farolwebad1

A+ A A-

Moja mama mówi, że nie powinno się zbierać kamieni. Kto je zbiera, tego życie będzie drogą po kamieniach, nierówną i wyboistą. Mnie tam jednak zawsze coś do kamieni ciągnęło. W liceum podczas wycieczki do Anglii znalazłam kamień z dziurą – nosiłam go potem długo w charakterze naszyjnika. Zawieszony na szyi, na grubym rzemieniu, wydawał się taki alegoryczny.

Jakoś na początku pobytu w Kanadzie koleżanka opowiedziała mi o pasiastych kolorowych kamieniach w parku prowincyjnym Awenda. Niestety nie mieliśmy jak się tam wybrać. Udało się to dopiero w maju w tym roku, gdy odwiedziła nas mama mojego męża. Musieliśmy wymyśleć wycieczkę na jeden dzień, więc nasze myśli niechybnie powędrowały ku położonej 150 km od Toronto nad Georgian Bay Awendzie.
Dzięki temu, że odbyliśmy wycieczkę na początku maja, byliśmy w parku niemalże sami. Innych turystów można było policzyć na palcach jednej ręki. W sezonie jednak plaże są oblężone. Ale może warto pomyśleć o wyprawie we wrześniu lub październiku, kiedy drzewa ubiorą się w kolory jesieni.
Podróż trwa zaledwie około dwóch godzin. Na bramce uiszczamy opłatę i otrzymujemy mapę. Park nie jest duży, ale jest, gdzie chodzić. Na terenie wyznaczono siedem szlaków, z których najkrótszy ma pół kilometra, a najdłuższy – 13.


My tym razem jednak nie możemy być zbyt ambitni. Jest to bowiem inauguracyjny wyjazd z nosidełkiem i nie wiemy, ile nam Jacek wytrzyma. Mamy też wózek – jednak pchanie wózka przez las na dłuższą metę może nie być zbyt wygodne. Chociaż i tak jest nieźle, bo używamy przyczepki rowerowej, która po zamontowaniu przedniego koła spełnia funkcję wózka. Ma duże koła, więc nawet w lesie daje sobie radę.
Tak na marginesie muszę przyznać, że moim zdaniem jest to najlepszy sposób wożenia dziecka – Jacek dużo widzi, a dzięki specjalnemu hamaczkowi – ma wygodnie. Jakiś czas temu musiałam wziąć klasyczny wózek i gdy ruszyłam, aż sprawdziłam, czy hamulec jest zwolniony. Zwolniony był, ale wózek w porównaniu z przyczepką rowerową toczył się dość opornie.
Decydujemy się na spacer po plaży, a potem na przejście szlaku Wendat. Dojeżdżamy samochodem do końca głównej drogi, gdzie znajduje się parking. Stąd do plaży prowadzi krótka ścieżka przez las.


Nad zatoką jest pięć plaż – oznaczone numerami od 1 do 4 patrząc od wschodu na zachód i jedna plaża, na której można wypoczywać ze zwierzętami domowymi (między plażą pierwszą a drugą). Między plażami wytyczono szlak pieszy Beach Trial, który ma długość 4 kilometrów. Mija wszystkie plaże, przy czym ze zwierzętami można poruszać się tylko po części do plaży dla zwierząt. Z trasy dobrze widać wyspę Giant’s Tomb, która też zalicza się do parku. Przejście zajmuje około 45 minut (według parkowej broszury), wracać trzeba tą samą drogą.
My po prostu dochodzimy do pierwszej plaży i idziemy wzdłuż brzegu na wschód tam i z powrotem. Pogoda jest piękna, słońce świeci, niebo błękitne. Siadamy na kamieniach. Sprawdzam wodę – jeszcze zimna, ale nie jakoś przesadnie. Nogi zamoczyć się da. Jackowi chyba jest wygodnie – nie chce podziwiać widoków i szybko zasypia. Ciepło mu pod bluzą mojego męża.


Kamienie są, a jakże! Gdy idziemy, co raz schylam się, by podnieść jakiś. Kolorowe, pasiaste, stopniowo wypełniają moje kieszenie. Rafał się śmieje, że każdego turystę powinni rewidować na wyjeździe. Albo może ważyć przed i po... Całą plażę mamy prawie tylko dla siebie – jakaś osoba siedzi przy stoliku turystycznym, mijamy też rodzinę z dzieckiem. I to tyle.
Po leniwym spacerze po plaży wsiadamy do samochodu i podjeżdżamy na początek szlaku Wendat. Jezioro Kettle’s Lake, wokół którego będziemy szli, znajduje się we wschodniej części parku. Znajdują się przy nim dwa parkingi. Trasa tworzy pętlę o długości 5 kilometrów. Nazwa pochodzi ot tego jak nazywali sami siebie rdzenni mieszkańcy tego obszaru. Oznacza „ludzi z półwyspu”.
Jezioro jest tworem polodowcowym. Miało powstać na skutek stopniowego topnienia fragmentu lodu, który został w tym miejscu, gdy lodowiec się cofał. W tym rejonie gniazdują epoletnik krasnoskrzydły (red-winged blackbird) i czapla modra.
Tym razem ruszamy z wózkiem. Zaraz na początku trasy można zejść w dół do jeziora. Zbudowano w tym celu schody. Znosimy pojazd Jacka i podziwiamy widok. Niby większość drzew jest zielona, ale każda zieleń okazuje się inna. Las mieni się kolorami, odbija się w gładkiej tafli jeziora. Czasem tylko wiatr wzbudzi delikatną falę. Niektóre pnie, zapewne brzóz, świeca białością.


Dalej kroczymy przez las. Teren trochę faluje. Czasami widać jezioro. Wreszcie mam też okazję zobaczyć symbol Ontario – kwiatek trillium (po polsku trójlist). Na początku nie przychodzi mi do głowy, że to symbol prowincji, roślina po prostu mi się podoba, więc uwieczniam ją na zdjęciu. Ale gdy po paru dniach przypadkiem spoglądam na moją kartę OHIP, nagle wszystko staję się jasne.
W pewnym miejscu przechodzimy przez drewniany mostek – ze wschodniego krańca jeziora wypływa strumień, który wpada do zatoki Georgian. Tutaj najpierw rozlewa się w bagniste jeziorko. Właśnie między nim a Kettle’s Lake zbudowano kładkę. Z wody wystają kikuty drzew, pojawia się też charakterystyczna roślinność szuwarowa.
Od tego miejsca szlak wchodzi głębiej w las. Powoli robi się późno i chłodno. Pod koniec, przy drugim parkingu robimy jeszcze krótki postój przy molo. To jest przystosowane dla potrzeb osób niepełnosprawnych, więc nie musimy nosić wózka. Słońce jest już nisko, ciepłe, pomarańczowo-różowe światło pada na las.


Na ostatnim odcinku Jacek przypomina sobie, ze dawno nie jadł. Jednak nie bardzo jest gdzie się zatrzymać, więc ten kawałek przechodzimy bardzo szybko. W sumie na trasie pusto, spotkaliśmy może kilka osób.
W drodze powrotnej tradycyjnie zatrzymujemy się na kolację. Tym razem wybór, raczej przypadkowy, pada na jadłodajnię „Phil’s casual dining” usytuowaną przy Main St. w Penetanguishene. Zamawiam szaszłyk z kurczaka – wybór okazuje się dobry. Wielkość porcji – męska. Ja jednak jestem bardzo głodna i zjadam bez gadania. Co ciekawe, pierwszy raz spotkałam się tu z wyposażeniem łazienki w... wagę! Pomysł bardzo mi się spodobał. Aż skorzystałam. Nie wiem, na ile jest kwestia błędu pomiaru, ale różnica przed i po jedzeniu wyniosła 4 funty. Mój maż i jego mama śmiali się potem. Nie wiem, czy oni się ważyli, ale pewnie w ich przypadku wyniki nie byłyby tak imponujące – kończyłam za nich surówki.


Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Opublikowano w Turystyka
piątek, 22 luty 2013 12:35

Prawie jak alpiniści

Wychodząc z domu w piątek po południu, nie mieliśmy do końca pewności, czy zaraz nie będziemy wracać z powrotem. Biorąc pod uwagę nasze europejskie doświadczenie w wypożyczaniu samochodów, zastanawialiśmy się, czy i tutaj nie będą chcieli odprawić nas z kwitkiem. Na szczęście jednak polskie dokumenty nie wzbudziły żadnych podejrzeń i niedługo potem siedziałam za kierownicą samochodu marki kia model Rondo.

Jednym z uroków długich weekendów są niestety korki na wyjeździe z miast. My też musieliśmy swoje odstać. Ale potem już jechało się dobrze. Przyznam, że było to moje pierwsze doświadczenie na kanadyjskich autostradach i byłam nieco zaskoczona. Zaskoczona zdyscyplinowaniem kierowców. Ograniczenie do 100 km/h, wszyscy jak jeden mąż jadą 110–120 i żadnego wariata pędzącego 150! W Polsce to jednak było nie do pomyślenia. Chociaż później dowiedziałam się, że jak ktoś za mocno szarżuje, to inni kierowcy potrafią zadzwonić na policję i na niego donieść, że stwarza zagrożenie.


Hotel w Montrealu zarezerwowaliśmy tuż przed wyjściem z domu. Należał raczej do tańszych i mieścił się w wąskiej kamienicy, nawet niedaleko centrum. Dojechaliśmy parę minut po północy, zadzwoniliśmy domofonem, wpuszczono nas... W głębi korytarza usłyszeliśmy szuranie i po paru chwilach na korytarzu pojawił się zaspany Azjata. Mój mąż przywitał go po francusku i wyjaśnił, że mamy rezerwację, podał, na jakie nazwisko. Pan, niespecjalnie na nas zwracając uwagę, otworzył swój kantorek i bez słowa podał nam do wypełnienia kartę meldunkową. Odezwał się dopiero dając nam klucz do pokoju – po angielsku. Zapytaliśmy jeszcze, gdzie można zostawić samochód, po czym wnieśliśmy rzeczy na górę. Pokój był nieduży, wyposażenie może nie pierwszej młodości, ale, co jest dla mnie sprawą zasadniczą, wszystko było utrzymane w należytej czystości.


Naszym celem w sobotę był Mont-Megantic, położony 190 kilometrów na wschód od Montrealu. Masyw bardzo ciekawie wygląda na zdjęciu satelitarnym – jak idealny rogal otwarty od strony zachodniej, a najwyższy szczyt z położonym na nim obserwatorium astronomicznym znajduje się pośrodku. Wcześniej jednak udaliśmy się jeszcze do jednego z montrealskich centrów handlowych, żeby nabyć rakiety śnieżne. Znaleźliśmy, że w jednym sklepie są właśnie przeceny na tego rodzaju sprzęt, i to nie byle jakie – o 40 proc. Więc za rakiety, które wcześniej kosztowały 200 dol., zapłaciliśmy 120.


Mieliśmy przy tym okazję przejechać przez Montreal w dzień, a tym samym popatrzeć na miasto. Oglądane z perspektywy drogi wygląda raczej szaro. Wiadukty i tunele są wylane z betonu, co jakiś czas trafiają się roboty drogowe i tym podobne wykopy. Natomiast centrum handlowe, w którym byliśmy, znajdowało się w sąsiedztwie... hałdy po wysypisku śmieci.

Z tego wszystkiego najbardziej podobał mi się mierzący 3,4 kilometra most Champlain, który spina brzegi Rzeki Św. Wawrzyńca. Większą jego część stanowi wiadukt, ostatni odcinek w stronę Stanów Zjednoczonych to ładna klasyczna konstrukcja kratownicowa.
Jedziemy autostradą, która kończy się parę kilometrów za miejscowością Sherbrooke. Widoki ciekawe, z początku teren jest równinny i tylko co jakiś czas wyskakuje jakaś góra. Później robi się bardziej pagórkowato. Za autostradą jedziemy przez malownicze wioski. Mamy akurat szczęście, bo pogoda dopisuje, jest słonecznie, chociaż na horyzoncie widać chmury. Ostatnia miejscowość, w której skręcamy na parking u stóp Mont-Megantic, to Notre-Dame-des-Bois (śmieję się, że to miejscowość "Matki Boskiej Drzewnej").


Dojeżdżamy około 3 po południu, meldujemy się w informacji turystycznej. Nocleg na terenie parku narodowego w namiocie kosztuje nas niecałe 35 dolarów. Zimą jest tu wytyczonych całkiem sporo tras na rakiety śnieżne. Osobne są dla narciarzy biegowych. Na szczyt natomiast prowadzi droga, ze względu właśnie na obserwatorium. Ale teraz nie da się tam wjechać samochodem. Ruch turystyczny jest całkiem spory, niektórzy korzystają z wypożyczalni rakiet.


Droga na szczyt podzielona jest jakby na trzy odcinki. Pierwszy – od punktu informacyjnego do miejsca biwakowego "Mała Niedźwiedzica" ma długość 900 metrów. W "Małej Niedźwiedzicy" stoi chata, w której można się ogrzać i przenocować po wcześniejszej rezerwacji. Dalej 2,2 km od punktu wyjścia mamy "Wielką Niedźwiedzicę". Tutaj też znajduje się podobna chata, poza tym kilka bardziej prowizorycznych kabin i platformy pod namiot. My wybieramy się na nocleg właśnie w to miejsce. Od "Wielkiej Niedźwiedzicy" do szczytu jest jeszcze 2,8 km i ten odcinek zostawimy sobie na niedzielę.
Zarzucamy plecaki i ruszamy w drogę. Idzie się dobrze, ścieżką przechodzi wiele osób, więc jest dobrze udeptana. Na rakietach idzie się lekko. Ani się obejrzeliśmy, a już mijaliśmy "Małą Niedźwiedzicę". Gdy dotarliśmy do miejsca naszego biwaku, musieliśmy trochę poszukać właściwej platformy. W informacji polecono nam nocleg na platformie numer 7, jako że jest położona nieco z boku.


Rzeczywiście była w raczej ustronnym miejscu i widać, że od ostatnich poważniejszych opadów śniegu nikt z niej nie korzystał. Ścieżkę od tabliczki z numerem platformy do samej platformy wydeptaliśmy sami. Warstwa śniegu na platformie i stoliku obok też wynosiła co najmniej 30 centymetrów. Co było do przewidzenia, szpilki od namiotu nie trzymały się podłoża, posłużyliśmy się więc kijkami trekkingowymi i kawałkami drewna na opał przyniesionymi z pobliskiej szopy.


Nie ma co ukrywać, że w namiocie było zimno. Ale mimo wszystko znośnie. Od razu rozwinęliśmy nasze kochane puchowe śpiwory i przykryliśmy nogi. Ja nawet zdjęłam kurtkę. Zabraliśmy się za przygotowanie obiadu. Przepis na posiłki górskie mamy prosty i sprawdzony. Najpierw należy pokroić pół cebuli w kostkę i udusić z odrobiną wody, ewentualnie na maśle. Do tego dolewa się ok. 300–400 ml wody (jeden z garnków w mojej menażce ma podziałkę) i wsypuje sos w proszku (nam najlepiej smakuje sos myśliwski knorr – tutaj znaleźliśmy nawet kanadyjski odpowiednik tego samego producenta, ale o nieco innym smaku).


Taki sosik z cebulką zagotowujemy mieszając, bo jednak lubi przywierać do dna menażki, a trzeba mieć na uwadze, że potem czeka nas mycie wszystkich utensyliów. Ostatnim etapem jest dodanie mielonki z puszki. Zdaję sobie sprawę, że u wielu osób jedzenie mielonki z puszki wywołuje obrzydzenie, ja jednak nauczyłam się owe mielonki kupować. Zwracam przy tym uwagę na zawartość mięsa w puszce mięsnej oraz na obecność w składzie "skórek wieprzowych" (ten składnik najbardziej przemawia do mojej wyobraźni). W Polsce największe delikatesy robiła firma "Krakus". Mielonki nie wyjmujemy z puszki, tylko kroimy ją w plasterki, a potem w kratkę i przy pomocy łyżki nakładamy do menażki tak jakby wybierając kolejne warstwy. Do tego mieliśmy kaszę kuskus, w wersji od wiosny do jesieni może być makaron, ryż albo inne kasze, które się dłużej gotuje).


Potem jeszcze herbata i czujemy błogość w brzuszkach. Zastanawiam się, jak to będzie w nocy, czy często będziemy się budzić z zimna. Zapalamy świeczkę z nadzieją, że trochę nas ogrzeje, ale nie przynosi to spodziewanego efektu. Spać idziemy około 9:30. I noc przesypiamy całkiem nieźle. Budzę się może 3 razy po to, by zmienić bok. Pamiętam, jak w środku nocy mój mąż w przypływie świadomości przypomina sobie o wodzie. Akurat trafia na moment, kiedy zawartość butelki zmienia stan skupienia. To ostatnia chwila, żeby przelać jej zawartość do menażki. Dzięki temu będziemy mieć rano herbatę (łatwiej ogrzać lód w menażce niż wyłupywać go z plastikowej butelki przekrojonej nożem).


Ostatecznie wstajemy o 8:30. Wychodzi więc na to, że przespaliśmy 11 godzin! Nieźle! O 6:30 zamarzła bateria w zegarku mojego męża. Robimy śniadanie (kanapki z serem żółtym i paprykarzem szczecińskim) i wyciągamy przy tym kolejny wniosek na zimowe wyprawy. Otóż śpiąc w namiocie należy brać rzeczy tłuste (jak paprykarz) albo suche (jak chleb). Mieliśmy też paprykę, która jednak charakteryzując się znaczną zawartością wody nie dotrwała do rana w formie miękkiej. Czyli zimą wszelkie warzywa-umilacze można sobie darować.
Pakujemy rzeczy, ale zostawiamy je w namiocie. Zabieramy tylko aparat fotograficzny i jeden plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami. Idziemy na Mont-Megantic (2,8 km). Jest pochmurno, niebo szare. A las cały pod śniegiem, wszędzie płaska biel, bo przecież bez słońca nawet nie ma porządnych cieni. "Wielka Niedźwiedzica" znajduje się na wysokości 780 m npm, wierzchołek ma 1105 m, więc różnica nie jest duża. Dzień wcześniej z parkingu startowaliśmy z jakiś 570 m. Na odkrytą przestrzeń wychodzi się dopiero przed samym szczytem. Wieje mocno. Okrążamy obserwatorium, robimy kilka zdjęć.


Idziemy kawałek drogą do chatki "Droga Mleczna". Tutaj wreszcie możemy się ogrzać przy kominku, zjeść coś słodkiego i skorzystać z czystej toalety. Z powrotem do namiotu idziemy inną drogą, trochę dłuższą, mierzącą 3,5 km opisaną jako "Sentier du Col". Nasz namiot stoi tak, jak go zostawiliśmy. Pakujemy rzeczy do plecaków i zwijamy obóz. Do samochodu zastał nam krótki kawałek, ale okazuje się, że chyba ten krótki kawałek najbardziej daje się nam we znaki. Powodem tego jest wiatr. Czuć zimno na twarzy i nogach. Nie zatrzymujemy się. Wiatr strąca też śnieg z drzew, na szczęście żadne z nas nie obrywa większym kawałkiem.


Na parkingu oprócz naszego stoi zaledwie kilka samochodów. Informacja turystyczna jest zamknięta. Rozgrzewamy silnik i pakujemy rzeczy. Wracamy tą samą drogą. Zatrzymujemy się na obiad w wiosce La Patrie, to zaraz następna po Notre-Dame-des-Bois. Wybieramy restaurację, która mieści się przy głównym skrzyżowaniu po prawej stronie. Lokal składa się z dwóch sal – jedna to bar, druga – restauracja. Na początek zamawiamy herbatę, żeby się ogrzać. Potem decydujemy się na zupę z kaszą i wołowiną. Jako danie główne ja biorę szaszłyk z piersi kurczaka, a mój mąż stek. Jedzenie jest bardzo smaczne. Mąż tylko kręci nosem, że dostał stek z ryżem a nie z frytkami, że w Ontario to jednak nie do pomyślenia. Ale mięso ma upieczone dokładnie tak, jak lubi, więc można powiedzieć, że ten ryż jest jakoś zrekompensowany.
W Montrealu śpimy tym razem w innym miejscu, też w okolicy centrum. Pokój większy, ale standard czystości jakby niższy (chociaż w dalszym ciągu jest przyzwoicie). Na wyposażeniu znajduje się ekspres do kawy i zastanawiam się, czy da się w nim zagotować wodę na herbatę. Mój mąż nie zawraca sobie tym jednak głowy, po prostu montuje palnik. Czerwone oko czujnika dymu mruga złowrogo, ale alarm milczy.
W poniedziałek przed powrotem chcieliśmy jeszcze zrobić szybką rundę po starówce. Była bardzo szybka ze względu na temperaturę. Do domu wróciliśmy prawie bez problemu – zamknięty był jedynie krótki odcinek autostrady 150 km od Toronto. W wypożyczalni samochodów stawiliśmy się 5 minut przed ustaloną godziną.


Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Toronto

Opublikowano w Turystyka
piątek, 07 wrzesień 2012 14:59

Szlakami bobra: Restoule Park

Ostatni letni długi weekend. Zapowiedź pogody – 30 st. przez trzy dni – pomaga nam w podjęciu decyzji. Jedziemy. Nie mamy nic zaplanowanego, wszystkie miejsca w promieniu 300 km zarezerwowane, i te na kempingach stacjonarnych, i te w bliskim interiorze. Trzy dni to dużo, może pojechać trochę dalej? Szukamy wolnych miejsc. Jest. 350 km od Toronto. Nigdy tu nie byliśmy, więc może warto zobaczyć. Restoule. Miejscowość, jezioro, rzeka i park prowincyjny o tej samej nazwie.


Park położony jest pomiędzy dwoma jeziorami, Restoule oraz Stormy, i rzeką Restoule. Składa się na niego prawie trzysta z reguły zacienionych – to dla nas bardzo ważne, o tym później – miejsc kempingowych zgrupowanych w trzy kempingi, w tym część zelektryfikowanych, trzy plaże, w tym jedna dla psów – jeden kemping też dla psiarzy. Dużo miejsc pod namioty sztucznie usypano na bagnisku. Teraz, w trakcie długotrwałej suszy, bagniska wyschły, więc prawie nie ma komarów, natomiast jak jest w czasie normalnego lata, nie wiem. Może ktoś z Państwa był tam w poprzednich latach i podzieli się z czytelnikami "Gońca" tą informacją. Jest też sporo miejsc położonych tuż nad jeziorem. Wszystkie zapewniają względną prywatność. Zaskoczył nas natomiast przekrój kempingowiczów. W parkach bliżej Toronto na zbiorowych kempingach większość to rodziny z dziećmi, tutaj to głównie wędkarze z łodziami i pragnąca się wyszumieć młodzież. O ciszy nocnej o godz. 10 nie ma mowy, a bladym świtem budzą amatorzy ryb ciągnący z łodziami na łowiska.


Jedziemy piękną krętą drogą nr 522, okolica przypomina mi Szwajcarię Kaszubską, wzgórza, łąki, farmy, jeziora. Rozbijamy namiot, dojeżdżają Ania z Markiem, muszą być w niedzielę w domu, ale chcieli się wyrwać z miasta choć na jeden dzień. Planujemy wspólną pieszą wycieczkę tego dnia. W Restoule jest kilka pieszych i górskich rowerowych szlaków (także wypożyczalnia górskich rowerów), wybieramy ten najbardziej reklamowany w parkowej ulotce, Fire Tower Trail. Ma długość ok. 7 km, ale my robimy dużo więcej, bo idziemy na punkt startu na piechotę, czego żałujemy szybko, bo przejeżdżające samochody wzniecają na drodze tumany kurzu, a gorąco jest potworne. Szlak prowadzi na 100-metrowy stromy klif, skąd rozciąga się spektakularny widok na Stormy Lake z wysepkami i wypływającą z niego Restoule River, cel naszej jutrzejszej wyprawy. Szlak prowadzi też do nieużywanej już wieży, skąd do lat 70. XX w. strażnik obserwował okolicę, wypatrując pożarów (stąd jego nazwa, znaczy się szlaku, nie strażnika). Wieża jest w bardzo dobrym stanie technicznym, można by było wdrapać się na górę po zabezpieczonych schodkach, żeby mieć lepszy widok. Niestety, przezorni urzędnicy zadecydowali o uciachaniu dolnej części schodów, sądząc, że uchronią w ten sposób głupi lud przed głupimi pomysłami. Teraz zapewne młodzi włażą do schodów, uprawiając free style wspinaczkę po prętach, bo nie uwierzę, że wieża ich nie skusi.
Ta część parku to liściasty, głównie klonowo-brzozowy las z domieszką dębu. Zaskakuje nas bogactwem gatunków grzybów, i tych jadalnych – znaleźliśmy podgrzybki, prawdziwki, rydze, i tych nadrzewnych, różnych rodzajów hub – większości z nich nie potrafię nawet nazwać, widzę je pierwszy raz, i bogactwem zwierzyny. Widzieliśmy sokoły – notuje się tu 60 gatunków ptaków, czaple siwe, jeżozwierza z odległości dwóch metrów, dwa białoogoniaste jelenie, podobno jest ich w tej okolicy 10 tys. (tutaj przestroga, jeśli przeskoczy Państwu przez szosę jeleń, proszę zwolnić. Może to być pojedyncza sztuka, może być ostatnia w stadzie, ale może to być przewodnik, za którym w samobójczym akcie pobiegnie całe stado, niezależnie czy widzi samochód, czy nie. W sklepach myśliwskich sprzedawane są ostrzegawcze gwizdki przyczepiane na zewnątrz samochodu, które pod wpływem pędu powietrza wydają ultradźwięki niesłyszalne dla człowieka, a podobno słyszalne dla jeleni, czy ktoś z Państwa wypróbował ich skuteczność?).
Wieczorem ognisko i spać. Rano Ania z Markiem zbierają się do domu, a my na Restoule River. Koty zostawiamy w namiocie, nie zagrzeją się od słońca, bo miejsce jest dobrze zacienione. Koty są najważniejszym logistycznym punktem naszych wyjazdów. Kiedyś pisałam, dlaczego ciągamy je ze sobą, przecież na parę dni mogłyby zostać w domu, ale ludzie pytają, sądząc, że to takie nasze fanaberie, więc powtórzę. Pimpek ma genetyczną wadę serca, codziennie o tej samej porze trzeba mu zaaplikować lekarstwo opóźniające akcję serca i utrzymujące go przy życiu. Fifki, jego matki, nie można zostawić bez niego samej, już parę razy to zrobiliśmy, odchorowała to ciężko.Więc jesteśmy na siebie skazani, one na nasze wyprawy, my na Pimpka chorobę i jej konsekwencje.
Od tego roku w parku wypożyczają canoe, na godziny lub na całą dobę – wtedy cena wynosi 50 dol. Bierzemy ostatnie. Numerowane canoe umieszczono w kilku punktach w celu dogodnego dostępu ze wszystkich kempingów. Ponieważ nasze jest ostatnie wolne, nie mamy wyboru miejsca startu, musimy przepłynąć Restoule Lake, co zabiera nam w tę i z powrotem cenne dwie godziny, które mogliśmy przeznaczyć na ciekawszą rzekę (wybór był, mogliśmy je przewieźć na punkt startu na Stormy Lake, bo mamy taśmy do mocowania, ale nie pomyśleliśmy przez głupotę własną). Restoule Lake jest olbrzymie, na przeciwległym brzegu farmy i domki letniskowe, wiele motorówek. Płyniemy wzdłuż kempingu, obserwując plażowiczów, dużo piaszczystych fragmentów brzegu porośniętych sitowiem, jak na Mazurach, potem przesmykiem na Stormy Lake. Przesmyk jest kamienisty i trzeba przeciągnąć łódź przez tamę bobrową, natomiast zabawą jest przepłynięcie bystrza pod mostkiem. Uda się bez wysiadania, czy nie. Nie ma obawy o uszkodzenie łodzi na kamieniach, parkowa balia jest plastikowa i mocna i nic jej nie zniszczy, ale też z powodu ciężaru nie nadaje się na przenoski. Stormy Lake zasługuje na swoją nazwę, wiatr niewielki, a fale spore. Na bujającym się canoe próbuję zrobić zdjęcie klifu i wieży, gdzie byliśmy wczoraj, ale nie za bardzo to wychodzi ostro. Wpływamy w rzekę. Dziko tu i pięknie. Restoule płynie ze Sztormowego Jeziora do French River, teren parku obejmuje jej oba brzegi. W początkowym odcinku przypomina sznur pereł nanizanych na nitkę – tak powinnam napisać, żeby było romantycznie, ale tak naprawdę kojarzy mi się ze sznurem parówek, zwężenie, podłużne jeziorko, zwężenie itd. Cisza absolutna, kilka razy przerywana tylko silnikami motorówek wędkarzy łowiących na trolling. Drzewostan się zmienia raptownie, na granitowych skałach już nieliczne klony i brzozy, ich miejsca zajmują dwa gatunki sosen, świerki i cedry, starodrzewu tu nie ma. Są żeremia, ale bobrów nie widać, za to wypływa koło nas zaciekawiony nur lodowiec, najpiękniejszy według mnie ptak w Kanadzie. Po godzinie na skalistej wysepce robimy sobie obiad z nieśmiertelnej pomidorowej z makaronem z polskiego sklepu w wersji "gorący kubek". Potem dopływamy do tamy Scotta. Zatrzymała bieg Restoule na chwilę, a potem jej wody wpuściła w wysoki kanion, którym rzeka spływa kaskadami w dalszą część swej wędrówki. Plastikową balię zwaną canoe zostawiamy i robimy na piechotę przenoskę ok. kilkuset metrów, żeby obejrzeć kaskady. Tama jest niespodzianką dla nas. Korzystamy z mapy French River Park, na której dokładnie jest zaznaczony teren Restoule Park, co jest bardzo mylące. Park jest zaznaczony, ale na mapę nie naniesiono zapór, przeszkód i miejsc kempingowych na Restoule, zmuszając do kupna drugiej oddzielnej i wprawiając w konsternację niezaznajomionych z problemem. Wracamy z gotowym planem przepłynięcia w przyszłym roku rzeki Restoule aż do French River, co powinno zająć nie więcej niż 3 – 4 dni. Po siedmiu godzinach jesteśmy z powrotem przy namiocie i wyczekujących kotach. Koło namiotu przechodzi lis, pięknie umaszczony z rudą kitą z białym końcem. Zobaczywszy podobnie rudego Pimpka, przysiada i wzajemnie się obserwują, śmiesznie to wygląda. Ostatnie ognisko, a jutro niestety z powrotem do zajęć zwanych trudem codziennym, ale z nowymi siłami i planami.


Joanna Wasilewska
Mississauga


Fot. J. Wasilewska/A. Jasiński


Dojazd z Toronto: ok. 4 – 4,5 godz. 400-tką na północ, skręcamy w 11-tkę, potem w drogę nr 522 w miejscowości Trout Creek, potem w drogę 524, a potem 534 w lewo, nią do końca do parku (znaki do parku wyraźnie wszędzie umieszczone). Rezerwacja jak w każdym parku ontaryjskim, są też miejsca w interiorze nad jeziorami i nad rzeką, wtedy rezerwacja tylko telefonicznie.

Opublikowano w Turystyka
piątek, 17 sierpień 2012 12:37

Szlakami Bobra: Massasauga Park

Opisując Państwu prowincyjny park French River i park narodowy Georgian Bay Islands, pominęłam bardzo piękne miejsce położone między nimi, jakim jest Massasauga Provincial Park o powierzchni ponad 13 tys. ha, oprócz charakterystycznych dla zatoki jez. Huron - Georgian Bay - granitowych wysp, obejmujący śródlądowe jeziora o zalesionych brzegach

 

Canoe, a ze względu na zmienną pogodę i duże fale bezpieczniej kajakiem, zwiedzić go można, startując z dwóch punktów, południowego, od razu prowadzącego w otwarte wody Georgian Bay do granitowego krajobrazu Tarczy Kanadyjskiej, i z północnego, który do wód Georgian Bay wiedzie przez malownicze śródlądowe jeziora o dziesiątkach zatok i odnóg. Ten krajobraz wykreowany został przez lodowiec tak jak całe wybrzeże Georgian Bay. Na terenie parku znaleziono ślady działalności różnych indiańskich kultur z okresu 1000 lat przed Chrystusem. Po dotarciu w te rejony białego człowieka, stał się miejscem pierwszego osadnictwa związanego z przemysłem drzewnym i turystyką oraz miejscem działalności kopalń miedzi i złota (te pojawiły się tu na krótko na przełomie XIX i XX w., ślady jednej z nich można zobaczyć na Anthony Island na Spider Lake).
Wymienione wyżej parki powstały wiele lat temu, Massasauga Park utworzono stosunkowo niedawno, bo ok. 20 lat temu. W jego powstaniu mam malusieńki udział, bo pływałam tu w czasach, kiedy te tereny były jeszcze ziemiami Korony. Nie było tu parku, nie było kempingów, nie było rezerwacji, nie było regulacji, namiot stawiało się, gdzie człowiekowi przyszła ochota, a wolność czuło się każdą komórką. Brałam udział w rządowym projekcie tworzenia parku, zaznaczając na mapie najpiękniejsze miejsca do kempingowania w jego zachodniej części, tej najbardziej wysuniętej w zatokę.


Nad naszymi wyprawami do Massasauga Park ciąży jakieś niewytłumaczalne fatum. Dwa lata temu z Andrzejem zorganizowaliśmy wyjazd dla dużej grupy osób. Nic z tego nie wyszło – porywisty wiatr. Rok temu kolejną, już mieliśmy załadowane canoe na samochody, gdy przyszedł ranger i obwieścił, że niestety, wejście do parku zamknięto z powodu sztormu. W tym roku organizatorem był Tomek, mieliśmy nadzieję, że będzie miał szczęśliwszą rękę.


Startujemy z północnego wejścia do parku. Jesteśmy umówieni w osiem osób (w tym dwóch ok. 10-letnich chłopaków) plus dwa koty, o 9 rano w White Squall Paddling Centre, wypożyczalni na Carling Bay Rd., która odchodzi od drogi 559, tej prowadzącej do Killbear Park. Mimo że położona trochę za Massasauga Park, jest bardzo wygodna. Poprzednio wypożyczaliśmy canoe w Oastler Provincial Park, ale tam trzeba je oddać do godz. 14.00 – urzędnicy ontaryjscy myślą. Wypożyczamy canoe, jak wiele razy przedtem, ale tym razem zaczyna się źle. Młody facet informuje nas, że to jest "very, very expensive canoes" i mamy dbać o nie z największą starannością. Informuje nas też, że kosztowało 3,5 tys. dol. Facet gada jak robot, słowa "very, very expensive" powtarzają się z sześć razy, za ostatnim wymieniona cena wzrasta do 4 tysięcy. Facet, myślę w duchu, bierzecie ponad 40 dol. za dzień, w wypożyczalni samochodów biorą tyle samo, a auto kosztuje min. 30 tys. Nie pozwala nam samym zainstalować canoe. Już widzę, że robi to źle. Zwraca Edycie uwagę, żeby nie opierała wiosła o ziemię, bo to "very, very expensive paddle". Facet ogląda canoe i wpisuje ich stan w dokumenty. Wiedzeni jakimś samozachowawczym instynktem, wypatrujemy dwie ryski na nowej łodzi. Wpisuje to do papierów, co – jak się później okaże – nas uratuje. Na koniec jeszcze jedna niespodzianka, dostajemy dużą torbę, w niej gąbki i drewniane belki. Wyjaśnia, że gąbki służą do mycia canoe, jak nie, to zapłacimy 10 dol. ekstra, a belki do wciągania canoe na brzeg, żeby się nie porysowało. Czy on sądzi, że będziemy te belki taszczyć przez przenoski? Z trudem powstrzymujemy się od śmiechu.


Po straconej godzinie wreszcie ruszamy, na autostradzie zatrzymujemy się dwa razy, Marcie wypadają gąbki, dobrze że to zauważyła, a Tomkowi przesuwa się źle przymocowane canoe. W Oastler Provincial Park bierzemy zezwolenia i na start do Three Legged Lake Access Point, przenoska 365 m, stąd do punktu docelowego na Spider Lake. Płynąć mamy tylko dwie godziny, Tomek przezornie zamówił miejsce kempingowe na śródlądowym jeziorze na wypadek wiatru, żebyśmy mogli wrócić. Na przenosce umawiamy się z sympatycznymi Polakami na odwiedziny, kempingują niedaleko nas, a mają chłopaków w podobnym wieku, chcą się spotkać, żeby dzieciaki miały towarzystwo.
Po wielu latach znowu mijam znane miejsca. Znane, a jednak się tu sporo zmieniło. Dawniej bardziej skaliste, brzegi zarosły teraz, zieleń wciska się w każde możliwe miejsce, w każdą szparkę w skale. Spider Lake rzeczywiście zasługuje na swą nazwę, rozgałęzia się we wszystkie strony jak nogi pająka. Kiedyś na jego północnym brzegu wytyczono piękny szlak, teraz go zlikwidowano. Dlaczego, nie wiem.
Wyciągamy canoe ostrożnie jak zgniłe jajka na brzeg. Tylko Janek wkurzony ciągnie swoje po skale, robiąc głębokie rysy. Miejsca na namioty niewielkie i krzywe, ale rekompensują to widoki. Od razu szukamy odpowiedniego drzewa do zawieszenia plecaków, obok niedźwiedzia kupa. Jest tak potwornie gorąco, że prawie nie wychodzimy z wody, ale i ona nie przynosi ochłody. Jesteśmy zadowoleni, że pech się skończył, jutro wyprawa na otwarte wody Georgian Bay... Nagle Edyta krzyczy, że ją coś ugryzło w rękę, nie wie, co to jest. Ręka puchnie coraz bardziej, puchnie też i reszta Edyty, na skórze pojawiają się czerwone plamy i bąble, Mimo że wzięła tabletkę na alergię, robi się jej słabo. Decydują z Tomkiem, że płyną do chatki rangersów, która jest parę kilometrów stąd. Andrzej zabiera się z nimi.
Mija godzina, czekamy zdenerwowani, tym bardziej że Andrzej w pośpiechu nie wziął GPS-u i latarki, a nie wiemy, czy Tomek wziął. Zbliża się wieczór. Szykujemy plecaki z jedzeniem do powieszenia.


Wreszcie widać canoe. Z Edytą lepiej. Rangersi zajęli się nią troskliwie, dali jej nawet prywatny numer telefonu do siebie. Dobrze wiedzieć, że w razie czego trzeba najpierw do nich dzwonić, to skraca czas oczekiwania, bo z pogotowia i tak się będą z nimi najpierw kontaktować, a wezwana pomoc przyszłaby dopiero po mniej więcej 50 minutach. Uczulenie przeszło. Rangersi przypływają do nas na kemping sprawdzić, jak Edyta się czuje. Jeden dostrzega Pimpka, zdumiony upewnia się, czy to kot (więcej o kotach nie będzie, bo były głosy, że za dużo o nich w moich tekstach).
Idziemy spać wcześnie, bo z powodu suszy w całym południowym Ontario obowiązuje zakaz palenia ognisk. Noc tak gorąca, że nie można spać. Zasłaniają nas tylko siatki. Burze przechodzą jedna za drugą. Zrywa się silny wiatr. Nie taka była prognoza pogody. Liczymy, że do rana przejdzie. Rano, niestety, wiatr coraz silniejszy. Dopływamy do drugiego miejsca kempingowego, jeszcze bardziej urokliwe niż pierwsze. Na niewielkiej zatoczce tworzą się białe bałwanki. Wyobrażam sobie, co się dzieje na otwartych wodach Georgian Bay.
Pech nas nie opuszcza. Plan przepłynięcia Spider Lake, krótkiej 100-metrowej przenoski i penetrowania granitowych skałek na Georgian Bay stoi pod znakiem zapytania. Podejmujemy pierwszą próbę, udaje nam się wypłynąć z zatoczki, ale po kilkuset metrach zawracamy, robi się naprawdę niebezpiecznie. Po paru godzinach kolejna próba, tak samo nieudana.


Wiemy też, że Polacy poznani na przenosce z wizytą nie przypłyną, z dziećmi nie będą ryzykować. Nie ma wyjścia, dzień spędzamy na kempingu, bardzo rozczarowani, że planu nie udało się zrealizować, z nadzieją, że jutro wiatr ucichnie i uda się wrócić. Pozostaje nam pływanie w osłoniętej od wiatru zatoczce w bajecznie ciepłej wodzie i kontemplowanie pięknych widoków w miłym towarzystwie. Czy to mało? To i tak wiele, ale czujemy jakiś niedosyt. Następnego dnia wiatr powoli ucicha i woda staje się gładka, Massasauga kolejny raz robi nam na złość. Oddajemy łodzie, w wypożyczalni starsza kopia młodego robota wodzi palcami po rysach na canoe Janka, ale w końcu akceptuje, w dokumenty wpisane dwie rysy, ale nie wiadomo, które są nowe, a które stare. Tomek z kamienną twarzą informuje, że nigdy więcej od nich nic nie wypożyczymy. Robot starszy powtarza jak mantrę, że przeprasza, ale to "very, very expensive canoe". Bobra nie widzieliśmy.
O pływaniu z południowej strony parku mam nadzieję opowiedzieć Państwu niebawem.


Joanna Wasilewska
Zdjęcia: Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński


Dojazd z Toronto do Massasauga Park, wejścia północnego: Hwy 400 na północ w stronę Parry Sound ok. 220 km, ok. 3 godzin, zjeżdżamy za znakami na Oastler Provincial Park, tam w biurze rejestrujemy się, z parku w lewo w Oastler Drive Park, w prawo w James Bay Junction South ok. 1,5 km, skręcamy w lewo w Blue Lake Rd., jedziemy ok. 5 km do Three Legged Lake Rd., nią do punktu startu na plaży. Wyładowujemy rzeczy, a samochód odstawiamy na parking powyżej, parking przy jeziorze tylko dla właścicieli cottage'ów. Rezerwacja miejsc w interiorze tylko przez telefon w Ontario Parks pod nr 1-888-668-7275, rezerwacja canoe w Oastler Park pod nr 705-378-2401. Na mapie parku z tyłu zaznaczone są koordynaty każdego campsite i przenoski do GPS-u. Z północnego wejścia nie można zwiedzać parku w jeden dzień, trzeba mieć wykupiony campsite przynajmniej na jedną noc. Radzę rezerwację z dużym wyprzedzeniem, park jest ostatnio bardzo oblegany.

Opublikowano w Turystyka
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.