farolwebad1

A+ A A-

Lektura Gońca (591)

Otóż, co wynika z analizy tych tajnych dokumentów, jeśli chodzi również o szokową transformację komunistycznej Polski i pozostałych podległych państw Europy Środkowo-wschodniej? Bukowski pisze tak: "Odnosi się wrażenie, że do określonego momentu, najdalej do wiosny – lata 1990 roku, wszystko jak gdyby przebiegało »zgodnie z planem« i nikt spośród nich nie dopuszczał myśli o krachu. Panika, sądząc na podstawie nielicznych dostępnych dokumentów, zaczęła się dopiero w marcu, w przededniu i zaraz po wyborach w NRD, w których komuniści, »odnowieni« i przemianowani przez siebie samych na Partię Demokratycznego Socjalizmu, ponieśli druzgocącą klęskę. A w konsekwencji większość chrześcijańsko-demokratyczna w parlamencie NRD (Izba Ludowa) po prostu przegłosowała w dniu 23 sierpnia 1990 roku wniosek o przyłączeniu enerdowskich landów wschodnich do RFN »i wszystko było skończone«".

– Wilki i orły są sługami Zagastaja! – przekonywająco pouczał nas starszy Mongoł, co zresztą nie przeszkadzało wcale jego rodakom polować na wilki, które doganiają oni w stepie, mknąc na śmigłych koniach, i zabijają drapieżników ciężkiemi "taszurami" ("Taszur" – gruby kij bambusowy z krótkim rzemykiem na końcu), lub nahajami z uwiązanemi na końcu kawałkami ołowiu.

Orły i sępy za to są bezpieczne i szanowane przez Mongołów, którzy starają się ich przyzwyczaić do miejsc koczowisk. Gdy Mongoł zarzyna barana lub byka, zawsze rzuca w powietrze różne odcinki mięsa i wnętrzności. Wiszące w powietrzu orły, jastrzębie, sępy i sokoły zręcznie łapią pożywienie, przeraźliwie kwiląc i staczając walki o każdy kęs.

Orły i sępy płoszą i rozganiają sroki, wrony i kruki, które są istną plagą dla koni i bydła. Dość jednego zadraśnięcia na ciele bydła, aby krwiożercze ptactwo je rozszarpało i zamieniło w ogromną, nigdy nie gojącą się ranę, z której wyrywa ono dalej kawały mięsa.

Ta nowa sytuacja oznaczała dla polskich komunistów koniec ich zewnętrznego podtrzymywania u władzy. A więc oznaczała konieczność samodzielnego stanięcia komunistycznej władzy twarzą w twarz z polskim społeczeństwem i to w obliczu postępującego bankructwa polskiej gospodarki. Trawestując brytyjskiego historyka Normana Daviesa, można powiedzieć, iż historia komunistycznej Polski to nadzwyczajnie prosta opowieść o tym, jak Związek Sowiecki przekazał władzę w Polsce Ludowej w ręce swych komunistycznych protegowanych, utrzymywał ich na stanowiskach, a w końcu zrezygnował z dalszego ich utrzymywania, gdyż sam wpadł w poważne kłopoty gospodarcze.

Ale rozpad polskiego komunizmu zaczął się tak naprawdę latem i jesienią 1980 roku. Przerzucanie skutków ekonomicznych, niewydolnej i zadłużonej do niewypłacalności komunistycznej gospodarki na większość społeczeństwa poprzez obniżenie poziomu konsumpcji, skończyło się latem i jesienią 1980 roku rozlewającą się falą strajków i protestów robotniczych. Masowość strajków i protestów umożliwiła utworzenie pracowniczego ruchu społecznego w formie niezależnego od komunistów związku zawodowego "Solidarność". Jego wymuszona wielką skalą strajków i protestów legalizacja otworzyła, w okresie od września 1980 roku do grudnia 1981 roku, pole konfrontacji politycznej i społecznej pomiędzy komunistyczną biurokracją totalitarną a pracowniczym w istocie ruchem społecznym, o charakterze pokojowej rewolucji społecznej.

Mieliśmy dojść aż do Kosogołu, zbadać położenie w Khathyle i w Mureń-Kure.

Demon Zagastaju

Nasza grupa na czterech wierzchowych i jednym ciężarowym wielbłądzie posuwała się dość szybko doliną rzeki Bojagoł, kierując się w stronę gór Tarbagatajskich.

Droga była kamienista i pokryta głębokim śniegiem, lecz wielbłądy szły ostrożnie, wietrząc ziemię, popędzane okrzykami "ok! ok!" naszych Mongołów. Ze schyłków gór do samej prawie drogi spuszczały się niewielkie lasy modrzewiowe. Minęliśmy fortecę "jamyń" i chiński "dugun" i zaczęliśmy się wspinać w góry. Droga stała się stroma i niebezpieczna, gdyż śnieg pokrył grubą warstwą wielkie kamienie, doły, rowy. Wielbłądy zaczęły trwożnie strzyc uszami i chrapać. Droga biegła chwilami od grzbietu góry w dół ku dolinie, niepostrzeżenie jednak wznosiliśmy się coraz wyżej i wyżej. W oddali na szczytach grzbietu głównego pod ciężkiemi, nisko wiszącemi, szaremi chmurami widniały na śniegu jakieś plamy czarne.
– To są "obo", znaki święte, ołtarze na cześć Zagastaja, złego demona tego przejścia! – objaśniał nas, mówiący po rosyjsku, Mongoł. – To przejście nosi imię Zagastaja, o którym ludność przechowała bardzo dużo legend starych, jak te góry.

Jednocześnie – wspomina Tymiński – rozsyłałem do różnych firm zapytania o pracę i w końcu dostałem ofertę od Philipsa. Chcieli mnie zatrudnić jako elektronika pod warunkiem, że dostanę zezwolenie na pobyt stały w Szwecji. Zawiozłem pismo od Philipsa na komendę policji. Rozmawiał ze mną komendant do spraw imigracyjnych. Pytał, co ja chcę robić w Szwecji. Odpowiedziałem, że chcę być elektronikiem. A on na to: – Mamy własnych elektroników. A was, imigrantów, potrzebujemy do mycia talerzy. – Wściekłem się. Pojechałem metrem prosto do ambasady kanadyjskiej.

Po trzech miesiącach dostał wizę imigracyjną i 316 dolarów pożyczki na bilet lotniczy w jedną stronę. Więc zaczął już legalnie jako elektronik w Kanadzie.

Miał 21 lat i 30 dolarów w kieszeni. Kanada to był dobry kraj dla emigrantów, których zresztą potrzebował. Do Kanady ściągnął też swoją dziewczynę, Finkę, Pulmu Elenę Kasari, z którą się tu już ożenił i z którą ma najstarszego syna Henryka.

Siedział zadumany na dawnem miejscu obok ołtarza, powoli puszczając dym z fajki. Po drugiej stronie ogniska spał spokojnie pastuch z rozpiętym kożuchem na piersiach.

– To zdumiewające – zawołałem. – Nigdy nic podobnego nie widziałem.

– O czem pan mówi? – głosem zimnym zapytał Kałmuk.

– O doświadczeniu hipnotycznem, czy o "cudzie", jak pan to nazywa! – odparłem zdziwiony jego tonem.

– Ja o takich rzeczach panu nigdy nie mówiłem – odparł tym samym zimnym głosem, tylko w jego źrenicach błysnęła ironja.

– Czy widzieliście? – zapytałem agronoma, melancholijnie ćmiącego fajkę.

– Co miałem widzieć? – odezwał się sennym głosem.

Zrozumiałem, że stałem się ofiarą hipnotycznej siły Tuszeguna.

Wystartował więc z własną firmą w 1975 roku, mając 2 tys. dolarów w kieszeni. Poszukał wspólnika, który podżyrował mu kredyt w banku, a którego po roku wykupił.

Pierwsze trzy lata były ciężkie. To żona kładła chleb na stole, bo ja nie przynosiłem do domu żadnych pieniędzy. Wszystko szło na rozwój firmy.

Trudno było zdobyć zaufanie na rynku. Ale potem zamówienia posypały się lawinowo. Jak się pokazały pierwsze dwunastobitowe komputery, to od razu zacząłem je sprzedawać w Kanadzie jako dystrybutor. Budowałem z nich systemy. Z czasem zaczęliśmy produkować w firmie własne komputery. Było wielkie zapotrzebowanie na naszą ofertę. Wtedy w Kanadzie działało niewiele przedsiębiorstw komputerowych. Koncern IBM obracał się w sferach rządowych. Jego interes był wielki, korporacyjny, międzynarodowy. Poza tym gigantem funkcjonowały tylko trzy firmy minikomputerowe: Digital Equipment, Data General i moja Transduction. Wtedy nie było jeszcze komputerów osobistych, a myśmy oferowali pierwsze małe komputery, które składaliśmy z części sprowadzanych z amerykańskiej firmy z Minneapolis. Od niej dostałem też prawo do dystrybucji w Kanadzie pamięci komputerowych. Miałem mnóstwo klientów, którzy używali wtedy minikomputerów np. do księgowości. Był krzyk z całej Kanady: proszę dostarczyć pamięć, więcej pamięci.

Trzeba było jakiegoś zewnętrznego bodźca, ażeby cała ludność podniosła się odrazu, i tu już sami Chińczycy niechcący dopomogli, gdyż zaaresztowali "Żywego Buddhę" i po raz już drugi usiłowali przekonać lud, że Bogdo-Chan jest "ostatnią" formą przeistoczonego Buddhy. Wtedy to rozpoczęły się tajne narady i spiskowanie lamaitów z "Żywym Buddhą" oraz plany wyrwania go z rąk chińskich i walki o szczęście naszego kraju i luda. Nasi lamowie nawiązali stosunki z potomkiem carów burjackich, księciem Dżam-Bołonem, a przez niego z generałem rosyjskim, baronem Ungernem, który miał tytuł księcia mongolskiego, był wyznawcą naszej wiary i serdecznym przyjacielem i "bratem" "Żywego Buddhy" w Urdze i Dalaj Lamy w Lhasie tybetańskiej.

Teraz właśnie wre walka!

Tak opowiadał mi książę Czułtun Bejle, potomek wielkiego Dżengiza.

Mojej żonie Ewie, która głosowała za prezydenturą Stana Tymińskiego w 1990 roku...


Rozpoczynamy druk książki prof. Wojciecha Błasiaka "Siedem dni ze Stanem Tymińskim. Codzienność z szokową transformacją w tle". Stanisław Tymiński mieszka w Acton pod Toronto, 24 lata temu o mały włos a zmieniłby kierunek historii Polski. Co robi dzisiaj, jak z dzisiejszej perspektywy wyglądają tamte lata i tamta polityka – zastanawia się prof. Błasiak, ekonomista, niegdyś poseł na Sejm z ramienia KPN, który miał okazję wielu sprawom z bliska się przyglądać. Zapraszamy do lektury!

Redakcja "Gońca"


Od autora

W niedzielę, 9 grudnia 1990 roku, około godziny 20.00 wsiadałem w Warszawie do autokaru, mającego odwieźć uczestników ogólnopolskiej konferencji naukowej organizowanej przez Uniwersytet Warszawski. Był to dzień II tury pierwszych w polskiej historii powojennej powszechnych i wolnych wyborów prezydenckich. Zmierzyli się w niej Lech Wałęsa i Stan Tymiński. Był to też dzień pierwszych, w całym rozpadającym się systemie sowieckiego komunizmu, wolnych wyborów, na które z uwagą patrzył cały świat. Jechaliśmy na konferencję pod Warszawę do nomen omen Komorowa.

Nomen omen, gdyż tam jak się dopiero dużo później dowiedziałem, przebywał i stamtąd prowadził swą kampanię jeden z dwóch głównych kandydatów, Stan Tymiński. Gdy wsiadałem, ktoś z moich znajomych zapytał wówczas głośno, gdzie głosowałem? U siebie na Śląsku czy w Warszawie?

Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że w ogóle nie głosowałem. Zapadła wówczas w autokarze wypełnionym pracownikami naukowymi z całej Polski wręcz głucha cisza.

– Jak to nie głosowałeś?! -– zapytał ktoś oburzony.

– Nie głosowałem, bo nie wiem do końca, kim jest Stan Tymiński – odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

– Jak to? A Wałęsa?! – usłyszałem znów oburzony głos.

– To, kim jest Wałęsa, to ja dokładnie wiem. Wykluczone, abym na niego zagłosował – odpowiedziałem. Cisza, jaka wówczas zaległa, wręcz dzwoniła w uszach przez dobrych kilka minut.

Dowiedziawszy się od Tybetańczyków o najbliższej drodze karawanowej, skierowaliśmy się tam i wkrótce bardzo szczęśliwie spotkaliśmy dużą karawanę młodego księcia mongolskiego, Puncyga, który odbywał pielgrzymkę z Urgi do Lhasy z pismem "Żywego Buddhy" do Dalaj Lamy. Książę bardzo dopomógł nam w uciążliwej podróży i razem z nami odbył drogę do Narabanczi-Kure, gdzie Hutuhtu Dżełyb przyjął nas z serdeczną radością i rzekł mi na powitanie:

– Wiedziałem, że pan powróci do nas. Wróżby odkryły mi losy pańskie. Wiem, że jeszcze raz będzie pan gościem naszego klasztoru... lecz w innych warunkach, w innych.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.