farolwebad1

A+ A A-

W cieniu klifów

Oceń ten artykuł
(3 głosów)

Na początek krótkie zadanie z matematyki: Podczas wyjazdu grupy młodzieży starszej z parafii św. Kazimierza w Toronto do Wiarton kobiety w ciąży stanowiły 20 proc. wszystkich uczestników i 1/3 wszystkich kobiet. Mężczyzn natomiast pojechało o dwóch mniej niż kobiet. Ile osób liczyła grupa?
Gdy w tygodniu poprzedzającym wyjazd umawialiśmy się, o której godzinie robimy zbiórkę, mój mąż był zdziwiony ustaloną rozpiętością czasu. Mieliśmy bowiem stawić się przed kościołem w piątek, 7 grudnia, między 18.15 a 19.00. Chyba jednak takie podejście do sprawy miało sens, bo rzeczywiście trzeba było 45 minut, żeby wszyscy się zeszli. Ci, którzy byli na miejscu wcześniej, po prostu pomagali w pakowaniu.
Jechaliśmy aż czterema samochodami. W pierwszej chwili wydawało mi się, że to zbyt wiele jak na liczebność naszej grupy, ale widząc, ile bagażu taka grupa potrzebuje, żeby przeżyć dwa dni, liczba samochodów okazała się uzasadniona. W końcu udało nam się wyruszyć około 19.30.
Z początku staraliśmy się jechać zwartą grupą, szybko jednak zarzuciliśmy ten pomysł. Po wyjeździe z miasta pogoda zaczęła się psuć, padał deszcz, a dalej pokazała się mgła, która ciągle gęstniała. Trudno było trzymać się razem, ustaliliśmy więc, że zrobimy postój w Tim Hortons w Orangeville. Tam okazało się, że godzina jazdy wyzwoliła w większości uczestników nieposkromiony głód. Zaraz mi się przypomniały wycieczki w szkole podstawowej, kiedy to na początku drogi każdy wyjmował swoje słodycze i kanapki.


Noclegi mieliśmy zamówione w Wiarton, w motelu Top Notch, którego właścicielem jest Polak, p. Zbigniew. Motel znajduje się na początku miasta po prawej stronie. My z mężem i jeszcze jedną koleżanką jechaliśmy vanem prowadzonym przez o. Marcina Serwina OMI, opiekuna naszej grupy. Tak się złożyło, że dojechaliśmy na miejsce jako ostatni. Dzięki temu została nam oszczędzona rozmowa z policją dotycząca prędkości. Na szczęście na rozmowie się skończyło.


Odebraliśmy klucze i poszliśmy do pokojów. W przeciwieństwie do młodszej młodzieży, która była na wyjeździe integracyjnym kilka tygodni temu, nas nie trzeba było zaganiać do łóżek. W perspektywie mieliśmy pobudkę o 5.00 rano następnego dnia.
Ale udało nam się wstać! Za oknem było jeszcze ciemno. Już o 5.30 byliśmy w restauracji, która znajdowała się obok motelu. Tam mieliśmy dostęp do kuchni, żeby przygotować śniadanie. Przygotowanie kanapek poszło nam dość sprawnie. Około 6.00 zaczęliśmy dzień Mszą św. Gdy potem jedliśmy śniadanie, zaczęło się powoli rozwidniać. Widać jednak było, że na słoneczną pogodę nie mamy co liczyć. Trochę szkoda, ale nie można się zniechęcać. W końcu mieliśmy w założeniu aktywnie spędzić ten czas, a nie przeleżeć weekend plackiem w motelu, co jakiś czas odwiedzając restaurację. Chociaż z drugiej strony, nie twierdzę, że nie znaleźliby się tacy, dla których ta koncepcja wcale nie byłaby przykra.
W planach mieliśmy dojazd do Tobermory i kilkunastokilometrową wycieczkę po Bruce Trail. Krajobraz po drodze trochę mnie zaskoczył – najczęściej było widać niemal zupełnie płaski teren ciągnący się po obu stronach drogi. Tobermory na początku grudnia okazało się praktycznie wyludnione. Na chwilę podjechaliśmy pod miejscową lodziarnię, którą o. Marcin szczególnie zachwalał. To tak w ramach zachęty, bo mieliśmy to miejsce odwiedzić po zakończeniu wędrówki.


Następnie musieliśmy poszukać miejsca, w którym chcieliśmy wejść na szlak. Niestety pierwsze dwie próby okazały się nieudane. W końcu zapytaliśmy miejscowych o drogę. Okazało się, że powinniśmy skręcić w prawo zaraz po wjechaniu do miasta. Cofnęliśmy się więc i tym razem bez trudu znaleźliśmy drogę do centrum informacyjnego. Teraz jednak centrum było nieczynne. Na szczęście mapy szlaku wyłożono na zewnątrz. Na początku wdrapaliśmy się na wieżę widokową ustawioną niedaleko parkingu. Ale dzień nie był widokowy. Zaczął padać śnieg.
Weszliśmy na szlak. Na początku ścieżka wysypana była równym żwirkiem, jednak gdy oddaliliśmy się od centrum informacyjnego, stała się zwyczajną dróżką prowadzącą przez las. To, że szliśmy przez las, miało swoje dobre strony – drzewa zatrzymywały śnieg, może dzięki temu mniej go spadało na nasze kurtki. Wiatr też był mniej odczuwalny. Temperatura powietrza nie spadała poniżej zera, śnieg zaraz się topił – przez jakiś czas w ogóle nie było go widać w lesie, a potem tylko w miejscach, gdzie ścieżka nie była osłonięta drzewami. Poruszaliśmy się głównym Bruce Trail w kierunku zachodnim. Zamierzaliśmy spróbować dojść do jezior Cyprus, Mar i Horse. W ich okolicy w klifach wyżłobione są groty. Do tego miejsca mieliśmy około 18 kilometrów. Potem czekałoby nas jeszcze przejście do drogi nr 6, która przebiega przez cały półwysep Bruce.
Szlak był oznakowany bardzo dobrze, właściwie chyba nie sposób się było zgubić. W pewnym momencie wyszliśmy na bardziej otwarty teren. Zrobiło się całkiem biało. Bo i niebo było szare, i śnieg zapadał łąki, które przemierzaliśmy. Chyba mogę powiedzieć, że to było moje pierwsze doświadczenie zimy w tym roku. Niedługo potem szlak wyprowadził nas na drogę, na końcu której znajdował się parking. Tutaj zatrzymaliśmy się na chwilę przy tablicy informacyjnej. Znalazły się osoby, które głośno i zdecydowanie wyraziły obawę, czy powinniśmy iść dalej – w końcu pada, a trzeba będzie iść po skałach... Prosty wniosek, że zrobi się bardzo ślisko. Na szczęście o. Marcin pozostał nieczuły na takie sugestie.
Po przejściu jakichś może 50 metrów przed naszymi oczami rozciągnął się widok na zatokę Little. Wyszliśmy na kamienistą plażę. Mimo pochmurnej pogody widać było, że woda ma kolor turkusowy. Fale delikatnie rozbijały się o brzeg. Kawałek przeszliśmy brzegiem, po czym szlak znów wszedł w las. Zrobiliśmy krótką przerwę na kanapki, po czym ruszyliśmy dalej.


Szło się bardzo dobrze, cały czas wzdłuż brzegu klifu. Gdzieniegdzie drzewa rosły trochę rzadziej i wtedy można było spojrzeć w dół. Kolor wody zachwycał mnie nieustannie.
Razem z moim mężem, jednym kolegą i o. Marcinem szliśmy na końcu grupy. Reszta ekipy o dziwo zwiększyła dotychczasowe tempo. Tak wyrwała do przodu, że często traciliśmy ich z oczu. Oni za to tracili opowieści o życiu misjonarzy na Madagaskarze, o tamtejszym jedzeniu, rodzajach mięsa, bananach o smaku truskawek, łatwości wyrobienia prawa jazdy na awionetkę, malarii czy przywilejach przysługujących mężczyźnie, który pojmuje za żonę najstarszą córkę w danej rodzinie.
W ten sposób doszliśmy do zatoki Driftwood. Spoglądając w dół, widać było miejsca, w których przebija się tarcza kontynentalna. Tutaj też napotkaliśmy innych turystów. Dwóch chłopaków szło dokładnie z miejsca, do którego my zamierzaliśmy dojść. Niestety wypowiadając stwierdzenie, że idą od około dwóch godzin, negatywnie wpłynęli na morale części dziewcząt z naszej grupy.


Poszliśmy dalej. W pewnym momencie zatrzymał nas okrzyk koleżanki, która stwierdziła, że na pewno idziemy w złym kierunku. Jak widać GPS w telefonie komórkowym miał większą moc oddziaływania niż papierowa mapa i oznaczenia szlaku na co trzecim drzewie. Powoli dochodziła do nas myśl, że możemy nie dać rady dojść tam, gdzie planowaliśmy. Po około 11 kilometrach od wejścia na szlak przecięliśmy drogę, która trochę kręciła, ale dochodziła do wspomnianej już szosy nr 6. Należało podjąć decyzję, czy idziemy dalej, czy też wracamy do "szóstki" i potem do samochodów. Ostatecznie wybór padł na to drugie. Może gdybyśmy inaczej rozplanowali miejsca pozostawienia samochodów, dalibyśmy radę zobaczyć groty i jeziora.
Ostatnie 8 kilometrów musieliśmy przejść drogą asfaltową. Z początku próbowaliśmy z mężem złapać "stopa", żeby podwiózł chociaż jednego kierowcę i najbardziej zmęczoną osobę do Tobermory. Nikt się jednak nie zatrzymał. Może odstraszała ich liczebność grupy. Większość z nas dzielnie dotarła do miasta. Na samym końcu podwiózł nas strażnik parku, który miał akurat wolne miejsca w samochodzie. Gdy z powrotem byliśmy w komplecie, zajechaliśmy jeszcze pod lodziarnię. Niestety w dalszym ciągu była zamknięta.
Po powrocie do motelu mieliśmy chwilę, żeby odsapnąć. Następnie zabraliśmy się za przygotowanie jedzenia. Jedna z koleżanek wcześniej przygotowała steki i udka z kurczaka, które teraz wystarczyło upiec na grillu. Do tego sałata i pieczone ziemniaki... Wszyscy mogli najeść się do syta po kilkugodzinnym wysiłku. Wieczorem graliśmy jeszcze w monopol. To była taka bardziej nowoczesna wersja, bo zamiast znanych mi do tej pory papierowych pieniędzy każda drużyna otrzymywała kartę kredytową. Jest to ciekawy pomysł na usprawnienie gry. Pamiętam jednak, że grając w monopol jako dziecko, często starałam się np. zbierać banknoty o najmniejszym nominale albo chowałam część pieniędzy pod planszą "na czarną godzinę", tak żeby nikt inny o tym nie wiedział. Tu by się tak nie dało. Na koniec rozpaliliśmy jeszcze ognisko.
Gdy wcześniej o. Marcin powiedział, że w niedzielę będziemy musieli wyjechać między 13.00 a 14.00, jedna z koleżanek skwitowała to stwierdzeniem, że w takim razie zdążymy wstać, spakować się, zjeść śniadanie i już trzeba będzie wracać. Została jednak wyprowadzona z błędu – pobudka w niedzielę była o godzinie 6.00! Dzień zaczęliśmy Mszą św. Nie musieliśmy jednak robić śniadania. Restauracja przy motelu w niedziele urządza śniadania w formie bufetu i byliśmy umówieni, że tego dnia śniadanie będzie przygotowane wcześniej. W trakcie śniadania zajrzał do nas p. Zbigniew i opowiedział, co możemy zobaczyć w najbliższej okolicy.


Spakowaliśmy się pobieżnie i wyruszyliśmy. Pierwszym punktem programu był park nad zatoką upamiętniający świstaka Williego, który to obdarzony jest ponoć niesamowitym wyczuciem meteorologicznym. Dla niektórych zrobienie sobie zdjęcia z kamienną figurą zwierzaka było niemal ukoronowaniem wyjazdu. Na mnie jednak pomnik świstaka nie zrobił wrażenia.
Następnie ruszyliśmy drogą wzdłuż północnego brzegu Colpoy's Bay. Zatrzymaliśmy się na chwilę nad rozległą zatoką, a następnie skierowaliśmy do Purple Valley. Zostawiliśmy samochody na parkingu i po przejściu może niecałych 200 m przez las doszliśmy do skraju klifu, skąd rozpościerał się widok na zatokę Colpoy's. Gdy na drzewach są liście, widok jest na pewno nieco ograniczony, teraz jednak mieliśmy wszystko jak na dłoni.
Objechaliśmy jeszcze zatokę Hope, zaglądając do wioski Cape Croker, którą zamieszkują Indianie. Na końcu wróciliśmy do Wiarton i omijając lotnisko, dotarliśmy do Bruce's Caves Conservation Area. Ci, którzy po dniu poprzednim odczuli niedosyt oglądania grot, tutaj mogli się częściowo nasycić. Częściowo ze względu na to, że groty nie leżały nad wodą, a w lesie, przez co może były mniej malownicze.
Zasadniczo więc program na niedzielę był pomyślany tak, żeby zminimalizować dystanse, które należy przejść pieszo. Może to z jednej strony dobrze, bo dzięki temu osoby, które nie zdołały zregenerować się po 22-kilometrowym sobotnim spacerze, nie zniechęciły się zupełnie. Po powrocie do motelu zjedliśmy jeszcze obiad i ruszyliśmy w drogę powrotną.


Podczas tego wyjazdu mogłam przekonać się, że półwysep Bruce daje nieograniczone możliwości jeśli chodzi o turystykę pieszą. Na pewno będziemy chcieli z mężem jeszcze tu wrócić. Mam jednak czasem wątpliwości, czy w takim składzie jak tym razem. Tu ujawniła się bowiem różnica między wyjazdami z "młodzieżą młodszą" a "młodzieżą starszą". Dla "młodzieży młodszej" wyjazd w miejsce, gdzie panują dość spartańskie warunki, jest przygodą i wyzwaniem budzącym ciekawość. "Młodzież starsza" tymczasem może burzyć się na gorsze warunki, kręcić nosem na ranne wstawanie czy długie wycieczki. Wyjazd na weekend wielu kojarzy się z jakimś standardem i nie wszyscy potrafią podejść pozytywnie do sytuacji, gdy trzeba z jakiejś wygody zrezygnować i gdy ów standard nie może być spełniony. Człowiek jednak uczy się przez całe życie. Przede wszystkim uczy się innych ludzi.


Tekst i zdjęcia
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Toronto

Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.