoramy miasta usianej licznymi drapaczami   chmur, w których mieszczą się liczne banki czy kampanie handlowe. Singapur jest ambitnym krajem i kocha mieć obiekty zaliczane do rekordowych czy unikalnych. Powstają tu bardzo liczne nowe atrakcje, które mają tu ściągać licznych turystów z całego świata, bo okazało się, że turystyka to też może być znakomita gałąź biznesu przynosząca ogromne pieniądze. Zaczynają tu powstawać kasyna - jest ich na razie tylko 6, powstaje ogromny ogród botaniczny (istnieje obecnie wiele mniejszych), powstało miasto atrakcji na małej wyspie w stylu "Universal Studio" z Florydy. Jedno jest wspólne dla wszystkich tych inwestycji. Wszystkie są robione na najwyższym poziomie i z ogromnym rozmachem. Jedną z najnowszych atrakcji jest "Sandy Bay Marina" - zespół obiektów wybudowanych na terenach odzyskanych z morza (sztucznie usypany teren), gdzie jednym z głównych budynków jest zaprojektowany przez architekta Moshe Safdi, który między innymi posiada obywatelstwo Kanady. Trzy ponad 65-piętrowe budynki, zawierające biurowce i hotele, wspierają coś, co być może w założeniu twórcy miało być arką Noego. Ogromna barka zawieszona w niebie robi wrażenie i przykuwa uwagę. Z tarasów widokowych tej barki, rozciąga się znakomity widok na Singapur oraz pobliską redę portowa, na której widać zacumowane setki statków. U podnóża tego budynku jest sztuczny akwen wodny, po którym pływają liczne stateczki wycieczkowe. Jest też ciekawostka - pełnowymiarowe boisko do piłki nożnej na wodzie, które ma tylko trybuny wzdłuż jednej lądowej strony. Otoczone jest ono bardzo wysoką siatką, która ma zapobiegać wpadaniu piłki do wody. W przeszłości Singapur był pod wpływami Brytyjczyków i wzdłuż "Rouge River" ciągle istnieją historyczne obiekty o zupełnie innej skali niż nowa architektura, ale dzięki pieniądzom i dobrej wyobraźni architektów, zostały one zmodyfikowany i zmodernizowane i są siedzibami licznych barów, restauracji czy obiektów administracji. Kiedyś ogromny i budzący grozę gmach policji i więzienie, dziś, dzięki zastosowaniu różnokolorowych okien w bardzo surowej fasadzie, stał się bardzo zapraszający i jest siedzibą Ministerstwa Spraw Zagranicznych.

Jak wspomniałem, budownictwo i architektura jest w Singapurze na bardzo dobrym poziomie i przenosi się to również na budownictwo socjalne.

O ile na przykład w wielu krajach, w których miałem okazję być, ludzie z niskimi dochodami są skazani na slumsy, tutaj rząd buduje zupełnie niezłe mieszkania, które można nabyć za przystępne pieniądze. Pod tym względem rząd jest bardzo aktywny i nawet tych, którzy opierają się przed zamieszkaniem w nowych budynkach, woląc swoją starą posiadłość - przenoszą na siłę.

Kontynuacja za tydzień
Maciek Czapliński
Mississauga


Opublikowano w Oferta z Polski
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.