farolwebad1

A+ A A-

Algonquin – to nasza miłość, w dodatku odwzajemniona. Z każdą wizytą w parku odkrywamy coś nowego, niezapomnianego, każda trasa, nawet już znana, za każdym razem wygląda inaczej. I chociaż jeździmy tu tak często, nie zobaczyliśmy jeszcze wszystkiego.

Tym razem nie mieliśmy wyboru, śniegu w okolicach Toronto jak na lekarstwo, zaplanowaliśmy więc spenetrowanie tras biegowych po wschodniej stronie parku, jest ich tam więcej niż od strony Huntsville. Umówiliśmy się z kolegą przy wschodniej bramie na drodze nr 60 do Ottawy.
60-tka jak rana przecina podbrzusze Algonquin. Prawie 8 tys. kilometrów kwadratowych puszczy podzielone na dwie nierówne części, brutalnie rozerwane przez nitkę asfaltu. Ale nie można tej drodze odmówić piękna. Wije się wśród algonquińskich wzgórz, wzdłuż jezior i rzek. Można z niej zobaczyć łosie, jelenie, a czasami i niedźwiedzie, próbujące ignorować ten podział ustanowiony przez człowieka i przekraczające linię szosy. 60-tka to magiczna granica, ostatni skrawek cywilizacji, schodząc z niej, przechodzimy jak Alicja z Krainy Czarów na drugą stronę lustra – po tej drugiej stronie jest już tylko Puszcza.


Przy bramie wjazdowej do parku od strony Whitney (w przeciwieństwie do wejścia zachodniego, wschodnie zaczyna się prawdziwą wielką bramą górującą nad drogą, swą okazałością zapowiadającą niezwykłość tego, co jest za nią), na parkingu przy parkowym biurze zastaliśmy trochę wymarzniętego kolegę. Nocował od wczoraj w namiocie, a niespodziewanie temperatura spadła do minus trzydziestu stopni, zrejterował więc, wylazł z lasu i postawił namiot na kempingu Mew Lake, przynajmniej miał wyschnięte drewno na porządne ognisko i ciepłą łazienkę.
My też mamy niewesołe miny, miało być w dzień minus 5 stopni, a jest minus 17, może z czasem się ociepli, zapowiadana jest odwilż. Zabieramy z biura bezpłatną mapkę tras, rejestrować się nie musimy, posiadanie sezonowego wstępu do parków prowincyjnych ułatwia życie, i jedziemy parę minut na punkt startowy.


Wybraliśmy Leaf Lake Ski Trail (jest tu sześć tras o różnym stopniu trudności, łączących się – w sumie około 30 kilometrów – te łączenia umożliwiają zaplanowanie sobie indywidualnej drogi), która ma przygotowane ślady do biegówek i ubity teren do kroku łyżwowego, w tym trudną 11-kilometrową pętlę Pinetree. Okazała się trudniejsza, niż myśleliśmy. Licząc wszystkie podejścia, musieliśmy w sumie pokonać prawie 500 metrów pod górę, podejścia bardzo ostre, wyciskające z człowieka ostatnie poty, a po nich długie wspaniałe zjazdy, w czasie których wiatr wyziębia rozgrzane wysiłkiem ciało (tu uwaga, trzeba zawsze trzymać się kierunku trasy – zjazdy są bardzo ostre i jazda pod prąd grozi zderzeniem z nadjeżdżającym narciarzem). Trasa prowadzi przez las charakterystyczny dla wschodniej części Algonquin – rosną tu klony cukrowe, brzozy, topole amerykańskie, dęby, jodły i świerki. Wspina się na wzgórza, to znów schodzi w doliny, czasami wije się granitowymi kanionami, których ściany pokryte są lodospadami, niebieskawy lód w niektórych miejscach zmienia kolor na żółtobrunatny – woda spływająca po skale wypłukuje z podłoża jakiś nadający tę niespotykaną barwę składnik. Trafiliśmy na wyjątkowe widoki, świeży śnieg pokrył drzewa, gałęzie pochyliły się nad trasą, tworząc bajkowe tunele.
Początek w miarę łagodny, ostre podejścia zaczynają się po wejściu na pętlę Pinetree. Wyprzedza nas trzyosobowa grupa, jedyni ludzie spotkani na tej trasie. Po drodze kilka beczek oznaczonych czerwonym krzyżem. To pierwsza pomoc dla pechowców. Co w nich jest, nie wiadomo. Pewnie apteczka, może śpiwór i namiot. Podobno są też końcówki do złamanych nart do przyklejenia. Korci nas, żeby zajrzeć, ale nie chcemy uszkodzić solidnego zamknięcia.


W połowie szlaku z każdym kilometrem zaczynamy myśleć o odpoczynku, zaplanowaliśmy go w chatce na wzgórzu. Mijamy znaki, jeszcze tylko kilometr. Próżna nadzieja, kilometr ma kilka kilometrów, nie sprawdziliśmy, czy to tylko złudzenie, czy źle oznaczony szlak. I w dodatku pod górę, pod górę, to pod górę nie ma końca.


Ale jest nagroda, wreszcie na szczycie granitowego wzgórza śliczna chatka z bali z werandą, z widokiem na okoliczne wzgórza, jeziora i wyspy. W słoneczny dzień widoczność sięga stąd 15 kilometrów. W środku chatki – estetyczne zaprzeczenie widoków z "zewnętrza", po prostu typowa Kanada, kraj traperów, nastawionych na przetrwanie, na tymczasowość, a nie na wygody. I choć czasy traperów już minęły, mentalność i zwyczaje pozostały. Wnętrze wyłożone ohydną płytą ze sklejki, jakby nie można było jej wykończyć prawdziwym drewnem, ale po co? Chatka ma służyć przeżyciu, a nie przyjemnościom. I służy, gorący żeliwny piecyk tak nagrzany, że w środku prawie sauna. Prymitywna prycza z karimatą, gdyby ktoś musiał tu przenocować, dwa koślawe stoliki, podarty fotel i brudnawe barowe stołki pamiętające na pewno lata pięćdziesiąte – skąd oni je wytrzasnęli? Jest i garnek do stopienia śniegu i zapałki. Zapas porąbanego drewna na pewno starczyłby na miesiąc.
Na stoliku obszarpany zeszyt pełniący rolę księgi gości. Dużo wpisów, głównie z okolic Toronto. W rubryce miejscowość/kraj, mimo że mieszkamy w Mississaudze ponad 20 lat, bez wahania, jak zawsze idąc za głosem serca i w celach reklamowych, wpisujemy Poland. Wyciągamy termosy i kanapki, jest nam ciepło i miło, chatka robi się swojska i przytulna, nie przeszkadzają już niemyte okna, bo panorama za nimi na trzy strony świata rekompensuje wszystko. Zbieramy się w dalszą drogę, trzeba jeszcze tylko wypełnić obowiązki gościa, bo są i obowiązki. Trzeba dołożyć szczapę do ognia dla następnej osoby i z worka dosypać ziaren słonecznika do karmnika, przy którym ucztuje stado sikorek i kowalików.
Stąd już tylko kilka niewielkich podejść i długimi zjazdami w dół do kolejnej chatki, już bardziej eleganckiej – jak jest w środku, nie wiemy, nie zaglądaliśmy. Poświęcona jest Dee Dunsford, strażnikowi parku Algonquin, która zginęła tragicznie nad jeziorem Clarence w styczniu 2001 roku. Stąd już tylko dwa kilometry przez świerkowy las do parkingu. Pokonanie 16 kilometrów zajęło nam trzy godziny.
Dojazd: z Toronto hwy 400 dwie i pół godziny na północ do Huntsville, potem jeszcze drogą nr 60 do wschodniej bramy godzina jazdy.
Ceny : 16 dol. za dzień za samochód bez względu na liczbę osób.

 

W Family Day Weekend, Algonquin Provincial Park zaprasza na Winter in the Wild Festival w sobotę, 16 lutego 2013. Mnóstwo atrakcji w kilku miejscach położonych wzdłuż drogi nr 60 – po wykupieniu dziennego biletu 16.00 dol. za samochód, m.in.
•Guided Winter Bird Walk, 8.30-10.00, 42,5. kilometr na drodze nr 60, licząc od bramy zachodniej, wycieczka z przewodnikiem w poszukiwaniu zimujących w Algonquin ptaków, dzięki The Friends of Algonquin możliwość skorzystania z lornetek.
•Winter Landscape Photography Tips with Peter Ferguson, 9.00-10.00, Algonquin Visitor Centre Theatre, 43. kilometr "60-tki". Peter Ferguson, fotograf przyrody i instruktor, podzieli się z Państwem fachowymi poradami, jak najpiękniej uwiecznić na zdjęciach widoki Algonquin.
•Tips for Winter Hiking and Camping with Ben Shillington, 10.30-11.30, Algonquin Visitor Centre Theatre, 43. kilometr. Doświadczony podróżnik i autor książki "Winter Backpacking" odpowie na pytania i podpowie Państwu, jak kempingować w zimie w parku.
•Winter Wildflife Excursion by Snowshoe, 10.30-12.00, Algonquin Visitor Centre, główny parking, 43. kilometr. Wycieczka z przewodnikiem na rakietach śnieżnych, mała liczba rakiet możliwa do wypożyczenia.
•Ice Skating, Campfire and Barbecue, 16.00-18.00, Mew Lake Campground, 30,8. kilometr. Pieczone marshmallow, gorąca czekolada I ognisko. I najważniejsze – lodowisko na jeziorze Mew. Hot dogi za dodatkową opłatą za gotówkę na miejscu 2 dol. lub hamburgery za 3 dol.
I wiele innych atrakcji, więcej informacji pod http://www.algonquinpark.on.ca.

Horseshoe Valley, Nordic Moonlight Ski, sobota, 23 lutego 2013
Wycieczka na nartach biegowych w scenerii zimowej nocy z lampionami, z rozgrzewką apple cidar.
Ceny: 12 dol. bilet, 24 dol. za wejście i wypożyczenie nart.
Adres: 1011 Horseshoe Valley Rd. Barrie, ON L4M 4Z8.

Mountsberg Tales by a Winter Fire, Family Weekend, 16-18 lutego codziennie w godz. 10.00-16.00. Wycieczki szlakami, kuligi i opowieści przy ognisku, program dla całej rodziny. Przejażdżki wozem konnym lub saniami 3 dol. dorośli, 2 dol. dzieci plus normalny bilet wejściowy. Te atrakcje potrwają do 24 lutego.

 


 

 

Co? Gdzie? Kiedy? - propozycje turystyczne


Terra Cotta Conservation Area, Watershed Learning Centre, Snowshoeing II and Hot Chocolate, 9 lutego 2013, godz. 10.00-12.00 i 14.00-16.00
Nauka dla początkujących korzystania z rakiet śnieżnych w zimowej scenerii, zakończona gorącą czekoladą. Ten dwugodzinny program przeznaczony jest dla tych, którzy nigdy jeszcze rakiet śnieżnych nie używali, choć zaawansowani również mile widziani. Program zaczyna się zajęciami w budynku Watershed Learning Centre, potem ćwiczenia na powietrzu. Organizatorzy zapewniają rakiety, ale wymagana wcześniejsza rezerwacja pod nr tel. 905-670-1615 wew. 221 lub przez Internet na stronie www.creditvalleyca.ca/education. Ceny: dorośli 10 dol., dzieci w wieku 6-12 lat i emeryci 60+ 6 dol. Adres 14452 Winston Churchill Blvd., Halton Hills, ON N0B 1H0.


Mountsberg Conservation Area, 9 lutego 2013, Owl Prowl, godz. 18.30-20.30
Przedłużony o jeden weekend popularny program dla rodzin z dziećmi poznawania ontaryjskich sów jako nieustraszonych drapieżników. Nocna wycieczka w poszukiwaniu ontaryjskich sów, puppet show specjalnie dla dzieci i wizyta w schronisku u przebywających tam ptaków. Rejestracja jak wyżej.
16-18 lutego, Family Weekend, Tales by a Winter Fire, codziennie w godz. 10.00-16.00. Wycieczki szlakami, kuligi i opowieści przy ognisku, program dla całej rodziny. Przejażdżki wozem konnym lub saniami 3 dol. dorośli, 2 dol. dzieci plus normalny bilet wejściowy. Te atrakcje potrwają do 24 lutego. Adres: Mountsberg Conservation Area, 2259 Millburough Line, Campbellville, ON L0P 1B0.


Hardwood Ski and Bike, 9 lutego 2013, Hardwood Demo Day
Jeśli ktoś jeździ na biegówkach, a chce na przykład spróbować, jak to jest na nartach do kroku łyżwowego, lub po prostu chce wymienić sprzęt na nowszy, to świetną okazję stwarza Hardwood Demo Day, będzie można bezpłatnie wypożyczyć i przez mniej więcej pół godziny wypróbować najnowszy sprzęt firm Fischer, One Way, Rossignol i Salomon. Trzeba tylko wykupić bilet wstępu. Dojazd z Toronto: autostradą 400 do Barrie, zjazdem nr 111 w Forbes Rd., w lewo na znaku stopu i 10 km jedziemy Forbes Rd. Ośrodek znajduje się po lewej stronie drogi. Współrzędne do GPS: N44 31.043 W79 35.333. Internet: www.hardwoodskiandbike.ca.


Crawford Lake Conservation Area, każda sobota w lutym, Moonlight Snowshoe Hike, 18.30-20.30
Odkrywanie magii zimowej nocy w blasku księżyca i gwiazd. Przewodnik poprowadzi Państwa trasą na rakietach śnieżnych przez przepiękny teren. Wieczorne wycieczki odbywają się w każdą sobotę w styczniu i lutym w tych samych godzinach. Wieczór kończy się ogniskiem i gorącą czekoladą. Ceny: dorośli 15 dol., emeryci i dzieci w wieku 8-15 lat 10 dol., plus podatek. W razie złych warunków pogodowych opłata nie jest zwracana. Wymagana wcześniejsza rezerwacja pod nr tel. 905-854-0234 lub przez Internet na stronie Moonlight Snowshoe Hike. Adres: 3115 Conservation Road (poprzednio Steeles Avenue), Milton, ON L9T 2X3. Koordynaty do GPS: 43.47 -79.951.


Algonquin Provincial Park, Family Day Weekend, sobota, 16 lutego 2013. Mnóstwo atrakcji w kilku miejscach położonych wzdłuż drogi nr 60 – po wykupieniu dziennego biletu 16.00 dol. za samochód. M.in.: •Guided Winter Bird Walk, 8.30-10.00, 42,5. kilometr na drodze nr 60, licząc od bramy zachodniej, wycieczka z przewodnikiem w poszukiwaniu zimujących w Algonquin ptaków, dzięki The Friends of Algonquin możliwość skorzystania z lornetek. •Ice Skating, Campfire and Barbecue, 16.00-18.00, Mew Lake Campground, 30,8. kilometr. Pieczone marshmallow, gorąca czekolada I ognisko. I najważniejsze – lodowisko na jeziorze Mew. Hot dogi za dodatkową opłatą za gotówkę na miejscu 2 dol. lub hamburgery za 3 dol. I wiele innych atrakcji, więcej informacji pod http://www.algonquinpark.on.ca.

Opublikowano w Turystyka
piątek, 21 grudzień 2012 23:05

Szlakami bobra: Śnieg, mróz i zew puszczy

To był któryś piątkowy wieczór niedługo po Sylwestrze. Planowaliśmy krótki wypad na biegówki gdzieś w okolicy Toronto, trzeba było tylko ustalić szczegóły z naszym kolegą Tomkiem. Telefon rozwiewa nadzieje na wspólną wycieczkę. Tomek idzie na nocowanie z namiotem do Algonquin. No tak, trenuje przed kolejną wyprawą w wysokie góry. Andrzej by z nim natychmiast poszedł, ale wie, że ja zmarzluch, trudno, umówimy się za tydzień. A we mnie coś pęka. Skażenie w dzieciństwie książkami Curwooda, Londona i Greya Owla robi swoje, Złoto Gór Czarnych, Szara wilczyca, Pielgrzymi puszczy... Robi mi się tak strasznie żal… Tomek sobie będzie szedł przez dziką ośnieżoną puszcze cały dzień, a my na biegówki w okolicy? Nie ma mowy, jedziemy…


Jest dziesiąta wieczorem, szybko przepatrujemy zapasy, bo trzeba być w Algonquin wcześnie rano. Mamy świąteczny bigos i dwie chińskie zupy, polskie sklepy niestety już zamknięte, starczy. Pogoda – w sobotę po południu -25 stopni, w niedzielę lekkie ocieplenie. Do samochodu wrzucamy biegówki tak na wszelki wypadek, bo rakiet śnieżnych nie mamy, ale podobno szlak ma przedeptaną ścieżkę. Trzeba tylko wymyślić tobogan, bo w Algonquin jest półtora metra śniegu i z ciężkimi plecakami będziemy się zapadać. Chociaż raz procentuje niechęć do wyrzucania starych rzeczy, w składziku odnajdujemy piankową deskę do zjeżdżania mojego dorosłego już syna. Andrzej szybko dorabia do niej lejce i uprząż ze wspinaczkowych taśm. Mama zgadza się zostać sama na dwa dni z kotami i zaaplikować Pimpkowi lekarstwo.
Rano po trzech godzinach jazdy jesteśmy w Algonquin, rejestrujemy się w parkowym biurze na "60-tce", na parkingu na punkcie startowym jesteśmy punktualnie o 9. Tomek przygląda nam się z niedowierzaniem, sądził, że jednak początkowy entuzjazm opadnie i zrezygnujemy. Krytycznie ogląda nasze letnie buty górskie, sam ma zimowe ocieplane. Mamy dwie pary wełnianych skarpet, sto lat temu nie było ocieplanych butów i ludzie chodzili w wysokie góry, o Syberii nie wspominając.


Na parkingu rejwach, grupa Rosjan rozstawiła namioty koło samochodów i rozpija wódeczkę. Nie mamy pojęcia, czy dopiero idą na trasę, czy właśnie skończyli wyprawę, ale widać, że czują się jak u siebie w domu, mróz im niestraszny, może są z Nowosybirska lub Omska. Startujemy. Trasa zaczyna się romantycznym mostkiem na rzece Oxtongue i udeptaną szeroką ścieżką, która po kilkudziesięciu metrach gwałtownie się zwęża, dalej mało kto dochodzi. Cel: jezioro Guskewau. Idziemy wbrew szlakowi Western Uplands. Powiedzenie "iść wbrew" zostało mi z testu na prawo jazdy zaraz po przyjeździe do Kanady. Skuszona możliwością zdawania go na komputerze w języku polskim, nie przypuszczałam, że tłumaczenia dokonał ktoś z językiem polskim mający mało wspólnego – zacięłam się na punkcie, "gdy pieszy idzie wbrew". No co to może znaczyć? Jak się później okazało, przejście na czerwonym świetle, mało nie oblałam. No więc mapa sugeruje inny kierunek, a my idziemy wbrew.
Western Uplands ma łącznie z pętelkami ponad 80 km długości, wejścia na trasę są z kilku miejsc. Decydujemy, że idziemy tyle, ile damy radę. Kempingowanie w zimie ma o tyle dobrą stronę, że żadnych rezerwacji nie potrzeba, rozbić namiot można w każdym miejscu, byle nie był widoczny ze szlaku. Andrzej ciągnie prowizoryczne sanki, ja z plecakiem za nim.


Tomka wynalazek okazuje się o wiele bardziej użyteczny, wąskie plastikowe saneczki z Walmartu usztywnione rurkami idealnie mieszczą się w ścieżce. Nasze są za szerokie, Andrzej z trudem ryje nimi rynnę w wąskim tunelu, na zjazdach ja asekuruję je linką, żeby mu nie wjechały na plecy, a teren mocno pofałdowany, góra, dół i znowu góra, dół, zwalone drzewa, przeprawiać się musimy przez podmarznięte strumienie. Plecak mam nie za ciężki, a mimo to jak tylko niefortunnie stanę stopą troszeczkę z boku ścieżki, zapadam się po pas, ścieżka jest pokryta świeżym śniegiem, przed nami przez kilka dni nikt nie szedł. Przejście kilometra zajmuje tyle czasu, ile w lecie kilku.
Ale jest tak pięknie, że brakuje słów, żeby to opisać. Klonowy las stopniowo miesza się ze świerkami i sosnami. Na każdej gałązce czapy śniegu, absolutna cisza, zero wiatru, słońce przebłyskuje zza chmur, nie ma żywego ducha. Tylko my i puszcza.
Robi nam się gorąco, zdejmujemy wełniane swetry, rękawiczki, rozpinamy kurtki, wysiłek robi swoje. Po kilku kilometrach docieramy do potoku wypływającego z jeziora Guskewau. O dziwo nie jest skuty lodem i trzeba kombinować, jak go sforsować, by nie zmoczyć nóg.
Jezioro otoczone wzgórzami, po białej płaszczyźnie szaleje zadymka, śnieżne tumany przesłaniają chwilami widok. Guskewau znaczy w języku Indian Odżibuejeów ciemność – tak podaje parkowy przewodnik, choć nie potwierdza tego internetowy słownik języka Odżibuejów. W każdym razie ciemność rzeczywiście zapada. Czarne chmury zakrywają niebo. Zaczyna padać śnieg, robi się potwornie zimno, otulamy się szczelnie.
Zaraz za potokiem na śniegu ślady wilka, tak nam się wtedy wydawało, to znaczy mi i Tomkowi. Andrzej stwierdza, że wilki głupie nie są i w kółko nie biegają. Jego trzeźwy rozsądek zostaje potwierdzony nagłym szczekiem, wilki nie szczekają. Autorem śladów okazuje się być husky pary, która rozbiła się nad jeziorem. Wygląda, że biwakują tu od dłuższego czasu, wycięta przerębla do czerpania wody, porąbany zapas drewna na parę dni, siedzą przy rozpalonym ognisku, podziwiamy ich samozaparcie. Wymieniamy okolicznościowe grzeczności i maszerujemy brzegiem jeziora, już w poszukiwaniu miejsca na biwak, ewidentnie mamy dość, tym bardziej że ścieżka zanikła i trzeba przedzierać się przez świeży śnieg.
Znajdujemy polankę, która w lecie pełni rolę kempingu. Odgarniamy wierzchnią warstwę śniegu pod namioty. Moje wyobrażenia o tym, że położę się w śpiworze na karimacie w miękkim śnieżnym puchu, odpływają jak sen. Śnieg jest twardszy niż korzenie, pięścią trzeba ubijać wzgórki. Jeszcze trzeba wykopać dziurę na ognisko, żeby roztapiający śnieg go nie zgasił. Nie bardzo się to udaje, ognisko kiepsko się pali. Jest tak zimno, że nowe baterie w aparacie siadają, dokumentacja fotograficzna wycieczki się kończy. Kolacja, Andrzej na maszynce podgrzewa bigos, jest tak zimno, że jak mu się przypala od spodu, to od góry zamarza. Jemy ledwo ciepły. Dopełniamy chińską zupą zalaną wodą ze stopionego śniegu. Potem chowamy się do śpiworów, ja mam puchowy do minus trzydziestu, prezent od syna, i wcale nie jest mi za ciepło. Andrzej w dwóch syntetycznych, z padłymi bateriami pod pachą w celu wydobycia z nich resztek energii, wydaje się całkiem zadowolony. Usypiamy w bajkowej scenerii. Para z naszych oddechów skrystalizowała się w mrozie na ściankach namiotu i w blaskach latarek przenieśliśmy się w migający odblaskami kryształowy pałac.
Budzi mnie w nocy odgłos nerwowo szarpanego zamka w namiocie. Andrzej wypada z krzykiem, gdzie jest saperka. Nie wiem czemu, wydaje mi się to komiczne, chociaż przecież takie nie jest. Nie śmiej się dziadku z czyjegoś wypadku. Po trzech minutach wyskakuję ze śpiwora w takim samym pośpiechu. Żartów nie ma, potworna biegunka, a człowiek ubrany jak cebula. Ładujemy się z powrotem do śpiworów już spokojni, analizując przyczynę jednorazowej przypadłości. Bigos jadł i Tomek, nic mu nie jest, nie ma sprawiedliwości na tym świecie, więc chińska zupa lub stopiony śnieg z bakteriami. Dobrze, że to nic poważnego. Głupio byłoby tak zejść z tego świata, gdyby jeszcze w jakiejś walce z nieuśpionym niedźwiedziem, na którego mamy przy sobie gaz pieprzowy, czy honorowo ze stadem krwiożerczych wilków, ale tak z zatrucia pokarmowego? Tomek chichocze w namiocie, niewdzięcznik. Idziemy spać. Rano nie ma śladu po nocnej słabości.


Wracaliśmy już rozsłonecznioną trasa, temperatura podniosła się o minimum 10 stopni, nasz tobogan ciągnął się lekko przerytą wcześniej przez Andrzeja trasą. Rosjan na parkingu nie było, jedyną zwierzyną, która widzieliśmy, był pies husky. Czy było warto? Nie ma po co zadawać takich pytań, zew puszczy i tak jest silniejszy niż rozsądek.


Dojazd: Do Algonquin Park z Toronto hwy 400 trzy godziny, od bramy zachodniej trzy kilometry, wejście na trasę po lewej tronie, koordynaty do GPS 45.463177°, -78.797785°.


Gdyby ktoś chciał spędzić noc w namiocie w bardziej cywilizowanych warunkach, to przez cały rok czynny jest kemping Mew Lake w Algonquin, można tam rozbić namiot, zbudować igloo, ale jest dostęp do ogrzewanej łazienki z bieżącą ciepłą wodą, na Mew Lake są także do wynajęcia jurty z elektrycznym ogrzewaniem, a w okolicy mnóstwo zimowych tras pieszych i do nart biegowych.
Życzymy Państwu spokojnych świąt Bożego Narodzenia, a w nowym roku wspaniałych wycieczek i spotkań z Przygodą.


Tekst i zdjęcia
Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński

Opublikowano w Turystyka
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.