farolwebad1

A+ A A-

Siedem dni ze Stanem Tymińskim. Codzienność z szokową transformacją w tle (27)

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

Powodem, który powstrzymał mnie od głosowania na Tymińskiego w II turze, była moja niepewność co do jego możliwych ukrytych powiązań z komunistami. Jako typowemu dziecku PRL-u, wydawało się wręcz nieprawdopodobne, aby ktoś mógł samodzielnie, bez zewnętrznego wsparcia, bez zaplecza politycznego, stać się czarnym koniem tych wyborów. Dlatego zadawałem sobie nieustannie pytanie: kto za nim stoi? Co do Wałęsy, to nie miałem już żadnych złudzeń politycznych, w związku z jego popieraniem szokowej terapii Balcerowicza. Choć do głowy by mi wówczas nie przyszło nawet pomyśleć o jego agenturalnej przeszłości. Na swój sposób zachowałem się jako wyborca wręcz absurdalnie. Z jednej strony, nic i nikt nie zmusiłby mnie do głosowania na Wałęsę, a z drugiej strony, sama tylko niepewność tego, kim jest Tymiński, powstrzymała mnie od głosowania na niego. Nawet z punktu widzenia mojej ówczesnej wiedzy o obu kandydatach, był to mój absurdalny błąd. Ale oprócz mojej wiedzy działały też emocje szokowej transformacji.

"Przez wiele lat – wspominał Tymiński – służby specjalne polskie, Stanów Zjednoczonych i kanadyjskie usiłowały zwerbować mnie na agenta. Nigdy nie podjąłem współpracy i niczego nie podpisywałem. To wszystko jest pewnie gdzieś zapisane w tajnych teczkach. W czasie mojej kampanii prezydenckiej domagałem się ich ujawnienia. Nie było żadnej reakcji. Werbowano mnie notorycznie. W 1969 r., gdy starałem się o paszport na wyjazd do Szwecji, oficer w MSW popatrzył na moje zaproszenie i rzucił: »Dostanie pan paszport, ale jak pan wróci, musi nam pan wszystko opowiedzieć«. To ja na to: »Dobrze!«. Ale nic nie podpisywałem i nie miałem najmniejszego zamiaru na kogokolwiek donosić.

W Szwecji usiłowali skaptować mnie Amerykanie. To stało się wtedy, gdy straciłem pracę i głodowałem. W tym samym czasie był w Sztokholmie mój znajomy z podstawówki w Komorowie, Janusz Flak. Mieszkał przy parafii katolickiej. Polacy spali tam na wojskowych pryczach i dostawali, jako azylanci polityczni, po 50 dolarów dziennie od rządu szwedzkiego. Namówili mnie, żebym poszedł na rozmowę do organizacji zajmującej się uchodźcami. I co się okazało? To była amerykańska komórka szpiegowska. Byłem zaskoczony, że trzeba iść do Amerykanów, żeby dostać azyl w Szwecji. Chcieli, żebym opowiedział im wszystko, co wiem o obiektach wojskowych i obronności Polski. Powiedziałem: »Szpiegiem nie byłem i nigdy nie będę!«. Trzasnąłem drzwiami i nie miałem tych 50 dolarów na dzień.

W 1978 r. do biura mojej firmy w Toronto przyszedł pan z polskiego konsulatu. Przyniósł butelkę wódki. Był przedstawicielem działu zajmującego się promocją polskich towarów. »Czy nie chciałby pan z nami powspółpracować?« – zapytał. »Nie« – uciąłem krótko. Po miesiącu przyszedł jeszcze raz.

Umówił się jako klient poprzez sekretarkę firmy. Tym razem powiedział, że interesują go komputery używane przez wojsko. Odczytałem to jako ofertę współpracy z wywiadem wojskowym. Pożegnałem go. Potem pojawili się u mnie Kanadyjczycy. Najwyraźniej podpatrzyli tego faceta z konsulatu PRL.

Chcieli dowiedzieć się, czego ode mnie chciał. Zaproponowali mi pracę na dwie strony. Odpowiedziałem, że nie jestem szpiegiem i nie mam zamiaru nim zostać.

Ostatni werbunek miał miejsce w 1986 r. Przyjechałem do Polski odwiedzić rodzinę. Któregoś dnia, wcześnie rano, zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem: »Jesteśmy z MSZ. Chcemy się z panem zobaczyć«. Zgodziłem się na spotkanie w warszawskim hotelu »Metro«. Bałem się, że jak odmówię, to mogę już nie wyjechać z kraju. Do hotelu przyszło dwóch młodych facetów w garniturach. Podczas godzinnego obiadu namawiali mnie, żebym porozmawiał z ich szefami w MSW. Nie zgodziłem się. Odwieźli mnie do Komorowa. W samochodzie dwie godziny mnie dranie nagabywali, żebym im tylko podpisał, że się z nimi widziałem. Ale oparłem się i niczego nie podpisałem.

Te wielokrotne próby werbunku odbierałem jako komplement. Bo służby specjalne, zanim złożą ofertę jakiejś osobie, obserwują ją, oceniają zdolności, wykształcenie, spryt. Byłem werbowany pięć razy, to tak, jakby dostać pięć medali. Ale ja umiem powiedzieć »nie«. Werbownicy nigdy mi nie grozili ani niczego nie obiecywali. Były tylko prośby, żebym zobaczył się z ich szefami. Może na wyższym stopniu werbunku coś oferują, ale ja nie byłem tym zainteresowany. Podczas kampanii prezydenckiej oskarżano mnie o współpracę z KGB, SB, a nawet z Kadafim. Ponoć latałem stale do Trypolisu, co skwapliwie potwierdziła jakaś stewardesa. Potem ówczesny szef MSW w rządzie Mazowieckiego, Krzysztof Kozłowski, tłumaczył, że zaszła nieszczęśliwa pomyłka, bo w komputerze z danymi o przelotach Trypolis jest zaraz przy Toronto. Przez te kłamstwa i prowokacje do dziś niektórzy sądzą, że byłem jakimś agentem. Dam milion złotych każdemu, kto to udowodni".

Prawdziwość tych słów Tymińskiego potwierdził, w odniesieniu do nieudanych prób werbunku przez służby wywiadowcze PRL-u, w 2005 roku sąd lustracyjny w Warszawie. "Zarówno zebrany materiał dowodowy – czytamy w »Uzasadnieniu« wyroku lustracyjnego Sądu Apelacyjnego – jak i wyjaśnienia Stanisława Tymińskiego, które uznać należy za w pełni wiarygodne, pozwalają na przyjęcie, iż lustrowany złożył zgodne z prawdą oświadczenie lustracyjne. Nie budzi wątpliwości fakt (potwierdzony przez lustrowanego), że jego osoba była w kręgu zainteresowania służb wywiadowczych, lecz do pozyskania go przez te służby jako tajnego współpracownika lub kontaktu operacyjnego nie doszło, wobec stanowczego sprzeciwu lustrowanego".

Nowym elementem nagonki propagandowej w II turze było niszczenie informacyjne "Świętych psów", które były już bestsellerem na rynku. Użyto tu dwóch technik. Pierwszą techniką ich jej ośmieszanie poprzez banalizowanie treści. A więc treść książki sprowadzano do postulatu posiadania przez Polskę broni atomowej, ale już bez kontekstu historycznego i argumentów militarnych Tymińskiego. A drugą banalizacją było ośmieszanie postulatu rozwoju osobowościowego człowieka również w "czwartym wymiarze" psychotronicznym. Drugą zaś techniką niszczenia było dezawuowanie merytorycznych treści gospodarczych. W tym dezawuowaniu używano ludzi z tytułami naukowymi. Całkowicie natomiast przemilczano główne tezy gospodarcze o wojnie ekonomicznej z Zachodem i groźbie utraty suwerenności gospodarczej, a w konsekwencji niepodległości politycznej.

"W telewizji to były na mój temat rozmowy wybitnych publicystów, którzy pastwili się nad książką »Święte psy«. Siedziało ośmiu facetów w studio i opowiadało, że ta książka jest zła dlatego, a drugi mówił, że dlatego, a kolejny, że też zła, ale dlatego. Każdy musiał coś powiedzieć. Coś negatywnego oczywiście. Ośmiu uczonych pastwiło się nad moją książką. Tak urosłem."

Telewizja, którą jak twierdzi Tymiński w trakcie wyborców w praktyce kierowali Andrzej Drawicz, Jacek Snopkiewicz, Jan Dworak i Maciej Strzembosz, przestała całkowicie informować o przebiegu kampanii wyborczej Tymińskiego. O jego spotkaniach z wyborcami i ich przebiegu. Jakby nie było II tury wyborczej. Był to zabieg w celu wyeliminowania siły telewizyjnej osobowości Tymińskiego. Oczywiście na każdym spotkaniu w terenie była kamera TVP, ale nigdy nic nie ukazało się w głównych programach informacyjnych, z "Wiadomościami" na czele. Tymiński mógł polegać tylko na własnych programach telewizyjnych, które realizował sprawdzoną w I turze metodą.

Bodajże w grudniu 1993 roku miałem jako polityk pierwsze bliskie spotkanie z gazetą "Rzeczpospolita", która uchodziła za najbardziej bezstronną i obiektywną gazetę codzienną w Polsce. Jako wiceprzewodniczący sejmowej Komisji Przekształceń Własnościowych zgłosiłem 9 kluczowych poprawek do projektu dokumentu o kierunkach prywatyzacji na 1994 rok. Siedzący obok mnie na posiedzeniu komisji dziennikarz "Rzeczpospolitej" skrupulatnie wszystko notował. Następnego dnia z dumą otworzyłem tę gazetę, by przeczytać o moich poprawkach broniących kluczowych sektorów majątku narodowego przed wyprzedażą zachodnim koncernom. I ze zdumieniem wyczytałem, że zgłoszono tylko 5 poprawek. Posła Unii Wolności. I tak już zostało do końca Sejmu II kadencji. Konfederacja Polski Niepodległej i moja skromna osoba została objęta całkowitą zmową milczenia. Żadnej wzmianki w "Rzeczpospolitej" przez cztery lata. Nawet fakty przedstawienia przeze mnie dwóch fundamentalnych i debatowanych na forum Sejmu projektów ustaw przygotowanych przez Konfederację, "Ustawy o Skarbie Państwa i Prokuratorii Generalnej" oraz "Ustawy o Ministrze Gospodarki", nie zostały odnotowane.

Nie chodziło oczywiście o KPN czy o mnie, tylko o to, co mówiliśmy z trybuny sejmowej o neokolonialnej formule prywatyzacji. I nie chodziło tylko o "Rzeczpospolitą", lecz cały polski system medialny, poza koncernem medialnym redemptorystów polskich sygnowanych nazwiskiem ks. o. Tadeusza Rydzyka. Polski system medialny, którego "Rzeczpospolita" była i jest tylko elementem, osłaniał i osłania po dziś dzień proces neokolonialnej transformacji gospodarczej i jego skutki.

Jednocześnie, jak wspomina Tymiński, jego publiczne wypowiedzi, zwłaszcza na konferencjach prasowych, były przekręcane, wyrywane z kontekstu i ośmieszane. Dotyczyło to tak mediów krajowych, jak i "Wolnej Europy" oraz "Głosu Ameryki".

Tymiński w każdy wtorek tygodnia o 9.00 rano zwoływał w Agencji Prasowej "Interpress" w Warszawie swe konferencje prasowe. Na te cotygodniowe konferencje od końca I tury przychodziło już około 200 dziennikarzy krajowych i zagranicznych. I zaczęły one przybierać wręcz formę swoistych seansów nienawiści.

"Cały spektakl na konferencjach prasowych polegał na tym, że dziennikarze zadawali pytania, w których była z góry zawarta odpowiedź. Albo konfrontacyjne. Na przykład: – »Stan wojenny był potrzebny? Tak czy nie!?«, »Ale przecież pan zawsze lubił komunizm, to dlaczego pan teraz zmienia zdanie?«, »Czy wykonał pan już swoje zadanie zlecone przez SB?« – i tego typu prowokacje. Odpowiedź w pytaniu. Już narzucona. A ja unikałem tych odpowiedzi. Po prostu ja miałem za zadanie promować cały czas swój program. Który miałem. A żaden z tych dziennikarzy nie chciał o tym programie rozmawiać. O żadnym punkcie. Więc jeśli ja jestem z dziennikarzami, którzy mi zadają pytania, gdzie w każdym pytaniu jest odpowiedź, i to taka, jaką oni chcą usłyszeć, to ja mam prawo forsować swoje odpowiedzi. No to oni: – »Pan nie mówi na temat!«. Na ich temat oczywiście. Bo oni byli przygotowani na prowokacje. Aby prowokować mnie swoimi pytaniami. I zapisać, czy ja odpowiedziałem tak, czy nie".

"Nie zapomnę przerażenia wysłanniczki mojej znajomej bogatej rodziny hiszpańskiej z Peru. To stara rodzina hiszpańskich magnatów. Pomagałem im z telewizją kablową, jako ich doradca w Limie. Oni przysłali na własny koszt ekipę telewizyjną z Peru. Ekipa była też wtedy na konferencji prasowej w Interpressie, gdzie mnie bobrowali o stan wojenny, z tym »tak czy nie!«. Ich dziennikarka stała ode mnie oddalona o półtora metra. Ja byłem na scenie, a ona była z mikrofonem tuż na podsceniu. A ja nie miałem nawet czasu, żeby z nimi mieć wywiad. Chociaż mnie o to usilnie prosili. I tak się na nią patrzę w gradzie tych wszystkich pytań i potężnego nacisku. A wtedy tam była strasznie ciężka, nienawistna wobec mnie atmosfera. A było ze dwustu chyba dziennikarzy. Z Polski i z zagranicy. I przede mną blisko z tą kamerą wysłana przez Genaro Parkera, mojego bliskiego znajomego, dziennikarka Kanału 5 w Limie. Przerażona, oczy szeroko otwarte z przerażenia co się tu dzieje. Miała w oczach panikę. Mimo że była Peruwianką, ona wyczuła tę atmosferę linczu dziennikarskiego. I pomyślałem: – To ci wystarczy. Nie musisz mieć wywiadu. – I fechtowałem dalej. Ja się zresztą żadnej z tych konferencji nie bałem."

Przebieg pierwszej konferencji w II turze był jeszcze stonowany, acz już przebiegał w atmosferze nagonki. Konferencja odbywała się w warszawskiej siedzibie Interpressu. Na sali był tłok. Około 200 dziennikarzy krajowych, a także zagranicznych. Na podwyższeniu, za stołem nakrytym ciemnym materiałem, siedział Tymiński. Był ubrany w ciemny garnitur i nienagannie białą koszulę z krawatem. Przed nim tabliczka z napisem "Stanisław Tymiński. Kandydat na prezydenta" i kilkanaście ustawionych mikrofonów. Obok niego siedział prowadzący konferencję. Tymiński mówił z wyraźnym akcentem angloamerykańskim, twardo i gardłowo, acz zachowując pełną poprawność języka polskiego:

Tymiński: "Miałbym tylko jedno zdanie, zanim zaczniemy konferencję. Chciałbym powtórzyć hasło mojej kampanii wyborczej, które jest częścią jednej ze zwrotek naszego hymnu narodowego. »Hasłem naszym jedność będzie i Ojczyzna nasza«. Dziękuję. Proszę o pytania".

Prowadzący: "Proszę o pytania. Proszę się przedstawić z imienia i nazwiska i nazwy redakcji, którą państwo reprezentujecie.

Teodora Grodzka, »Ekspres Wieczorny«. Na poprzedniej konferencji prasowej dwukrotnie zaprzeczył pan, że w roku 1980 i w późniejszych latach był pan w Polsce. Tymczasem był pan w Polsce siedmiokrotnie i przybywał pan tutaj dziwnym dość sposobem przez Trypolis, gdzie uzyskiwał pan polską wizę.

W jaki sposób pan to wyjaśni?

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.