Uwaga
  • The was a problem converting the source image.
  • There was a problem rendering your image gallery. Please make sure that the folder you are using in the Simple Image Gallery Pro plugin tags exists and contains valid image files. The plugin could not locate the folder: images/bratalberta

farolwebad1

A+ A A-

Życie po skoku (6)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

 

mariusz1Nie mówiłem im o tym, bo byłem pewny, że zrobili badanie moczu, gdy byłem na izbie przyjęć. Okazało się, że nie. Teraz wreszcie wiedzieli, co mają robić. Gorączka opadała, a ja wracałem do zdrowia. Cały czas była przy mnie Asia – nigdy jej tego nie zapomnę. Po jedenastu dniach – wyczerpany i wychudzony – mogłem wrócić do siebie.


Odzyskałem siły i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że wciąż czułem niewielki ból brzucha. Coraz częściej miałem kłopoty z układem moczowym. Miałem wtedy cewniki wewnętrzne, które wymienia się co dwa tygodnie – było to niezwykle krępujące, tym bardziej że robiła to kobieta. Cewnik wciąż się zapychał, co oznaczało, że trzeba wezwać karetkę, a wszyscy powtarzali, że problemy z drogami moczowymi są właśnie przez to, i zachęcali, aby przejść na cewniki zewnętrzne, zwane kapturkami. Rafał opowiedział mi o nich wszystko: wyglądem przypominają prezerwatywę i trzeba je zmieniać codziennie. Ta informacja sprawiła, że nie zgodziłem się na kapturki – wstydziłem się wymiany cewnika raz na dwa tygodnie, a teraz miałbym przeżywać to codziennie? Nigdy w życiu!


Któregoś ranka cewnik znów był niedrożny, więc pielęgniarki wezwały pogotowie. Gdy przyjechało, okazało się, że jest problem z usunięciem starego cewnika. Lekarz nie mógł sobie poradzić, a mnie coraz bardziej bolało, bo nie można było odprowadzić moczu. Trafiłem do szpitala na izbę urologiczną, gdzie z trudem coś próbowali zrobić. Odwieźli mnie, krwawiącego, z powrotem do domu. Krwotok nie ustawał, dostałem dreszczy i pojawiły się trudności z oddychaniem – znów nikomu nic nie mówiłem, bo łudziłem się, że zaraz mi przejdzie. Po południu byłem blady i zacząłem wymiotować. Pielęgniarki zauważyły, że coś jest nie tak. Gdy zapytały, co się dzieje, poczułem, że nie mogę zaczerpnąć powietrza. Zacząłem się dusić. Były przerażone, jedna pobiegła dzwonić po pogotowie i słyszałem, jak krzyczy do słuchawki.
W tym krytycznym momencie pomyślałem to samo co wtedy, po skoku: Boże, to dziś? Dziś mam odejść z tego świata? Niewiele widziałem i słyszałem, ale poprosiłem, żeby mnie posadzono. Wtedy udało mi się zaczerpnąć powietrza. Z każdą sekundą było coraz lepiej. Przypomniały mi się pytania, które przed chwilą zadałem Bogu. Chyba w ostatniej chwili mnie rozpoznał i postanowił: Nie, jego jeszcze u siebie nie chcę.
Po przyjeździe karetki było już dużo lepiej, ale lekarz chciał mnie zabrać na obserwację. Tak bardzo nienawidzę szpitali, że nie zgodziłem się na to, ale kilka godzin później znów poczułem się gorzej. Ponownie trzeba było wzywać pogotowie i tym razem bez protestów pojechałem do szpitala. Zrobili wszystkie badania i natychmiast trafiłem na OIOM. Zrozumiałem, że nie jest dobrze, skoro trafiłem na ten oddział. Ten sam, na którym leżałem zaraz po wypadku, te same pielęgniarki i ci sami lekarze – wszyscy mnie rozpoznali. Straciłem świadomość i obudziłem się na drugi dzień przed południem. Znów byłem podłączony do kroplówek i innych sprzętów. Przez krótką chwilę byłem tak zdezorientowany, że wydawało mi się, iż znów jestem tuż po wypadku, że wszystkie późniejsze wydarzenia były tylko snem. Zaraz jednak wszystko sobie przypomniałem. Znów byłem przerażony – na ten oddział nie trafia się bez powodu.


Na moje pytania lekarze odpowiadali, żeby niczym się nie martwić i że wszystko jest pod kontrolą. Może i tak, ale nie byłem w stanie wytrzymać atmosfery oddziału. W trzecim dniu pobytu pękłem i ubłagałem lekarza, żeby mnie wypisał. Nie chciał (była sobota), ale w końcu dopiąłem swego. Dał mi kroplówki, które miałem brać do poniedziałku. Wróciłem do domu i mogłem wreszcie odpocząć. W poniedziałek czułem się już całkiem zdrowy i znów jeździłem na moim wózeczku po korytarzu tam i z powrotem. Kolejne dni upływały spokojnie, a ja zacząłem się nudzić i postanowiłem ponownie dostać się na rehabilitację, gdzie byłbym z Rafałem.


Wkrótce potem znów tam byłem i znowu na tej samej sali, choć w innym łóżku. Szybko nawiązałem kontakt ze współpacjentami, którzy okazali się świetnymi ludźmi (wśród nich pan Tadeusz J.). Wtedy też dowiedziałem się od Rafała, że stowarzyszenie, do którego obaj należymy (nie chciałem się zapisać – zrobiłem to tylko dlatego, że Rafał nalegał), stara się o dofinansowanie z PFRON-u na obóz rehabilitacyjny. Gdy Rafał zapytał mnie, czybym nie pojechał, roześmiałem się i bez namysłu odpowiedziałem, że na pewno nie. Ale on uparł się i zaczął roztaczać przede mną wizję bardzo atrakcyjnego wyjazdu. Nie ukrywam, że przemawiała ona do mnie. Poczułem, że bardzo chcę jechać, ale coś tam w środku okrutnie szeptało: Nie nadajesz się na takie wyjazdy. Każdy, ale nie ty. Ten szept był gorszy od krzyku. Opowiedziałem o wszystkim Asi, a ona popatrzyła na mnie i powiedziała tylko jedno słowo:


– Pojedziesz!


Co ona gada? Gdzie pojadę? A rurka? Odsysanie? Kto tam będzie to robił? Wciąż jednak wyobrażałem sobie, jakby było na takim wyjeździe.
Wtedy znów przypałętała się infekcja dróg moczowych: bakteria, wysoka gorączka, cholernie silny antybiotyk. Rafał mnie nie opuszczał i ciągle rozmawialiśmy o obozie. W końcu przełamałem jakąś barierę w sobie i zgodziłem się pojechać. Potrzebna była tylko osoba, która będzie się mną opiekować. Chciałem poprosić o to Asię. Jeszcze się nie zebrałem na odwagę, by ją o to zapytać, gdy usłyszałem:
– Dobra, już się nie zamartwiaj. Pojadę z tobą.


Okazało się, że już dawno wszystko z Rafałem ustalili! Pozostało tylko cieszyć się na wyjazd. Chyba wiecie już, co czułem: byłem pełen obaw, ale jednocześnie miałem przeczucie, że wszystko będzie dobrze.

Od dawna nie czułem takiej wolności i braku ograniczeń jak podczas tego obozu. Nikt nie dał mi odczuć, że jestem niepełnosprawny czy jakiś inny. Miejsce było przeurocze: w środku lasu (czułem się tak swojsko jak u siebie na wsi) i blisko olbrzymiego jeziora, które było ledwie dwieście metrów od naszych domków. Wszystko to dawało niesamowitą radość i energię. Raj: przyroda, czyste powietrze, żadnych lekarzy i kroplówek. Do tego poznałem wspaniałych ludzi i zaprzyjaźniłem się ze zwariowanym psem naszego opiekuna. Byłem cholernie szczęśliwy i w wieczornej modlitwie podziękowałem Bozi za to, że mogę to wszystko oglądać i być w tym miejscu. Wiem, że Bóg tak kieruje naszym życiem, abyśmy mogli poznać różne jego smaki: po całym zestawie bardzo gorzkich potraw w menu wreszcie znalazło się coś słodkiego. Miałem mnóstwo energii i zapału do wszystkiego, nie przestawałem się uśmiechać. Ciągle słyszałem:


– Ale ty się potrafisz wszystkim cieszyć!


Jak tu się nie cieszyć, gdy po raz pierwszy od tak dawna czujesz się wolny, szczęśliwy i zdrowy?
Mój zapał i – jak sam to określił – "olbrzymie rezerwy niezależności" zauważył nasz opiekun Artur. Każdy poranek zaczynał się od wyczerpującej gimnastyki, którą prowadził. Gdy wszyscy ledwo dyszeli ze zmęczenia, ja wciąż byłem uśmiechnięty. Wtedy Artur podszedł ze swoją dziewczyną Ewą i zapytał, czy nie chcę być jeszcze bardziej sprawny i samodzielny. Jasne, że chciałem! Niemal natychmiast rozpoczęły się indywidualne zajęcia – i to dopiero była harówka: ćwiczenia na materacach i na wózku, ciężarki... Potem przyszedł czas na kolejne wyzwania: jazda wózkiem na czas, rugby, tenis stołowy. Nie mogłem uwierzyć, że to wszystko jest możliwe! Byłem coraz szczęśliwszy i coraz silniejszy.
Obawiałem się tylko dwóch rzeczy. Pierwsza wiązała się z tym potwornym odsysaniem. Powiem szczerze: bardzo się bałem oddalić od domku, gdzie był ssak. Wydzielina zalegająca w rurce okropnie utrudnia oddychanie i niemożność jej odessania to spory kłopot. Ale nie było takiej siły, która by mnie zatrzymała. Wzywało mnie życie i nie potrafiłem mu się oprzeć, musiałem jakoś spożytkować energię, którą byłem wypełniony. Wyruszałem na wędrówki do pobliskiego ośrodka i choć pewnie żaden lekarz nie wypuściłby mnie tak daleko bez ssaka, postanowiliśmy z Asią, że zaryzykuję. Nie pożałowałem tego.


Druga rzecz, która mnie niepokoiła, to bliskość wody. Jej szum i głosy kąpiących się ludzi budziły paniczny lęk. Woda była niczym wróg, który jeszcze ze mną nie skończył – monstrum czekające na poranioną ofi arę,aby zadać ostateczny cios. Nie wiedział o tym nikt poza Asią, ale wkrótce dowiedzieć się mieli wszyscy: atrakcją obozu był bowiem rejs łodzią. Do ostatniej chwili nic nie mówiłem, ale gdy tylko zobaczyłem wodę...
Spanikowałem. Powiedziałem, że nie wejdę na pokład za żadne skarby. Po prostu histeria – zero myślenia, same emocje. Gdy inni pływali łodzią, Asia została ze mną i od czasu do czasu rzucała spojrzenia na rozbawioną gromadę.
– Asia, chodź do nas! – usłyszeliśmy nagle.
Odpowiedziała, że bardzo by chciała, ale nie może, i spojrzała na mnie: tak zwyczajnie, bez wyrzutów. Wtedy coś we mnie pękło i powiedziałem po chwili:


– Zgoda, popłynę.
Zrobiłem to tylko dla niej. Ona robiła dla mnie niemal wszystko, więc byłem jej coś winien. W tym momencie liczyła się Asia, a nie moje lęki. Im bliżej byłem wody, tym większy czułem strach. Czekałem tylko na moment, gdy toń mnie wciągnie i dokończy dzieła. Każde mocniejsze kołysanie łodzią odbierałem jako zaczepkę i w głowie dogadywałem: Na co czekasz? Bierz mnie! Już ci nie ucieknę! Ale im dłużej nic złego się nie działo, tym bardziej czułem się zwycięzcą. Wreszcie nie miałem wątpliwości, kto wygrał ten pojedynek. Teraz ja byłem gotów straszyć potwora i mu wygrażać. Przetrwałem próbę, ale za żadną cholerę nie popłynę już żadną łajbą. Nie wiem, czy wygrałbym kolejne starcie, i nie mam zamiaru się o tym przekonywać.


Wieczorem wybraliśmy się na piwo. I cóż, ledwie po dwóch byłem nieźle zrobiony. No więc nabrałem odwagi: poprosiłem Artura, żeby nauczył mnie przesiadania się z wózka na łóżko. Kilka razy już to proponował, ale za każdym razem się bałem. Pojechaliśmy do pokoju i zaczęła się komedia: byłem rozluźniony jak guma i leciałem na wszystkie strony. Asia z Ewą pękały ze śmiechu, a Artur próbował trzymać fason, ale i on w końcu parsknął śmiechem. Po wielu nieudanych próbach postanowiłem zostać na podłodze – Artur nie dawał spokoju: próbuj i próbuj. Już nie miałem siły, więc zacząłem wymyślać preteksty w stylu: słabo mi, duszno i takie tam. W końcu odpuścił.
Następnego dnia – mimo uzasadnionych obaw – nie miałem kaca. Za to Artur postanowił przełamać kolejną tkwiącą we mnie barierę. Chciał, żebym zdecydował się usiąść na lżejszym i bardziej aktywnym wózku. Opierałem się, jak mogłem – że wózek jest wywrotny i boję się na nim usiąść – ale Artur postanowił użyć prowokacji:
– Tak właśnie czułem. Wszystko, co robisz, to tylko słomiany zapał i blef.
Kurde, zaskoczył mnie. Tyle było pochwał, a tu nagle takie coś. Powiedziałem, żeby mnie przesadzili, i dodałem – z wielkim wyrzutem – że jak sobie zrobię krzywdę, to będzie jego wina.


– Nie bądź taki uparty, przejedź się najpierw tym wózkiem – odparł. – Zobaczysz różnicę i nie będziesz chciał innego.
Roześmiałem się w duchu i już szukałem pretekstu, żeby szybko z nowego wózka zejść. Musiałem tylko zrobić na nim kilka kółek, żeby Artur to zobaczył, trochę postękać, no i poudawać, jak mi źle, i powinno być po sprawie. Ale nie było źle! Miał rację, ten wózek był rewelacyjny. I co teraz? Naprawdę mi się podobało, ale głupio się było teraz do tego przyznać. Cholera, szkoda było schodzić, ale musiałem przecież postawić na swoim, więc przesadzili mnie z powrotem na mój ciężki czołg.


Następnego dnia schowałem dumę do kieszeni:
– Dawajcie tu ten wózek! Nie mam sił na ten mój pancerniak.
Artur znów wygrał. Ale tak naprawdę wygrałem ja.
Niestety, znów pojawił się ból brzucha. Nie chciałem opuszczać turnusu, więc Asia wybrała się do miejscowego lekarza, który przepisał antybiotyk w zastrzykach i lek rozkurczowy – papawerynę. Początkowo leki pomagały, ale ból wracał. Znów pojawiły się duszności i gorączka. Asia musiała zadzwonić po karetkę. Zrobili zastrzyki i poczułem się lepiej. Byłem zadowolony, bo wieczorem czekała nas zabawa przy ognisku.

 

Od redakcji

Można wpłacac pieniądze na konto Funadacji Charytatywnej Kongresu Polonii Kanadyjskiej #24583 w każdym oddziale Credit Union pod haslem Pomoc dla Mariusza

Czeki z dopiskiem Pomoc dla Mariusza można też wysyłać do:
The Charitable Foundation of Canadian Polish Congress,
288 Roncesvalles Ave.
Toronto, Ontario M6R 2M4, Canada
( przy wpłatach 25 $ i więcej fundacja wystawia pokwitowania do rozliczenia podatkowego )


Mariusz w poniedzialek 30 lipca mial 5-godzinna operację. Pierwsza w historii polskiej laryngologii. Usunięto mu rurke tracheotomiczna i kilka cm tchawicy po 14 latach. Mariusz bardzo cierpi, ma brodę przyszyta do klatki piersiowej zeby nie naruszyc wszystkiego...

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.