farolwebad1

A+ A A-

Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (71)

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

kochanekwielkiejNie spałem prawie całą noc. Nawiedzały mnie różne zjawy. Widziałem niezwykłe rzeczy. Słyszałem głosy żywych i umarłych ludzi... Tej nocy zrozumiałem i przemyślałem wiele spraw, których nie umiem wyrazić słowami, lecz które żyją we mnie, a które nigdy nie nachodzą ludzi śpiących w łóżkach. Tej nocy postanowiłem porzucić na zawsze granicę. Nazajutrz przypadała rocznica śmierci Saszki Weblina. Wschód słońca tego dnia był nieporównanie piękny. Patrzyłem nań z wysokiego wzgórza na drugiej linii.

    Następnego dnia poszedłem do miasteczka. Chciałem pożegnać Józefa Trofidę i Janinkę. Lecz nie zastałem ich w domu. Mieszkali tam nieznani mi ludzie. Powiedziano mi, że Józef Trofida sprzedał dom i wraz z siostrą i matką wyjechał do krewnych, mieszkających w pobliżu Iwieńca. Wówczas poszedłem do Mamuta. Nie zastałem go w domu. Pojechał na stację, po odbiór nadesłanych koleją towarów dla sklepiku, który otworzył w miasteczku.

    Znalazłem się w pobliżu restauracji Ginty. Z naszego salonu dolatywały dźwięki harmonii, wesołe okrzyki, wybuchy śmiechu. Wstąpiłem tam. Gdy stanąłem pośrodku pokoju z rękami w kieszeniach na rękojeściach rewolwerów, zobaczyłem w nim kilkunastu pijanych powstańców. Niektórych znałem osobiście. Wielu z nich nieraz zatrzymywałem z towarem. Nagle ktoś krzyknął:

    – Chłopaki, toż on!... Tamten...             Wszystkie twarze obróciły się ku mnie. Antoni urwał marsza. Do salonu wbiegła Ginta, zdumiona i stropiona nagłą ciszą. Zobaczyła mnie i zaczęła się cofać do drzwi.

    – A... to pan Władzio!

    – Tak. Ja. Dawaj duchem szkło hamiry i zagrychy!

    – Zaaaraz...

    Za chwilę przyniosła z bufetu wódki i przekąsek. Postawiła to wszystko na jednym końcu dużego stołu, przy którym siedzieli powstańcy. Któryś z nich chciał się wykraść z izby na dwór. Wyjąłem parabellum i wskazałem mu lufą w kąt.

    – Marsz tam!... A wy – zwróciłem się do wszystkich – siedzieć w miejscu i milczeć!

    Wypiłem szklankę wódki. Przekąsiłem. Potem się zbliżyłem do Antoniego i dałem mu studolarowy banknot.

    – Graj "Jabłoczko"!

    Antoni zagrał brawurowo "Jabłoczko". Wypiłem resztę wódki i zapaliłem papierosa. Potem skinąłem głową Antoniemu i wyszedłem z saloniku, który sprawiał na mnie przykre wrażenie. Nie zastałem w nim ani jednego ze swych dawnych przyjaciół lub kolegów, z którymi nieraz wesoło się tu bawiłem.

    Późnym wieczorem poszedłem w kierunku Pomorszczyzny. Zabrałem z gorzelni resztę schowanej tam broni. Potem udałem się w kierunku granicy. Cygańskie słońce rzucało zza chmur na ziemię mgliste promienie.

    Zatrzymałem się u stóp małego wzgórza. Była to Kapitańska Mogiła. Wszedłem na jej szczyt. Widziałem stąd ognie w oknach chałup Wielkiego Sioła, po sowieckiej stronie. Z tyłu była wieś Pomorszczyzna. W pobliżu przechodziła droga, prowadząca z Rakowa ku granicy. Zachciało mi się zobaczyć, jak wygląda kanał pod nasypem... Gdy, po raz pierwszy, szedłem za granicę, siedziałem w tym kanale wraz z Józefem Trofidą i innymi kolegami. W tym właśnie kanale odebrałem wraz ze Szczurem i Grabarzem towar Alińczukom.

    Zbliżyłem się do nasypu. Poświeciłem latarką do kanału. Pusto i cicho. Przeszedłem go na drugą stronę, potem wróciłem. Usiadłem u jego wylotu i patrzyłem ku granicy. Zapaliłem papierosa. Ognia nie chowałem. "Kogo mam się bać? Posiadam cztery naładowane rewolwery i jedenaście granatów... Cały arsenał broni!" Wtem dostrzegłem na łączce, której środkiem biegło koryto wyschłego teraz strumienia, jakąś ciemną postać. Porwałem się na nogi. Postać ta prędko poruszała się naprzód. Parę razy dostrzegłem tuż przy niej jakąś białą plamę.

    "Widmo"! – pomyślałem.

    Bez szmeru poszedłem pośpiesznie w ślad za tamtą postacią. Zniknęła mi z oczu w pobliżu Kapitańskiej Mogiły... Prawie biegłem naprzód, starając się nie sprawiać hałasu.

    Powoli wczołgałem się z boku po pochyłości wzgórza. Zobaczyłem na jego wierzchołku ciemną i samotną, klęczącą postać. Twarz miała ukrytą w dłoniach. Nieruchomo patrzyłem na nią.

    "Co ona robi?... Może się modli?"       

     Powoli poszedłem naprzód. Zobaczyłem młodą dziewczynę, ubraną w ciemne palto. Pewnie wyczuła moją obecność w pobliżu, bo nagle zerwała się na nogi. Zaczęła cofać się przede mną. Wówczas powiedziałem:

    – Niech się pani nie boi.

    Stanęła. Księżyc wyłonił się zza chmur i jak reflektor, zalał potokiem promieni jej twarz. Poznałem w niej dziewczynę, którą widziałem spacerującą wraz z Pietrkiem w pobliżu Duszkowa i której twarz ujrzałem kiedyś na tym wzgórzu, gdy po ucieczce z Sowietów, straciłem w tym miejscu przytomność. Zrozumiałem, że to ona powiedziała wówczas Pietrkowi i Julkowi o mej tu obecności. I jeszcze jedną rzecz zrozumiałem: że ma jakiś związek z "widmem" i słyszanym kiedyś przeze mnie opowiadaniem o Kapitańskiej Mogile. Wówczas powiedziałem do niej:

    – Jestem przyjacielem Pietrka... Pani uratowała mnie kiedyś, gdy leżałem tu chory... Zapamiętałem sobie twarz pani... Pani, zdaje mi się, Irena?

    – Tak.

    – Dziwna rzecz, że właśnie dziś panią tu spotkałem!

    – Przyszłam tu pożegnać się z ojcem... On tu zginął...

    – I ja przyszedłem tu pożegnać się z... granicą... Chcę zapytać panią o pewną rzecz, mającą związek z tym właśnie miejscem...

    – Proszę.

    – Słyszę legendę o widmie, które się zjawia w pobliżu tego miejsca... Widziałem je na własne oczy...

    – Co pan widział?

    – Bezkształtną białą plamę, która wciąż się poruszała w różnych kierunkach... To unosiła się w górę, to opadała w dół...

    Na twarzy dziewczyny zjawił się lekki uśmiech.

    – To nie było widmo. To była Muszka. Pies gospodarza, u którego mieszkam. Brałam go ze sobą, aby w ciemne noce nie błądzić i żeby ostrzegł mnie przed niebezpieczeństwem... Dziś przyszłam sama...

    Dziewczyna umilkła. Przez chwilę stała zamyślona, a potem rzekła:

    – Żegnam pana... Dziś wyjeżdżam do Wilna... do Pietrka. On i jego rodzina zaprosili mnie do siebie.

    – Pani pójdzie na Wygonicz?

    – Tak... Jeszcze dzisiaj wyjeżdżam stąd do Olechnowicz.

    – Może panią odprowadzić do wsi?       

    – Nie... Ja się niczego nie boję... Często tędy chodziłam. Znam tu każdy krok... Do widzenia!...

    – Szczęśliwej podróży!

    Zbiegła szybko i lekko ze wzgórza. Jeszcze raz się obejrzała, skinęła mi ręką i poszła ku zachodowi... Długo patrzyłem w jej ślad... Znikła w księżycowej poświacie...

    Poszedłem powoli w kierunku Wielkiego Sioła. Wkrótce się znalazłem obok słupów granicznych. Stały ponuro... Patrzyły wrogo na siebie, jak zapaśnicy mierzący w skupieniu swe siły...        

     Gdzieś padł strzał karabinowy. Potem przebrzmiało kilkanaście wystrzałów, budząc echa w pobliskich wąwozach i lasach. "Pewnie dzicy przeszli granicę." Obejrzałem się wokoło... Cisza... Pustka...

    Księżyc leje na pograniczu blade, zimne promienie. Gwiazdy lśnią mgławo. Górą przekradają się chmury. Ukradkiem przemykam się przez nieznane ludziom kordony. A na północnym zachodzie cudnie lśni, klejnotami ślicznych gwiazd, wspaniała wielka Niedźwiedzica. Otuliły ją pieszczotliwie lekkie, puszyste, śnieżnobiałe obłoki.       

    Był to koniec mego trzeciego sezonu.

    Była to rocznica śmierci Saszki Weblina, niekoronowanego króla granicy.        

    Była to moja ostatnia noc na pograniczu.

14 października 1935 r. – 29 listopad 1935 r.
Święty Krzyż, więzienie.

K O N I E C

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.