farolwebad1

A+ A A-

Wojna i sezon [9]

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Szczególnej wzmianki wymaga historia jeszcze jednego nowego przyjaciela Tadeusza – Józefa Koelichena z Włochów pod Warszawą. Józio starał się o "urządzenie się" w organizacji "paramilitarnej", ale marudził, w końcu przepuścił jakieś terminy i doczekał się, że go ścigała żandarmeria polowa. Nocował co drugą noc w innym mieszkaniu, nie mając żadnych papierów. Wreszcie żandarmeria złapała go i doprowadziła przed oblicze wojskowego naczelnika. W niewielkim lokalu ścisk, kolejka, rwetes. Straż wpycha Józia przed stół, a sama gubi się w tłumie. Za długim stołem zasiada naczelnik i inni oficerowie, a między nimi podporucznik Władysław Raczkiewicz, który dzięki protekcji wpływowego generała Gawriłowa nie poszedł na front, lecz "urządził się" na posadzie kancelaryjnej w biurze wojskowego naczelnika. W pewnej chwili naczelnik zwraca uwagę na doprowadzonego dezertera:
– A to pan Koelichen! – woła groźnie – zaraz zrobimy z panem porządek.
To mówiąc, bierze do ręki "dossier" dotyczące sprawy "uchylającego się od służby wojskowej Józefa Koelichena". W tej samej jednak chwili podporucznik Raczkiewicz nachyla się do ucha naczelnika i coś mu referuje.
Referat musiał być bardzo ciekawy, bo naczelnik zapomniał o dezerterze Koelichenie i odłożył jego teczkę na stół. Raczkiewicz tylko na to czekał. Ruchem oka i ręki dał znak Józiowi, aby zabrał teczkę ze stołu i ulotnił się. Józio w lot zrozumiał, o co chodzi. I papiery, i dezerter znikli. A wiadomo, że bez papierów nie ma sprawy. Józio papiery zniszczył, a w kilka dni potem dostał upragnioną posadę w jakiejś organizacji pomocniczej.
Godną również uwiecznienia była sprawa Mojsze (Michała) Lewina. Ojciec jego, brakarz leśny z zawodu, mieszkał w rodzinnej wsi Maksymowicze o kilka wiorst na wschód od Baćkowa. W czasie wojny pracował w swym zawodzie w lasach klucza żarnowskiego Magdaleny z Zawiszów, primo voto Krasińskiej, secundo voto Radziwiłłowej. Główną kwaterą pana Lewina-ojca była Hradzianka – stacja kolejowa, do której dojeżdżali Irteńscy w drodze do Baćkowa. Prócz brakarstwa pan Lewin-ojciec trzymał w Hradziance zajazd. Pewnego wieczoru zimą 1915–1916 pan Irteński wstąpił do zajazdu, aby rozgrzać się herbatą i pogawędzić ze starym Lewinem. W pewnej chwili młody Żyd słusznego wzrostu, tęgi, z kędzierzawą blond czupryną wniósł samowar.
– Popatrz pan na mego syna – rzekł stary z dezaprobatą – wyrósł pod niebo, a pociechy z niego nie mam żadnej. Gdyby tak pan mógł znaleźć dla niego jakieś porządne zajęcie.
Pan Irteński, który był członkiem rady miejskiej i honorowym prezesem świeżo zorganizowanej na czas wojny komisji opałowej, spytał:
– A zna się on na lesie?
– I jak jeszcze. Stale pomaga mi w robocie.
– No to niech przyjeżdża do Mińska. Dam mu posadę w komisji opałowej.
Dalsze dzieje młodego Lewina potoczyły się jak w bajce. Już na początku okupacji niemieckiej 1918 roku miał uciułany na interesach leśnych milion marek. W Polsce niepodległej zrobił olbrzymi majątek na białowieskiej aferze leśnej. Później był głównym akcjonariuszem Juraty na Wybrzeżu. Uchodził za najbogatszego człowieka w Polsce. Emigrował do Francji na parę lat przed ostatnią wojną i tam też uchodził za milionera. Wreszcie osiadł w Nowym Jorku, mając milionowe konta w bankach amerykańskich, kanadyjskich i brytyjskich... W tej chwili nie chodzi o te dalsze dzieje pana Michała (Mojsze) Lewina, lecz o groźne lata wojny 1915–1917. Posadka w komisji opałowej nie zwalniała od służby wojskowej. Musiał się stawić na komisję poborową. Był zbudowany jak młody Machabeusz i trudno było dopatrzyć się w nim jakiegokolwiek defektu fizycznego. Ale od czego pieniądze? Jakiś lekarz za 500 rubli nauczył Lewina "sztuczki". Sztuczka polegała na tym, że pan Lewin mógł w każdej chwili i na tak długo, jak sobie tego życzył, stworzyć sobie na prawej łopatce garb. Na podstawie ogólnej kondycji rekruta komisja poborowa domyślała się jakiegoś podstępu. Odsyłano go przez parę miesięcy ze szpitala do szpitala na obserwację. Badali go, macali, prześwietlali najlepsi lekarze. I cóż – garb trwał. Musiano więc w końcu wydać mu "biały bilet", tj. uznać za zupełnie niezdolnego do służby wojskowej. Dodajmy, że pan Lewin mógł w każdej chwili i bez żadnego wysiłku pozbyć się garbu.
W kilkanaście lat później pan Michał Lewin był najbogatszym człowiekiem w Polsce. W mieszkaniu jego na Trębackiej lokaj w czerni anonsował mu tłoczących się w poczekalni posłów i dygnitarzy sanacyjnych. Pan Michał pamiętał jednak, komu zawdzięczał początek swej niezwykłej kariery, i często odwiedzał – pana Irteńskiego w skromnym mieszkaniu na Smolnej. Tadeusz przyjechawszy na kilka dni z Wilna do Warszawy był świadkiem jednej z takich wizyt. Pan Irteński poczęstowawszy gościa i siebie mocną herbatą i koniakiem był w humorze jowialnym i powiedział panu Lewinowi:
– Mojsze, pokażi sztuczku.
(Z panem Lewinem rozmawiało się kolejno po polsku i po rosyjsku). Pan Lewin zerknął na Tadeusza, uśmiechnął się z zażenowaniem i odparł:
– Że też pana prezesa trzymają się jeszcze tego rodzaju żarty.
Pan Irteński nalegał jednak, mówiąc, że Tadeusz nie wierzył, gdy mu mówił o "sztuczce" Lewina i chciał osobiście tę sztuczkę zobaczyć. Po bardzo długich prośbach i perswazjach pan Lewin zgodził się wreszcie. Poszedł za parawan i po paru sekundach wrócił z garbem na plecach. Potem znów skrył się za parawan i pokazał się już bez garbu. Tadeusz więc był naocznym świadkiem lewinowskiej "sztuczki".
Ci, co "sztuczek" nie umieli i "urządzili się" w organizacjach paramilitarnych, nie mogli się skarżyć na nadmiar pracy, ale też dostawali bardzo skromne uposażenie. Ludzie bogaci, jak np. Józef Słotwiński, o uposażenie nie dbali, bo mieli pod dostatkiem własnych dochodów. Uchodźcy natomiast pracujący w takich organizacjach albo klepali biedę, albo też starali się o wyszukanie pobocznych dochodów. W poszukiwaniu tych dochodów niektórzy wykazywali wielką pomysłowość.
Wśród nich najbardziej zasłynęli pan Adam Bohdanowicz, ziemianin z Wileńszczyzny zwany "Adamkiem", i pan Kuncewicz – uchodźca z Kosina. Jak już wspomniałem, w czasie cofania się armii rosyjskiej w końcu lata 1915 roku zarządzono nie tylko ewakuację ludności, ale i dobytku ruchomego. Z zachodu na wschód ruszyły w tumanach kurzu milionowe stada krów. Były tam krowy prywatne oraz stada należące do intendentury, tzw. hurty. Nieszczęśliwe zwierzęta zdychały po drodze z wycieńczenia i braku paszy. Gdy liczba padłych krów osiągnęła niepokojące rozmiary, władze zrozumiały, że popełniły głupstwo, i postanowiły je naprawić. Stworzono specjalną organizację opieki nad hurtami, do której właśnie weszli panowie Adalek Bohdanowicz i Kuncewicz.
Wynaleziono dowcipny sposób ratowania od niechybnej śmierci pogłowia, które zdychało, ale jeszcze nie zdechło. Krowy oddawano za pokwitowaniem chłopom z wiosek leżących przy drodze krowiego exodusu z tym, że w początku następnego lata bydlęta zostaną odebrane przez intendenturę. Chłop miał w tym czysty interes: kosztem skromnej paszy miał przez cały rok mleczną krowę plus nawóz i plus przychówek, jeżeli krowa była cielna. Niektóre krowy były tak wycieńczone, że wkrótce zdechły. Większość jednak wyżyła.
Latem 1916 roku panowie Bohdanowicz i Kuncewicz zaczęli objeżdżać wioski w celu odebrania krów. Jeżeli trafiono na wypadek, że krowa zdechła, spisywano odpowiedni protokół. Chłopi z żalem żegnali się z krowami. Wtedy to genialna myśl olśniła panów Bohdanowicza i Kuncewicza. "Daj nam 100 rubli – mówili chłopu – podpiszemy razem protokół, że krowa zdechła, a ty ją sobie zatrzymasz".
Chłopom transakcja jak najbardziej odpowiadała. Podpisywali lub znaczyli trzema krzyżykami i wręczali "hurtownikom" pieniądze.
Historia milczy, ile panowie ci zarobili na "martwych duszach" krowich. Musiały to jednak być pieniądze niemałe, gdyż ewakuowane krowy liczono na setki tysięcy. Afera z tymi "martwymi duszami" jakoś się dostała do wiadomości publicznej. Śmiano się serdecznie z pomysłowości "hurtowników" i odtąd nazywano ich żartobliwie "chersońskimi pomieszczykami" – na wzór gogolowskiego Nozdriowa, który tak nazywał pana Cziczikowa, skupującego martwe dusze – ludzkie.
Nie tylko Polacy i Żydzi unikali służby frontowej "urządzając się" w tych lub innych organizacjach. Rosjanie nie stanowili wyjątku. Historia literatury rosyjskiej może zanotować, że poeta Aleksander Błok urzędował w mundurze jakiejś drużyny paramilitarnej na Polesiu w majątku Porochońsk ks. Feliksa Druckiego-Lubeckiego.
Wśród wielu setek tysięcy, czy może nawet milionów: "ziem-huzarów" przeróżnego autoramentu zdarzały się wypadki dziwne i tajemnicze. Do takich należał wypadek Eustachego (Taśka) Jelskiego, który przed wojną artystycznie, jak baletmistrz, prowadził mazura i kotyliona na zapadłych w nicość, lecz żywych w pamięci ludzkiej słynnych balach mińskich – Ziemiańskim i Panieńskim. W początku wojny Tasiek służył w oddziale sanitarnym i tam odznaczył się, dostając medal św. Jerzego. Później znikł. Długo nikt nie wiedział, co się z nim dzieje, aż wypłynął w Petersburgu – w cywilu, z rozetką św. Jerzego w butonierce, obładowany artykułami angielskiej garderoby i bielizny, rozmieniający od czasu do czasu suwereny, złote dwudziestofrankówki, rosyjskie imperiały. Okazało się, że w czasie toczącej się wojny odbył kilkakrotne podróże do Szwecji, Anglii i Szwajcarii. Był jak zawsze wesoły, rozmowny, pełen humoru, ale na pytania, czym się właściwie zajmuje, odpowiedzi nie dawał. Często bywał w Mińsku. Razu pewnego, gdy szedł po Zacharzewskiej w towarzystwie Tadeusza, zatrzymał ich patrol żandarmerii i zażądał pokazania dowodów osobistych. Poszli z żandarmami do bramy i tam Tasiek pokazał im jakiś papier. Żandarmi przeczytawszy papier stanęli na baczność i długo ekskuzowali się. Byli tak zafrapowani dokumentem Taśka, że zapomnieli wylegitymować Tadeusza.
Tasiek należał do tzw. złotej młodzieży. To jedno było już wystarczającym powodem, aby ludzie tzw. poważni patrzyli na niego krzywo. Ponieważ ludzie poważni są nadto z natury ciekawi i lubią się grzebać w prywatnym życiu bliźnich, więc nie mogli darować Taśkowi jego tajemniczych źródeł dochodu, których spenetrować nie umieli. Wśród tych ludzi poważnych rej wodziła stryjenka Taśka, matka trzech bardzo zamożnych i bardzo nieładnych córek. Jej głosy krytyczne doszły Taśka. Postanowił się zemścić.
Okazja nadarzyła się wkrótce. Stryjenka zaprosiła "tout Minsk" na imieniny jednej z córeczek. Dowiedziawszy się o tym Tasiek zaprosił na ten sam dzień do Hotelu Garni na popijawę kawalerską całą młodzież mińską płci męskiej należącą do "towarzystwa" zaznaczając, że ilość butelek starki będzie nieograniczona. Ponieważ o trunki było trudno, a imieniny kuzynki Taśka zapowiadały się bezalkoholowe, więc młodzież męska hurmem ruszyła na starkę do Taśka. A na imieninach kuzynki mężczyzn nie było, jeśli nie liczyć kilku starych kawalerów z "wujaszkiem całego Mińska" panem Kazimierzem Wołłowiczem na czele. Zemsta Taśka była więc wyrafinowana. A pijaństwo w Hotelu Garni trwało do późna, obfitowało w dużo zabawnych epizodów i skończyło się na tym, że nikt z zaproszonych nie wrócił do domu o własnych siłach.
Nie trzeba sądzić, że wykręcanie się od służby frontowej zdarzało się tylko w klasie wyzyskiwaczy i feudałów. Przede wszystkim spory procent tych feudałów poległ już w pierwszych miesiącach wojny. Po drugie – sprytniejsi chłopi i robotnicy też umieli się wykręcić od groźnego frontu. Mniej sprytni wypraszali sobie – nieraz przez kobiety – stanowiska dieńszczyków tj. ordynansów. Sprytniejsi "urządzali się" na stanowiskach bardziej zaszczytnych. Tak np. Tadeusz spytał raz młodego kłusownika w powiecie lepelskim, dlaczego nie poszedł do wojska. Okazało się, że miał wadę serca. A bracia? – "Jeden – powiada – "padausia u ospital", a drugi "padausia u sztab". Otrzymanie posady jakiegoś czyściciela w szpitalu wojskowym było rzeczą jasną, ale Tadeusz nie mógł na razie zrozumieć, w jaki sposób chłop niepiśmienny mógł dostać posadę w sztabie? Okazało się, że chodziło nie o "sztab", ale o "sztat" tj. etat.
Szczęśliwiec dostał posadę etatową i nie w wojsku, a na kolei.

Ostatnio zmieniany piątek, 04 styczeń 2013 21:56
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.