farolwebad1

A+ A A-

Lektura Gońca (591)

sobota, 29 czerwiec 2013 11:54

Wojna i sezon [32]

Napisane przez

Pan Paweł Raue, stary kawaler skoligacony z możną na Wileńszczyźnie rodziną Bohdanowiczów, był człowiekiem wielkiej kultury i wielu dziwactw – nieodłącznych cech starokawalerstwa. Podkpiwano z niego po trosze i w urzędzie, i poza urzędem, ale szanowano za inteligencję, dobrą francuszczyznę i doskonałe maniery. Podkpiwano też mocno z jego bezpośredniego szefa pana Olgierda Malinowskiego, wicewojewody i naczelnika wydziału prezydialnego. Pan Malinowski był pedantem i formalistą, a przeto był nudny. Lubił wyrażać się zaokrąglonymi frazesami z nadużywaniem mało używanych lub obcych wyrazów. Był jednak inteligentny, kulturalny i – porządny. Gdy w parę lat później pana Rauego przeniesiono na emeryturę, a pana Malinowskiego na stanowisko w innym województwie, nikt ich nie żałował – ani wśród kolegów i podwładnych, ani wśród miejscowego obywatelstwa. Dopiero po upływie szeregu lat, gdy na urzędy zaczęto naznaczać półinteligentnych emerytów wojskowych, a nieraz typów spod ciemnej gwiazdy, ten i ów westchnął do czasów, kiedy w gmachu przy ulicy Magdaleny, na wprost skwerku z cokołem po pomniku Katarzyny II, urzędowali panowie Olgierd Malinowski i Paweł Raue.

Życie Wileńszczyzny płynęło spokojnie. Był to czas między "stagnacją" po reformie walutowej Grabskiego a krótkim okresem dobrobytu, spowodowanym, jak powiadali ekonomiści, strajkiem powszechnym w Wielkiej Brytanii. Do mającego spaść jak piorun z jasnego nieba kryzysu lat 1929–30 było daleko. Ziemianie i chłopi powoli odciskali pasa. Wuj Wacio Świętorzecki z Jachimowszczyzny zwierzał się Tadeuszowi: "Jeżeli urząd skarbowy na jeden rok o mnie zapomni, to będę mógł powiedzieć o sobie, że jestem bogaty"... Pan Biszewski z Łyntup, nauczony gorzkim doświadczeniem, że stratny jest najczęściej podatnik płacący podatki w terminie, a niepunktualny płatnik korzysta z rozmaitych ulg, konwersji i bonifikacji, płacił swe podatki zawsze w ostatnim dniu płatności. – Inni ziemianie – i nieziemianie – mniej zapobiegliwi od pana Biszewskiego budowali swe budżety na nadziei wygrania na loterii, korzystali z łatwego kredytu i zaciągali długi.

I ziemianie, i chłopi krzywym okiem patrzyli na osadników wojskowych, którzy w znacznej części byli nierobami korzystającymi z różnych pożyczek i ulg. Ale nikt wtedy jeszcze nie przypuszczał, że to niewinnie wyglądające (i "ach, tak sprawiedliwe: chleb zasłużonych"!) osadnictwo wojskowe stanie się przekleństwem, które wykopie rów głęboki na bardzo długo – może na szereg pokoleń – między Polakami i Białorusinami.

W życiu socjety wileńskiej ton niemały zadawali tzw. prymacy. Prymakami nazywali Białorusini tych, którzy się "wżenili" w fortuny kobiet z reguły od nich starszych. Czterech głównych prymaków było na Wileńszczyźnie: pan Marian Mikulicz-Radecki, który się wżenił w olbrzymie dobra Belmont należące do primo voto Platerowej z domu Potockiej; pan Jan Cywiński, żonaty z bardzo zamożną rozwódką panią Oskierczyną z Oszmiańskiego; pan Jarociński z Poznańskiego żonaty z panną Oskierczanką, córką pana Jana Oskierki z Budsławia; pan Mieczysław Chmara ożeniony z kuzynką Tadeusza Marylką primo voto Słotwińską z domu Koziełł-Poklewską. Pewien złośliwy mecenas wileński nazywał tych prymaków "alfonsami". Nie podzielam tej definicji. Przede wszystkim ubliża ona zacnym, choć starzejącym się niewiastom. Po drugie wszyscy czterej byli – może z wyjątkiem pana Jarocińskiego – ludźmi wielkich zalet. A więc pan Mikulicz-Radecki zasłynął jako światły agronom, który zrobił odkrycie, że w powiecie brasławskim panują białe noce, skutkiem czego zboża obchodną szybko i bujnie. Pan Jan Cywiński był to wyjątkowej zacności pijak i kompan. Pan Mieczysław Chmara był, zdaniem owego złośliwego mecenasa – "najsympatyczniejszym z alfonsów wileńskich". Zdarzył mu się kiedyś oryginalny wypadek w nocnym lokalu "Palais de danse". Siedział samotny, popijając jakiś trunek. Znajomi oficerowie użalili się nad nim i zaprosili go do swego stolika. Wśród nich był kapitan nazwiskiem Kaczmarczyk, który pana Chmary nie znał. Gdy pan Chmara przedstawił się mu, mówiąc "Chmara jestem", Kaczmarczyk zatrzymał podaną dłoń w swej dłoni i spytał:

– Jak pan powiedział?

– Chmara jestem.

Wtedy kapitan, nie wypuszczając z prawej ręki dłoni pana Chmary, lewą zaczął mu machać przed nosem, mówiąc:

– Wykluczone! Ostatni Chmara, wojewoda miński, umarł w początku XIX wieku. Wobec tego nie może się pan nazywać Chmara, a najwyżej – Chmura.

Jak się potem okazało, ów kapitan Kaczmarczyk, choć sam nie miał żadnych pretensji do szlacheckiego pochodzenia, był z amatorstwa heraldykiem i genealogiem.

W tym mniej więcej okresie Tadeusz był świadkiem małej sceny, która jak memento miała na zawsze wryć się w pamięci. Jadł kolację w restauracji
"Myśliwskiej" w towarzystwie młodego kuzyna Jerzyka Irteńskiego. Usługiwał im jakiś ślamazarny kelner. Poplątał zamówienia i przyniósł Jerzykowi
rumsztyk z cebulką zamiast befsztyka ze struganym chrzanem, czy też odwrotnie. Jerzyk wpadł w gniew i zaczął głośno wymyślać. Kelner odszedł w milczeniu, ale czerwony i widocznie wściekły. Wtedy do stolika ich podszedł pan Michał Dauksza, stary kelner i współwłaściciel "Myśliwskiej". Był ze wszystkimi gośćmi poufały, a zwłaszcza z młodzieżą, której nieraz służył kredytem lub pożyczką. Pochylił się nad Jerzykiem i powiedział półgłosem:

– Słuchaj pan: nigdy nie łajaj kelnera, bo tobie w befsztyk napluje.

Kto z nas będąc w wieku dojrzałym, czy nawet podeszłym, nie miewał strasznego snu: śni się nam, że choć od czasów gimnazjalnych dzielą nas dziesiątki lat i już dawno skończyliśmy uniwersytet, okazuje się, że nie mamy matury i musimy ją zdawać. Z jakąż ulgą budzimy się przekonawszy się, że to był tylko głupi i przykry sen. Czy taki sen ma coś wspólnego z "libido" czy z innymi sztuczkami Freuda – to inna sprawa. Tu chodzi o to, że taki straszny i głupi sen przyśnił się na jawie pewnemu wilnianinowi w latach dwudziestych bieżącego stulecia. Pan Wacław Karnicki, młodzian przystojny i sympatyczny, znany i popularny lekarz ginekolog zmarły niedawno na emigracji, ukończył summa cum laude medycynę na uniwersytecie wileńskim. Już na ławie uniwersyteckiej przepowiadano mu wspaniałą karierę lekarską. I oto nagle zaczęto mu robić trudności z wydaniem dyplomu. Dlaczego?

Dlatego, że w jego papierach nie było matury. Zamiast matury przedstawił jakieś zaświadczenie dwóch wiarygodnych świadków, że zdał maturę w czasie rewolucji w jednym z miast rosyjskich. "Albo pan przedłoży nam świadectwo maturalne, albo nie dostanie pan dyplomu" – miano mu oświadczyć w kancelarii uniwersyteckiej. Biedny pan Wacław czuł się trochę jak bohater "Ferdydurke" Gombrowicza: więc po to studiował pięć lat z okładem na najtrudniejszym z wydziałów, by teraz, gdy dobiegał trzydziestki, rozwiązywać nikomu do szczęścia niepotrzebne zadania algebraiczne, albo pisać wypracowanie na temat: "Porównanie Grażyny z Aldoną"! Dr Karnicki ten bój surrealistyczny wygrał. Sprawa oparła się o ministerium, które zdecydowało, że bez względu na wiarygodność dwóch świadków matury, dojrzałość do otrzymania dyplomu uniwersyteckiego jest eo ipso wystarczającym "świadectwem dojrzałości". Ale że się biedny pan Wacław namęczył, to namęczył.

Po upływie roku pan Władysław Raczkiewicz został mianowany ministrem spraw wewnętrznych – po raz drugi – i pojechał do Warszawy. Ale przyjął nominację pod warunkiem, że stanowisko wojewody wileńskiego zostanie dla niego zarezerwowane. W czasie jego ministerstwa obowiązki wojewody pełnił pan Olgierd Malinowski. W pierwszych dniach maja 1926 roku pan Raczkiewicz wziął urlop i wyjechał za granicę.

Mówiono później, że albo "coś wiedział", albo że "coś przeczuwał", albo – w ostateczności, że "miał nosa". Przypuszczam, że po prostu zaszedł zbieg okoliczności. Tak czy inaczej okres wypadków majowych spędził za granicą i wrócił z urlopu, aby objąć z powrotem stanowisko wojewody wileńskiego.

Wypadki majowe przeszły w Wilnie spokojnie. Tyle tylko, że inspektor armii generał Rydz-Śmigły na własną rękę kazał porozlepiać ogłoszenie, że Piłsudski ogłosił się dyktatorem, a w urzędzie wojewódzkim zaczęła się kręcić – w charakterze obserwatora – otyła i brzuchata postać opięta w mundur majora żandarmerii ze szparkami mongolskich skośnych oczu błyskających zza okularów. Był to pan Stefan Kirtiklis, o którym mówiono, że brał udział w napadzie na ministra Jerzego Zdziechowskiego. Jego postać nie wróżyła nic dobrego dla pana Dworakowskiego. Jak się niebawem miało okazać, pan Kirtiklis nigdy nie mógł darować panu Dworakowskiemu, że cztery lata przedtem, w okresie likwidacji tzw. pasa neutralnego między Wileńszczyzną a Litwą kowieńską, stał na baczność przed panem Dworakowskim, a ten go sztorcował podniesionym głosem.

Konserwatywno-ziemiańskie "Słowo" redagowane przez pana Stanisława Mackiewicza od razu i bez zastrzeżeń opowiedziało się za Piłsudskim.

"Przy tobie chcemy stać komendancie" – tak brzmiał wstępny artykuł pióra Mackiewicza. Pan Mackiewicz jeździł do Druskiennik z wizytami do Piłsudskiego i spędzał tam całe godziny na intymnych rozmowach z nieoficjalnym dyktatorem. Musiało to nie być w smak legionistom-pretorianom.

Po śmierci Piłsudskiego mieli to przypomnieć Mackiewiczowi. Powoli wchodziła w życie era "radosnej twórczości". Słów tych użył przy jakiejś okazji generał Felicjan Sławoj-Składkowski, mianowany wkrótce na ministra spraw wewnętrznych. Pan Składkowski rozpoczął swą "radosną twórczość" od różnych reform. A więc np. kazał starostom przyjmować interesantów nie każdego z osobna w gabinecie, a gromadnie w pokoju przyjęć. Czy wiedział poczciwy minister, że ten ogólny pokój przyjęć był dokładną kopią wzorów rosyjskich datujących bodajże od hr. Benckendorfa, groźnego szefa III oddziału przy Mikołaju I? Inną reformą było zarządzenie malowania domów wiejskich na biało: "Chcę – głosił okólnik – by każdy dom w Polsce odbijał białą plamą". Oprócz reform szły dziwactwa.

A więc Składkowski przyjął zaproszenie na bankiet dozorców domowych w Warszawie. Na bankiecie tym wygłosił mowę, w której znalazła się sentencja: "Tak jak wy jesteście dozorcami domów, ja jestem dozorcą państwa". Na to Mackiewicz napisał w artykule wstępnym: "Nie wchodzimy w kwestię, dlaczego pan minister był na bankiecie dozorców domowych, każdy bowiem dobiera sobie takie towarzystwo, jakie mu odpowiada". Innym, powszechnie znanym dziwactwem była predylekcja do "sławojek".

W tym okresie pierwszego swego ministerstwa Składkowskiemu udał się dowcip, którego niestety nie podał ani w swych "Strzępach meldunków", ani w swych "Kwiatuszkach administracyjnych". Obok dziwacznych i nieszkodliwych "reform" prowadził pożyteczną akcję polityki aprowizacyjnej. Będąc na inspekcji w Wilnie i objeżdżając miasto w towarzystwie starosty grodzkiego pana Iszory zapytał:

– Jakże tam z aprowizacją, panie starosto?

– Właśnie odbyliśmy dwa posiedzenia, panie generale...

– Posiedzenia! – przerwał Składkowski – tu trzeba, panie starosto, pracować głową, a nie dupą.

W nagrodę ziemiaństwu za "przyjęcie" przewrotu majowego Piłsudski zrobił pana Karola Niezabytowskiego ministrem rolnictwa, a pana Aleksandra Meysztowicza ministrem sprawiedliwości. Choć obaj ministrowie byli w Warszawie nierozłączni i m.in. razem składali oficjalne wizyty, mało mieli ze sobą wspólnego. Nominacja pana Niezabytowskiego była prawdopodobnie nagrodą daną byłemu koledze szkolnemu Piłsudskiego za pomoc okazaną bojówce po akcji bezdańskiej. Chociaż był człowiekiem wielkiej kultury i dużej wiedzy, niczym się szczególnym na stanowisku ministra rolnictwa nie odznaczył. Pan Meysztowicz natomiast miał głowę umiejącą myśleć "generalnie" i nadto miał mocny charakter. Nazwisko jego wiązano z szeroką akcją likwidacji Białoruskiej Hromady, organizacji kierowanej przez komunistów. Pan Meysztowicz nie miał wykształcenia prawniczego.

Za jego urzędowania odbył się międzynarodowy kongres prawników, zdaje się kryminologów, w Madrycie. Uczestnicy kongresu oraz ministrowie sprawiedliwości państw, które kongres obesłały, otrzymali wysokie ordery królewskie. Order dla pana Meysztowicza – wstęga na szyję z gwiazdą pięknej roboty jubilerskiej – przyszła do Wilna w czasie, gdy pan Meysztowicz nie był już ministrem. Tadeusz oglądał ten piękny order w sekretariacie wojewody. Odtąd pana Meysztowicza zaczęto nazywać w Wilnie "prawnikiem hiszpańskim".

Okres urzędowania dwóch "żubrów" w fotelach ministerialnych i historyczna wizyta Piłsudskiego w Nieświeżu były to krótkie epizody. Im bardziej starzał się Piłsudski, tym gęściej otaczał się "pretorianami" i tym bardziej ci pretorianie się rozzuchwalali. Wpełzanie piłsudczyków na posady i posadki, z początku nieliczne i ostrożne, stało się później powszechne. Powoli i sami piłsudczycy i duża część społeczeństwa uznała to pchanie się na posady za coś zupełnie naturalnego. Istnieje anegdota o pewnej emigrantce rosyjskiej, która mówiła, że z chwilą "gdy tych podłych bolszewików wykończą, mąż jej zostanie gubernatorem". "Dlaczego?" – spytał rozmówca. – "Jak to – dlaczego?! – oburzyła się emigrantka – dlatego, że tak bardzo cierpiał!" "Pani droga – powiedział rozmówca – za cierpienia zostaje się świętym, a nie gubernatorem!"...

sobota, 22 czerwiec 2013 23:03

Wojna i sezon [31]

Napisane przez

Gdy w ogniu gorącej rozmowy jeden z policjantów wspomniał nazwisko delegata rządu, Szyryn wykrzyknął:

Mam w d... waszego delegata rządu!

– Niech się pan liczy ze słowami! – powiedział groźnie policjant.

– Tu nie chodzi o liczenie się ze słowami – odparł pan Szyryn – ale cóż ja na to poradzę, że na widok polskiego urzędnika lub policjanta chce mi się s....

Oburzony policjant zaprotokołował dosłownie to, co pan Szyryn powiedział, a pan Szyryn jak najchętniej podpisał protokół. Później protokół powędrował do Wilna i oparł się o urząd delegata rządu. Ten przekazał go prokuratorowi. Po kilku dniach prokurator zwrócił protokół z oznajmieniem, że w słowach pana Szyryna nie widzi cech przestępstwa, a przeto nie może mu wytoczyć sprawy karnej. (Jak widzimy, były to jeszcze dobre czasy, gdy prokurator nie nadskakiwał naczelnikowi wydziału bezpieczeństwa i gdy nie było jeszcze ustawy o "lżeniu" narodu polskiego).

Zaraz po przyjeździe Tadeusza odwołano delegata rządu pana Walerego Romana. Nie można mu było zarzucić ani braku energii, ani rozumu. Miał jednak inną "wadę": twardy kark i wielką dbałość o powagę stanowiska.

O tę powagę poszło. Nie umiał politykować ani z "suwerenami" (tak żartobliwie nazywano posłów) z ludowej partii "Wyzwolenie", ani z władzami
wojskowymi. Był ostatnim wojewodą wileńskim, a może w ogóle ostatnim dygnitarzem cywilnym w Polsce, który przeciw władzom wojskowym stawał okoniem. Zadarł nie byle z kim, bo z inspektorem armii generałem Rydzem-Śmigłym, który mieszkał i urzędował w tzw. "Podzamczu" u stóp Góry Zamkowej, gdzie ongi mieszkał von Rennenkampf, a później dowódca X armii niemieckiej von Eichorn.

Rydz-Śmigły, bojowy generał, na ogół bardzo gładki i miękki w stosunkach z ludźmi, nastroszył się wobec pana Romana bardzo wojowniczo. Zdaje się, że poszło o jakąś "reprezentację", choć szeptano, że pan Roman "idzie z endecją", co było nonsensem, był bowiem gorącym zwolennikiem Piłsudskiego. Dość, że wojsko nastawało na usunięcie pana Romana. Jakiś czas mówiono, że następcą będzie jakiś generał. Urzędnicy westchnęli z ulgą, gdy przyszła wieść, że delegatem rządu zostanie pan Raczkiewicz, "kochany pan Władek" z Mińska i Nowogródka, człowiek, który posiadł – jak Cziczikow w gogolewskich "Martwych duszach" – "wielką tajemnicę podobania się".

W pięknej karierze pana Władysława Raczkiewicza Wilno było wprawdzie nie szczytowym, ale chyba najpiękniejszym i najprzyjemniejszym okresem.

Istotnie: trzykrotne sprawowanie przezeń funkcji ministra było tym, co Rosjanie nazywają "kalifatem na godzinę". Marszałkostwo senatu był to okres polowań, reprezentacji i nieróbstwa. Wojewodowanie w Nowogródku – w historycznej, ale zahukanej mieścinie – to tylko jakby aplikacja dygnitarska w głuchej prowincji. W Toruniu cieszył się wielką popularnością, ale Toruń był obcy, zimny i może jeszcze bardziej prowincjonalny niż Nowogródek. (O prezydenturze emigranckiej lepiej zapomnijmy). Ale Wilno! Wilno, choć ekonomicznie w "worek" zapchane, to stolica całą gębą. Stolica – artystyczna i umysłowa. "Pan Władek" od razu jest tu "na miejscu" – szanowany, podziwiany, kochany. Szesnastoletnie sztubaczki przepychają się łokciami na konkursach hipicznych na Pośpieszce, aby być jak najbliżej "swego" wojewody. Policjanci salutują przed buickiem wojewódzkim jakoś żwawiej i radośniej, mniej oficjalnie.

Aktorki na reducie artystycznej ciasnym, barwnym i pachnącym kołem okrążają pana Władysława. Na konferencjach samorządowych i gospodarczych najbardziej zażarci oponenci i malkontenci, którzy jeszcze niedawno "z zasady" oponowali panu Waleremu Romanowi, albo zapominają języka w gębie, albo stają się potulni i układni, gdy im "do serca" przemówi pan Raczkiewicz.

Umie też współistnieć przyjaźnie i z kurią metropolitalną, i z władzami wojskowymi. A młodzież, ta młodzież wileńska, która potrafi urządzić kocią muzykę pod oknami innego wojewody, naprawdę kocha wojewodę Raczkiewicza.

Wkrótce po objęciu urzędowania przez pana Raczkiewicza ustały na- pady dywersyjne i bandyckie. Przypisywano to temu, że policję graniczną zlikwidowano i że jej funkcje objął Korpus Ochrony Pogranicza. Ale w drodze szeptanej krążyła inna wersja. Oto podobno, jako odwet za bolszewicki napad dywersyjny na Stołpce, szwadron jednego z pułków ułańskich przebrany w cywilne kożuchy dokonał napadu na urzędy sowieckie w granicznym miasteczku Kojdanowie i porządnie przetrzepał skórę sowieciarzom. Bolszewicy zrozumieli, że polityka siania zamętu na pograniczu jest ostrzem obosiecznym i zaniechali napadów dywersyjnych.

A pan Raczkiewicz urzędował, czarował, tańczył mazura, polował. Tadeuszowi zdarzyło się kilka razy być na polowaniu zbiorowym z panem Raczkiewiczem. Nigdy w życiu nie spotkał większego pudlarza. "Czy ten człowiek nigdy nie trafia do zwierzyny?" – myślał. Istotnie raz Tadeusz miał stanowisko obok pana Raczkiewicza i sam widział, jak ten spudłował do siedzącego szaraka. Wuj Wacio Świętorzecki tak objaśniał notoryczne pudła pana Raczkiewicza:

– Widzisz, mój kochany – mówił do Tadeusza – każdy z nas kiedyś w dzieciństwie miał od ojca lub gajowego pierwszą i zwykle jedyną lekcję strzelania z dubeltówki. Otóż od maleństwa wiemy, że celując, musimy zawsze mieć muszkę pośrodku szyny bez względu na to, czy strzelamy z prawej, czy lewej lufy. No, a zacny Raczkiewicz zaczął polować, będąc już dygnitarzem, i zapewne nikt nigdy nie dał mu lekcji strzelania. Obawiam się, że własnym rozumem doszedł do tego, że strzelając z prawej lufy celuje tak, aby mieć muszkę nad prawą lufą, a z lewej tak, aby mieć muszkę nad lewą.

Czy teoria wuja Wacia była słuszna, czy nie, tego naturalnie Tadeusz nie mógł sprawdzić, ale w kilkanaście lat potem na polowaniach na Pomorzu przekonał się, że pan Raczkiewicz nauczył się strzelać i trafiał zupełnie nieźle nie tylko do celu nieruchomego, ale i do pędzonych bażantów. Widocznie wziął od kogoś parę lekcji strzelania.

 

Rozdział XVIII

"ZA CIERPIENIA ZOSTAJE SIĘ  ŚWIĘTYM, A NIE GUBERNATOREM"

Na ścianie na wprost biurka, przy którym siedział Tadeusz, były dwie mapy: mapa Polski i mapa województwa wileńskiego. Pan Kazimierz Ob-rocki, inspektor administracji, a późniejszy sędzia wileńskiego Sądu Okręgowego, po którym Tadeusz pokój odziedziczył, wskazał ręką na mapę województwa wileńskiego i powiedział:

– Widzi pan: siedzimy w worku, otoczeni z trzech stron obcymi państwami.

W głosie pana Obrockiego brzmiała troska, której Tadeusz nie rozumiał. Bo jakże: od zachodu jest Litwa, z którą wprawdzie nie ma stosunków dyplomatycznych, ale która chyba nie zamierza najechać Wilna zbrojnie.

Od północy Łotwa: Łotwie podarowaliśmy sześć czy więcej gmin polskich i mamy z nią stosunki "dobrosąsiedzkie". A od wschodu?... Cztery lata temu daliśmy bolszewikom w skórę, i czy stało się to skutkiem cudu, czy talentów generała Weyganda, czy geniuszu strategicznego Piłsudskiego – pobiliśmy ich i kwita. Więc czego się martwić? Tadeusz byłby zapomniał o słowach pana Obrockiego, gdyby nie jedna z częstych wizyt pana Irteńskiego, który przyjeżdżał do Wilna w interesach.

Pan Irteński traktował stanowisko syna, jego tytuł radcy wojewódzkiego i jego pracę w administracji z całą rewerencją. Ale Tadeusz nie był pewien, czy ta rewerencja nie była udawana. Nieraz chwytał w oczach ojca błysk przelotny, lub cień uśmiechu pod wąsem. Można to było przypisać dumie ojcowskiej, że syn w tak młodym wieku i w tak krótkim czasie doszedł do wysokiego stanowiska. Ale równie dobrze można to było przypisać czemuś innemu. Pewnego dnia pan lrteński wstąpił do gabinetu syna, gdy ten podpisywał korespondencję.

– W czyim imieniu podpisujesz się? – zapytał.

– Podpisuję "za delegata rządu" – wyjaśnił Tadeusz. Pan Irteński uśmiechnął się z zadowoleniem. Po chwili jednak siedząc bokiem do biurka Tadeusza, rzucił okiem na wiszącą po przeciwnej stronie mapę Polski, spoważniał i westchnął. Tadeusz nie mógł na razie zrozumieć powodu zmiany w nastroju ojca. Pobiegł więc w kierunku wzroku ojca i zatrzymał spojrzenie na mapie Polski. Jak kiedyś ktoś napisał, Polska okresu 1920– 1939 miała na etapie sylwetkę nosorożca. Nosem było Poznańskie, rogiem Pomorze, a grubą naroślą na grzbiecie – Wileńszczyzna. Niemcy kneblowały z trzech stron nos nosorożca i jarzmem ciążyły mu na karku. A tuż za grzbietem rozciągały się bezkresne Sowiety, które wtedy jeszcze nazywano pobłażliwie "Sowdepią" albo "Bolszewią".

Ojciec i syn zrozumieli się, choć nie powiedzieli ani słowa. Tadeusz szybko odpędził niemiłą refleksję i już myślał o czymś innym. Ale odtąd zawsze,
ilekroć patrzał na mapę Polski, odczuwał sekundę przelotnego niepokoju, którą starał się odpędzić jak najprędzej.

Praca go pochłaniała, bo szef jego pan Włodzimierz Dworakowski był wymagający, pełen energii i inicjatywy. Trzymał się zdrowej zasady, że w administracji lepiej jest zrobić byka, ale prędko, niż zrobić coś doskonale, lecz o minutę za późno.

Tadeusz ani przedtem, ani potem nie spotkał człowieka o tak wielkim talencie "myślenia kategoriami prawnymi" w połączeniu z umiejętnością dostosowania tych kategorii do wymagań życiowych. Miał wprawdzie częste wybuchy złego humoru, gdy coś nie szło w urzędowaniu tak, jak by sobie tego życzył, ale za to w przebłyskach dobrego humoru bywał miły i dowcipny. Miał wszakże jedną wadę, która się trochę kłóciła z jego talentem "życiowego" podejścia do zagadnień: wciąż bolał, że ta lub inna dziedzina nie jest "uregulowana" i nieraz kazał Tadeuszowi wertować stare przepisy rosyjskie – teoretycznie obowiązujące – czy aby nie da się z nich wygrzebać odpowiednich norm prawnych. Próżno Tadeusz starał się tłumaczyć szefowi, że Polska nie jest jeszcze państwem socjalistycznym, gdzie wszystko jest zarejestrowane i reglamentowane i że w państwie praworządnym musi istnieć w życiu obywatela jak najszerszy margines nieobjęty przepisami. Próżno. Na punkcie "uregulowania" wszystkiego pan Włodzimierz był uparty. Nie pomagało nawet, gdy Tadeusz odwoływał się do jego przekonań prawicowych. Albowiem pan Dworakowski, choć oficjalnie do żadnej partii nie należał, miał wyraźne tendencje proendeckie, co się niebawem miało okazać jego zgubą. Te proendeckie tendencje były też osobliwą aberracją, skoro wiadomo, że endecy mają zwykle inteligencję podrzędniejszego gatunku, pan Dworakowski zaś miał inteligencję wysokiej klasy.

Pan Dworakowski mógłby ujść za mężczyznę przystojnego, gdyby nie brzydki zwyczaj pochylania na bok głowy, mrużenia jednego oka i krzywienia się.

– I ty byś się krzywił, gdybyś miał taką żonę – tłumaczył Tadeuszowi Władek Janowski, stary przyjaciel jeszcze z Mińska, mieszkający wtedy w Wilnie.
Istotnie – pani Dworakowska nie grzeszyła urodą. Urzędowano więc.

W międzyczasie tytuł "delegata rządu" zmieniono na "wojewodę". "Na koniec" – szeptali z ulgą wileńczucy, niepomni, że ta niewinna nazwa "delegata" była ostatnim echem wiosny ludów Wielkiego Księstwa Litewskiego – wiosny zapowiedzianej odezwą Piłsudskiego w kwietniu 1919.

Ale cóż: olbrzymia większość Polaków zamieszkałych na "kresach", którzy jeszcze 10 lat przedtem nazywali sami siebie "Litwinami", nie dorosła do tej wiosny. W powiecie wileńsko-trockim żył pan Pisanko, ziemianin, znany z ciętego języka oryginał. Słyszał dużo o nim delegat rządu pan Walery Roman. Toteż gdy na jakimś bankiecie powiatowym posadzono go na wprost oryginała, zwrócił się do niego z zapytaniem:

– Jak się panu teraz Wilno podoba? Od czasu objęcia władzy przez nas musiały w nim zajść zmiany. Co pana, panie Pisanko, najbardziej w Wilnie uderzyło?

– Delegat rządu polskiego w Polsce, panie delegacie rządu – odparł Pianko.

Odpowiedź pana Pisanki powtarzano długo, jako wspaniały dowcip.

Dzisiaj chyba nawet najzażartszy epigon Endecji uśmiechnie się smutno na wspomnienie tej odpowiedzi.

Urzędowało się. Trwał okres tzw. sejmowładztwa. Panowie Bronisław Wędziagolski i Ludwik Chomiński, posłowie z ludowej partii "Wyzwolenie", wchodzili do urzędów krokiem mocnym, zwycięskim. Urzędnicy zrywali się z miejsc, jak na powitanie wchodzącego szefa. Inni interesanci, choćby od dawna czekali, musieli ustąpić kolejki "suwerenom". Nie było tygodnia, aby z ministerium nie przychodziło pismo z pieczątką wielkimi literami INTERPELACJA. Interpelacja poselska w sejmie miała pierwszeństwo przed innymi najbardziej pilnymi papierkami. Urzędnik z województwa czy starostwa pędził na zbity łeb, aby na miejscu przeprowadzić dochodzenie. Wyniki dochodzenia wraz z obszernym resume delegowanego urzędnika szły na biurko pana Pawła Rauego, kierownika oddziału prezydialnego w wydziale prezydialnym. On ci to koncypował odpowiedź, która z pieczątką INTERPELACJA szła pośpiesznie do Warszawy.

niedziela, 16 czerwiec 2013 01:35

Wojna i sezon (30)

Napisane przez

Inny felieton Tadeusza Irteńskiego zaczynał się tak: "Londyn ma Epsom, Wilno ma Pośpieszę". Na Pośpieszce bowiem, na błoniach zaraz za północnymi granicami miasta, odbywały się w sezonie konkursy hipiczne, w których brali udział dzielni jeźdźcy pułków kawalerii i artylerii konnej i nie mniej dzielne amazonki wileńskie, rekrutujące się przeważnie z grona rozczarowanych mężatek i "ongi bardzo młodych panien", jak je określał złośliwy Kamil Mackiewicz. Konkursom hipicznym prezydowali hr. Breza i jeden z popularnych w Wilnie braci Jamonttów. Do funkcji pana Jamontta należało wypisywanie wyników konkursów kredą na czarnej tablicy.

Dało to asumpt panu Kamilowi Mackiewiczowi do narysowania karykatury; pan Jamontt maluje na tablicy potężnych rozmiarów kieliszek. Była to
aluzja do skłonności pana Jamontta do wypitki, którą zresztą Kamil, jak wiadomo, też nie gardził.

Z paniami chodziło się do restauracji Żorża, gdzie, jak powiedział tenże Kamil Mackiewicz, stoliki były tak przemyślnie rozstawione, aby goście mogli nie tylko swobodnie rozmawiać ze znajomymi siedzącymi przy innych stolikach, ale i zaglądać im do talerzy. Żorż był bowiem restauracją naprawdę familijną i panował w niej duch miłego rodzinnego plotkarstwa.

Zjawienie się nieznajomego przybysza – najczęściej osoby przyjeżdżającej na rozwód kalwiński przy ulicy Zawalnej – witano ożywionym szmerem zaciekawienia. Gdy nie było pieniędzy na zapłacenie za posiłek, rachunek podpisywano, po czym kelner zawieszał go na haku za kasą. Stąd jadanie u Żorża na kredyt nazywało się jedzeniem "na hak".

Na posiłki ściśle męskie, tj. pijaństwa, chodzono do "Bristolu", do Macieja ("Zacisze"), do "Warszawianki", do "Myśliwskiej", do "Łazarza" (na rybkę), a nawet do raczej obskurnej restauracyjki pani Żytkiewiczowej na Zamkowej. "Palais de danse" pana Kneblewskiego, surogat przedwojennego Szumana, miało się zjawić w parę lat później.

Życie towarzyskie więc trwało, choć w porównaniu z okresem sprzed wojny było to życie przygaszone i – jakby powiedziała pani Maria Czapska
– o parę "oczek" niższe od życia przedwojennego.

Gdzie jest życie towarzyskie, tam się ludzie obrażają i wszczynają sprawy honorowe. Pod tym względem Wilno zdobyło sobie tragiczną sławę na parę lat przed przyjazdem Tadeusza. W lokalu konwentu (tj. korporacji) "Polonia", która się przeniosła z Dorpatu do Wilna, odbył się pojedynek na półciężkie pałasze między porucznikiem 13 pułku ułanów Ławrynowiczem a porucznikiem piechoty Godebskim, który nawiasem mówiąc był instruktorem szermierki. Ławrynowicz – dość poważnie ranny w pierś, wpadł we wściekłość i przyciskając ranę lewą ręką, prawą rąbnął stojącego z opuszczoną szablą przeciwnika straszliwym cięciem w szyję. Krew chlusnęła na ścianę i jak opowiadali "polonusi", trzeba było dokładnego szorowania i kilku warstw farby, aby czerwona plama znikła ze ściany. (Według innej wersji śladu umyślnie nie zamalowywano ze swoistego "snobizmu").

Opowiadano też, że tragiczny wypadek był winą prowadzącego, który stracił głowę i zapomniał krzyknąć "stój", gdy Ławrynowicz został ranny przez przeciwnika.

Inny śmiertelnie zakończony pojedynek zdarzył się już za Tadeusza. Student "polonus" Nowacki zabił w pojedynku na pistolety kolegę Przygodzkie-
go. Kula trafiła w wątrobę i ranny długo się męczył przed śmiercią. Pojedynek ten był tym smutniejszy i tragiczniejszy, że nie poszło im o jakąś poważną zniewagę, lecz o kłótnię, czyja rodzina i czyj klejnot herbowy są lepsze.

Gdy pojedynek odbywał się między starszymi panami, "zaprzysiężonym" prowadzącym był najczęściej filister "Polonii" lekarz wojskowy podpułkownik Adam Bonasewicz. Dr Bonasewicz traktował starcie orężne z całą powagą należną temu rytuałowi. Sam rzecz jasna nabijał pistolety.

Gdy sprawa honorowa była poważna, nabijał pistolety w sposób przepisany. Ilekroć jednak sprawę uważał za niezbyt poważną, np. gdy chodziło o pukaninę między panami żurnalistami, wsypywał przez omyłkę podwójną miarkę prochu, skutkiem czego był wielki huk, ale kule szły o kilka metrów powyżej celu.

Prócz dwóch krwawych i niezliczonej ilości bezkrwawych pojedynków Wilno wsławiło się zabójstwem związanym ze sprawą honorową. Pan Karnicki-Smoleński, urzędnik Banku Ziemskiego, który później – 18 września 1939 roku – popełnił samobójstwo, miał jakąś niezbyt mądrą sprawę honorową: chodziło w niej, jak i w wypadku Nowacki-Przygodzki, o spór w sprawie klejnotu rodowego i starożytności rodziny. Sprawę prowadzono nieudolnie i spisano tzw. protokół jednostronny. Poszkodowani, zamiast pociągnąć do odpowiedzialności honorowej autorów tego protokółu, zaatakowali pana Karnickiego-Smoleńskiego na ulicy z kijami w ręku. Strzelił i zabił jednego z napastników. Sprawa sądowa była w Wilnie wielką sensacją. Pana Karnickiego-Smoleńskiego bronił znany adwokat warszawski Niedzielski, który później wydał małą książeczkę z opisem tego procesu i oczywiście z pełnym tekstem własnej mowy. Sąd skazał pana Karnickiego-Smoleńskiego na pół roku więzienia z zawieszeniem wyroku za zabójstwo w stanie uniesienia psychicznego.

Trzeba podkreślić, że bardzo nikły procent spraw honorowych kończył się pojedynkiem, a na jakieś sto pojedynków w okresie 1922–1939 tylko dwa zakończyły się śmiercią. Olbrzymia, niepoddająca się niestety statystyce większość spraw honorowych kończyła się protokółem. Inteligencja polska przeżywała to, co Tadeusz w jednym ze swych najlepszych felietonów nazwał "kryzysem honoru". Dżentelmenów się namnożyło, a pojęcie honoru zdewaluowało. Największym bestsellerem polskim, bestsellerem bijącym o kilka długości powieści Mniszkówny i Żeromskiego, był kodeks honorowy Boziewicza. Zdrowa skądinąd chęć uniknięcia starcia z orężem w ręku prowadziła do kwestionowania zdolności honorowej (Satisfaktionfaehigkeit) przeciwnika. Odbywał się wtedy sąd honorowy. Gdy sprawa honorowa była szczególnie poważna, na superarbitra zapraszano filistra "Pofonii" zacnego pana Jerzego Czapskiego z Przyłuk w Mińszczyźnie.

W pierwszych latach pobytu Tadeusza w Wilnie zdarzył się inny krwawy wypadek, który do dziejów szkolnictwa polskiego powinien wejść pod na-
zwą "krwawej matury". Wojna i rewolucja przerwały studia wielu ludziom.

Tadeusz np. skończył prawo z siedmioletnim opóźnieniem. Większość jego kolegów petersburskich – z wyjątkiem Tolusia Rusieckiego i Sewerka Odyńca – w ogóle zrezygnowała z ukończenia studiów wyższych. Młodzież o ćwierć pokolenia młodsza miała podobne zmartwienia z maturą. Wielu z niedoszłych maturzystów poszło na ochotnika do wojska, a po demobilizacji zapragnęło zakończyć naukę gimnazjalną i dostać maturę. Byli to ludzie, którzy przez parę lat prowadzili życie dorosłe, a przy tym obozowo-awanturnicze, strzelając do nieprzyjaciela i słysząc koło uszu gwizd kul nieprzyjacielskich, zaglądając do kieliszka, kradnąc kury po wsiach i zaściankach, doznając tanich i prymitywnych przygód miłosnych. Można sobie wyobrazić, jak nieswojo czuli się, gdy ich posadzono na ławach obok gołowąsych dzieciuchów i kazano uczyć się rzeczy, które na zdrowy rozsądek nie tylko ludzi wyrosłych w twardej szkole życia, lecz i wielu ludzi normalnie dorosłych, nie są nikomu na nic potrzebne.

W gimnazjum im. Lelewela w Wilnie wśród takich maturzystów znaleźli się Ławrynowicz, młodszy brat tragicznego bohatera pojedynku na szable, i Obrąpalski, syn zacnego pana Emanuela Obrąpalskiego z Mińska. Dyrektorem i nauczycielem matematyki był pan Biegański. Zauważywszy, że Ławrynowicz i Obrąpalski często opuszczają lekcje, mają złe stopnie i nieraz poza szkołą upijają się, pan Biegański ostrzegł ich, że matura to nie żarty i że powinni się "podciągnąć", inaczej bowiem nie zdadzą matury. Ostrzeżenie miało odwrotny skutek. Młodzieńcy nie tylko się nie podciągnęli, lecz zachowali w duszy głęboką urazę do dyrektora.

– Jak to? – skarżyli się kolegom – przelewaliśmy krew i żarły nas wszy za tych wszystkich cywilów, a między nimi za tego capa z Galilei (pan Biegański miał nieszczęście pochodzić z Małopolski) i oto w nagrodę urządzają nam szykany z ich głupią maturą!

Przyszedł dzień egzaminu maturalnego z matematyki. Ławrynowicz i Obrąpalski przyszli na egzamin po nocy spędzonej na pijaństwie i mając już z góry obmyślony plan działania. Zobaczywszy, że nie potrafią rozwiązać zadania, postanowili się mścić. Ławrynowicz wyjął pistolet i zaczął strzelać do Biegańskiego. Dyrektora zasłonił uczeń Jerzy Zagórski i padł trupem. Dyrektor nie był nawet draśnięty, zaś Ławrynowicz włożył lufę pistoletu w usta i pociągnął za cyngiel. Wtedy Obrąpalski wydobył granat. Uczeń Osmołowski chwycił szaleńca z tyłu za ręce, ale nie mógł już zapobiec wyrwaniu zapalnika. Granat wybuchnął u Obrąpalskiego na brzuchu, zabijając go na miejscu i raniąc śmiertelnie odłamkiem nauczyciela Jankowskiego. W klasie, jak w ostatniej scenie ostatniego aktu tragedii szekspirowskiej, leżały cztery trupy.

Jak szeroki rozgłos miała wówczas ta "krwawa matura", dość powiedzieć, że państwo Irteńscy z Jadwinią, bawiący wtedy w Nicei, dowiedzieli się o tym wypadku z olbrzymich tytułów na pierwszej stronie gazety.

Wypadek miał również dalsze echa w Wilnie. Echa literackie. Mińczuk pan Kazimierz Leczycki, dziennikarz i autor powieści "Państewko", o którym wspomniałem w rozdziale IX, napisał i wystawił w Wilnie sztukę pt. "Sztuba". W sztuce tej echo "krwawej matury" było jednak przyciszone.

Uczeń celował z rewolweru do nauczyciela, ale nie wystrzelił. Zakończenie było pogodne. Rzecz miała poza tym "aktualne" momenty komiczne: maturzyści pisali wypracowanie egzaminacyjne ze słuchawkami na uszach pod dyktando radia... Sztuka miała powodzenie. Wystawiło ją kilka teatrów w Polsce i jeden czy dwa teatry za granicą.

Rozdział o "duchu starego Wilna" nie byłby pełny, gdybym nie wspomniał o sławnym w Wilnie przybytku miłości płatnej, czyli o tzw. cioci Rózi. Wilno miało sporo domów publicznych, ale wśród nich zakład cioci Rózi był perłą. Wspomniało już o nim paru wspominkarzy (z Melchiorem Wańkowiczem oczywiście na czele) przytaczając popularne w Wilnie anegdoty dotyczące przeważnie znanych osobistości, które padły tak czy inaczej ofiarą niedyskrecji, czy to cioci Rózi, czy jednej z jej pensjonarek. Tadeuszowi znane były te anegdoty, ale wątpił zawsze w ich autentyczność. W jego wspomnieniu zakład cioci Rózi różnił się od innych podobnych zakładów solidnością i wielką dyskrecją. Przytoczę tu natomiast inną anegdotę, za której autentyczność Tadeusz Irteński ręczy. Zakład cioci Rózi mieścił się w latach dwudziestych na ulicy Mostowej numer 19, w dziedzińcu, w jednej z paru oficyn. W oficynie obok – pod tym samym numerem – mieszkała z rodzicami i bratem panna Lilka Szerszyńska, uczennica gimnazjum im. Orzeszkowej, czyli tzw. orzeszkówka. Ojcem chrzestnym jej brata i przyjacielem jej ojca był jeden z proboszczów Ostrej Bramy. Na początku swego pobytu w Wilnie wybierał się do państwa Szerszyńskich i podał dorożkarzowi adres: Mostowa 19, pytając, czy wie, gdzie to jest. Na to dorożkarz:

– Panoczku! Tam koń sam stanie.

Tadeusz Irteński przyjechał do Wilna, aby pracować w wydziale bezpieczeństwa delegatury rządu, w okresie bardzo niespokojnym. Na granicy grasowali dywersanci z Sowietów, urządzając nieraz rajdy w głąb kraju. Słynny był napad na starostwo w Stołpcach województwa nowogrodzkiego. Nie mniej słynne były napady na pociągi – pod Leśną w Nowogródzkim i pod Porochońskiem na Polesiu. "Czerwonaki" warszawskie i prowincjonalne oskarżały władze cywilne i policję, zwłaszcza policję graniczną, o niezaradność i drukowały wielkimi literami hasło: "Zmienić bezpieczniki!". Czerwoniak wileński atakował ze szczególną zaciekłością pana Włodzimierza Dworakowskiego, któremu niejeden dowódca wojskowy mógł zazdrościć
odwagi, energii i szybkiej orientacji, ale który miał przykry charakter i nie był popularny wśród przedstawicieli prasy. Niemniej prasa trąbiła, że w czasach niebezpiecznych należy zwracać się o pomoc do wojska, i wołała o militaryzację straży granicznej.

Wojewodą nowogródzkim mianowano generała Januszajtisa. Wsławił się on okólnikiem "do właścicieli majątków i folwarków", w którym zalecał, aby przed każdym domem wykopać i zbudować niewielki "blindażyk". Mieszkańcy dworu czy dworku mieli – w razie napadu bandyckiego lub dywersyjnego – chronić się w tym blindażyku i ostrzeliwać się z niego. O ile wiem, nikt wezwania generał-wojewody nie usłuchał i blindażyka nie zbudował, ale okólnik, choć "tajny", trafił do prasy i ośmieszył poczciwego generała Januszajtisa. Był też groźnym ostrzeżeniem, jak bardzo katastrofalne jest mianowanie wojskowych na stanowiska cywilne. Ale ostrzeżenie przeszło "straszne lecz niezrozumiane". W każdym razie nikt o nim nie pamiętał w dziesięć lat później.

Poza dywersantami grasował w województwie nowogródzkim bandyta Mucha. Miał sławę białoruskiego Robin Hooda: rabował u bogatych, aby zrabowane rozdawać biednym. Był więc spadkobiercą słynnego przed 20 laty Sawickiego, o którym wspomniałem w "Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego". Na odcinku granicznym województwa wileńskiego wielkich napadów dywersyjnych lub bandyckich nie było. Ale zdarzały się mniejsze napady.

Najniespokojniej było w powiecie dziśnieńskim, o którym zachowała się legenda, że gubernator Lubimow w raporcie do ministra spraw wewnętrznych tak się o tym powiecie wyraził: "Mam w guberni jeden osobliwy powiat – dziśnieński"... "Osobliwość" powiatu z czasów carskich znikła w mrokach niepamięci i zapewne nigdy się nie dowiemy, na czym polegała. Za czasów polskich powiat był znany z tego, że choć nazywał się dziśnieński stolicę miał nie w Dziśnie, ale w Głębokiem. (O Dziśnie – mieście umarłych – opowiem przy okazji później). Nazwiska ziemian tego powiatu przypominały "Pamiętniki kwestarza" Ignacego Chodźki: Korsakowie, Rudominowie, Szyrynowie...

Jednego z braci Szyrynów zamordowali bandyci. Gdy zjawiła się policja, aby przeprowadzić dochodzenie, rozżalony brat zamordowanego zaczął wymyślać policjantom od ostatnich za bezczynność i nieudolność.

sobota, 08 czerwiec 2013 23:07

Wojna i sezon [29]

Napisane przez

Zaraz po zgaszeniu światła zaczął imitować Guzika, tj. kręcić się na krześle i "nerwowo" ściskać palce sąsiadek, a równocześnie – bardzo powoli – niby to poprawiając zdrętwiałe członki, zbliżać ręce ku środkowi. Gdy w pewnej chwili ręce jego dotknęły się, reszta była dziełem niespodzianie łatwym. Po prostu zaczepił mały palec sąsiadki z lewej strony o mały palec sąsiadki z prawej i – miał obie ręce wolne. Uwolnił się z "łańcucha" nie wzbudziwszy najmniejszego podejrzenia sąsiadek.

Co tam wyprawiał w ciemności, mając wolne ręce, to rzecz drugorzędna. Tyle tylko, że nie mając w kieszeni żadnego preparatu fosforyzującego, nie mógł zademonstrować guzikowych kulek zielonych. Gdy po paru histerycznych piskach zapalono światło, Tadeusz lojalnie przyznał się do kawału. Ale nikt mu jakoś nie wierzył. Nie uwierzył, gdy napisał i rozesłał (anonimowo) w kopiach uczestnikom seansu wierszyk tej treści:

Gdy umrę, duch mój wolny od ziemskich kłopotów
Poleci tam, gdzie w mrocznej ciszy nad stolikiem
Czeka mnie pół tuzina skupionych idiotów,
Zgromadzonych pobożnie na seans z Guzikiem.
Będę im dmuchał w oczy i szczypać w siedzenia,
Aż ich spirytystyczne przejdzie na wskroś mrowie
I poczują mistyczny lęk. Na zakończenie
Będę ich bił kolejno czymś twardym po głowie.

Albowiem był to okres wytężonej twórczości poetyckiej Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego. Niestety prawie wszystkie poezje jego uległy zniszczeniu i zapomnieniu. Tadeusz zachował w pamięci i podyktował mi tylko jeden jeszcze wiersz, jako wiernie oddający jego filozofię i nastroje w okresie przełomowym między pierwszą i drugą młodością.

 

OTRZĄSANIE GRUSZEK

Już się nie łudzę, nie trwożę, nie zwierzam.
Nic nie chcę widzieć dalej swego nosa.
Pod gruszą leżę, nogą w pień uderzam,
Otrząsam gruszki i ćmię papierosa.
Że tam coś kiedyś, lub że tam ktoś komu,
Że komuś szczęście skradł los, ułud złodziej,
I ktoś strychniny zażył zamiast bromu
A cóż to wszystko mnie w gruncie obchodzi!
Tak mi daleka "wieczysta kobiecość"!
Już na myśl o niej diabli mnie nie biorą.
Patrzę jak niebo przez liście prześwieca,
Jak słońce w trawie gra złocistą morq.
Jaszczurka z trawy wygląda ciekawie.
Ślimak na ścieżce wystawia mi różki.
Pod gruszą leżę, ze słońcem rozmawiam,
Ćmię papierosa i otrząsam gruszki.
Westchnieniem kosmos wciągnąłem dziś w płuca.
Paryż, Warszawa. Pińsk czy Saragossa?
To nie gra roli! Ze słońcem się kłócę,
Otrząsam gruszki i ćmię papierosa.

W lipcu 1924 Tadeusz Irteński dostał list od pana Włodzimierza Dworakowskiego, obecnie naczelnika wydziału bezpieczeństwa w Urzędzie Delegata Rządu w Wilnie. (Delegatem rządu był pan Walery Roman). Pan Dworakowski proponował mu stanowisko kierownika oddziału w 6. stopniu służbowym. Miał do wyboru: albo długie lata aplikacji adwokackiej w nasyconej adwokatami Warszawie, albo stanowisko kierownicze z perspektywą pięknej kariery administracyjnej. Zgodził się bez namysłu.

Opuścił Warszawę bez żalu, zwłaszcza że do Wilna miał dawny sentyment. Pierwszego dnia w Wilnie, po męczących wizytach urzędowych i prywatnych wrócił po wczesnym obiedzie do Hotelu Europejskiego, zdjął marynarkę i wyciągnął się na łóżku, aby się trochę zdrzemnąć. Było gorące popołudnie sierpniowe. Otwarte okna numeru wychodziły na dziedziniec.

Z dziedzińca dolatywały jakieś krzyki.

– Powiedz dla jego, żeby był cicho! – irytował się z góry śpiewny głos kobiecy. A z dołu głos chłopięcy – też śpiewny – powtarzał półgłosem.

– G.... nieszczęsne! g.... nieszczęsne!

"Litwo, ojczyzno moja" – pomyślał Tadeusz, zasypiając.

 

Rozdział XVII

DUCH STAREGO WILNA

Tadeusz był po raz pierwszy w Wilnie latem roku 1910 na ślubie wuja Mariana Prębskiego z panną Zofią Kiersnowską. Później przelotnie – przy Niemcach – uciekając z Mińska w grudniu 1918. Po czternastu latach Wilno zmieniło się o tyle, że na rogach stali nie stójkowi w białych letnich kitlach, ale policjanci w granatowych mundurach i że szyldy i napisy były polskie.

Poza tym zewnętrznie miasto mało się zmieniło. Po staremu na najbardziej reprezentacyjnym odcinku prospektu Świętojerskiego – obecnie ulicy Mickiewicza – klekotały klawisze chodnika drewnianego. Po staremu na szczycie Góry Zamkowej stała rosyjska "kałancza" – tyle tylko, że nie było strzału armatniego w południe, i z baszty, która dopiero w dziesięć lat później została rekonstruowana i na cześć konserwatora wileńskiego nazwana żartobliwie "basztą Lorenza", powiewał dwubarwny sztandar polski.

Po staremu latem chodziło się na obiad do lokalu letniego Klubu szlacheckiego u podnóża Góry Trzykrzyskiej, którą starzy wilnianie dawnym nawykiem nazywali Górą Klubową. Jeszcze ucywilizowani Żydzi wileńscy używali w miejscach publicznych – z pewną nawet ostentacją – języka rosyjskiego, a ulicznicy pod wpływem znajomości rosyjskiej litery "x" z odpowiednich napisów na płotach nazwę kina "Lux" wymawiali "luch".

Trwał duch starego Wilna. Na straży tego ducha stał pan Czesław Jankowski. W swych ciętych, brylantowym piórem pisanych felietonach w "Słowie" potrafił lekką drwiną uciąć macki podstępnie podpełzającej hydrze obcych Wilnu naleciałości – przeważnie importowanych i z pieczątką "made in Galilee". A macki te starały się wśliznąć wszędzie: do urzędów, do prasy, do teatru, do towarzystw kulturalnych i społecznych.

On to m.in. prowadził zacięty bój przeciwko idiotycznej nazwie "Kaziuk" zamiast "św. Kazimierz". Następcy jego – czy miał zresztą następców? – bój ten przegrali wskutek "kresowej" indolencji.

Na straży ducha starego Wilna stał też pan Ferdynand Ruszczyc, który już był spoczął na laurach jako wielki malarz impresjonistyczny, a obecnie poświęcał cały swój czas pracy naukowej i kulturalnej. Był dziekanem wydziału sztuki na uniwersytecie wileńskim, a jednocześnie "otwierał oczy naprzód wilnianom, później Polsce, potem zagranicy na piękno Wilna".

Z konferencji debatującej nad kolorami, na jakie mają być pomalowane nowe autobusy wileńskie, biegnie, by oprowadzać po Wilnie gości zagra- nicznych – Francuzów, Anglików czy Węgrów – i objaśniać im "zaklęte w kamieniu" misterium wnętrza kościoła św. Piotra i Pawła na Antokolu: objaśniać, np. dlaczego z jednej strony nawy stoi figura konającego św. Sebastiana, a na ukos z drugiej strony patrzy na niego, zasłaniając dłonią czoło od słońca, żołnierz rzymski w hełmie. Sarkano, że się "rozmienia na drobne". On słyszy te sarkania i tylko uśmiecha się dobrodusznie, bo wie, że sprawuje w Wilnie "dyktaturę artystyczną" i że znaczenie tej dyktatury to rzecz ważniejsza, niż namalowanie jeszcze paru obrazków, które – kto wie – może już nie obudzą takiego zachwytu, jak młodzieńcze, na swoje czasy rewolucyjne "Nec mergitur" lub "Ballada".

Duch starego Wilna wciąż trwa, ale dużo rzeczy odeszło, by już nigdy nie wrócić. Przed wojną Wilno huczało w karnawale od najautentyczniejszych balów arystokratycznych. Niekoronowaną królową karnawałów wileńskich była Klementyna z Potockich Tyszkiewiczowa, ordynatowa na Birżach, rezydująca w pałacu na rogu Nadbrzeżnej i Antokolskiej, który później mieścił bibliotekę Wróblewskich. Pani Klementyna słynęła z bardzo wysokiego wzrostu i wspaniałych toalet, które po karnawale sprzedawała pani Sorze Kłok słynącej jeszcze za czasów Tadeusza ze sprzedaży "resztek" i innych drobnych artykułów damskich. Historia zanotowała taką anegdotę o jednej z tych transakcji. Pani Sora Kłok zobaczywszy piękną suknię zaczęła cmokać z zachwytu:

– Pani hrabino, pani hrabino, ale kto to kupi, kto...

– No może jakaś dmimondenka – odpowiada pani Klementyna.

– Kto taki, kto? Może pani hrabina da adres.

– Ach Boże, no może jakaś kokota...

– Kokota? Kto to taki? Może adres...

– No może jakaś kurwa – mówi zrozumialej hrabina.

Pani Sora Kłok podniosła oczy na wyższą od niej o dwie głowy panią Klementynę:

– Ale gdzie taką kurwę jak pani hrabina znaleźć! – powiedziała z westchnieniem.

"Drugą" królową karnawałów była księżna Michałowa Ogińska, mająca piękny pałacyk na Świętojerskim zaułku. Podczas okupacji niemieckiej odwiedził ją w tym pałacyku Wilhelm II. Za czasów Tadeusza pałacyk ten był już własnością Banku Gospodarstwa Krajowego.

Otóż te wszystkie bale prywatne, wszystkie te "Achy", o których wspomniałem w "Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego", należały już do przeszłości. Szlachta utytułowana albo bawiła się gdzie indziej, albo siedziała po swych majątkach. Do Wilna wpadała głównie w interesach, zatrzymując się albo w hotelu, albo u znajomych, albo – rzadziej – we własnym pied-terre. Ponieważ żadne większe miasto nie może istnieć bez śmietanki towarzyskiej, przeto surogatem arystokracji stały się domy Bohdanowiczów, Mohlów, Kognowickich, Klottów, Łęskich, Chomińskich oraz pani z Jeleńskich Mieczysławowej Jeleńskiej zwanej "papieżycą".

Ale z biegiem lat i te domy zostały – jak to wykażę w dalszym ciągu tej kroniki – odsunięte w cień: w przededniu drugiej wojny światowej Wilno było już miastem w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach zurzędniczonym i "zmilitaryzowanym".

Echem dawnych chyba czasów była też religijność towarzystwa wileńskiego – przynajmniej jeżeli chodzi o formy zewnętrzne. Tadeusz aż zaniemówił, gdy go pewna przystojna panienka wileńska spytała znienacka:

– W jakim kościele był pan w niedzielę na mszy świętej?

Trochę później ta sama panienka bardzo się zmartwiła, gdy się dowie-działa, że Tadeusz nie chodzi do spowiedzi i komunii. Tego rodzaju pytania i zmartwienia były w Mińsku nie do pomyślenia. Osiadłszy jednak w Wilnie, jako w przybranej ojczyźnie, Tadeusz musiał jakoś się dostroić do miejscowych obyczajów. Załatwił sprawę kompromisowo: wzorem innych młodzieńców wileńskich przychodził co niedzielę o wpół do dwunastej pod barokowy kościółek św. Jerzego, gdzie się odbywały późne msze dla socjety wileńskiej i na placyku przed kościołem robił z przyjaciółmi przegląd pań i panienek wychodzących ze świątyni.

Duch tradycji i zacofania ścierał się z nowymi prądami. Z wizytami wciąż chodzono w żakietach ze spodniami w prążki, choć na zachodzie strój ten już od szeregu lat został zachowany tylko w służbie dyplomatycznej. Znikły wielkie bale prywatne, ale odbywały się wielkie bale publiczne: bal pod hasłem "Chleb głodnym dzieciom" zwany popularnie balem wojewódzkim, odbywał się bowiem w salach pałacu Rzeczypospolitej, tego samego pałacu, gdzie ongi stawał Aleksander I i Napoleon I, a potem mieszkał Murawjow i gubernatorzy wileńscy. Albo bal morski na rzecz Ligi Morskiej, Rzecznej
i Kolonialnej. Odbywały się rzecz jasna prywatne wieczorki tańcujące.

Ale na balach i balikach dominowały po staremu dwa tańce – walc i mazur.

Shimmy i one-step stawiały pierwsze nieśmiałe kroki, przy czym tańczono je z fantazją, tj. z figurami. Jak powiadali chłopi białoruscy: "Ciapier pany usio tańcujuć tolki dwa tancy – szmiaju i ustemp". Na tango długo krzywiono się, jako na taniec nieprzyzwoity. Gdy Tadeusz zatańczył tango na balu morskim z przystojną aktoreczką z "Lutni", towarzyszyły im zaledwie trzy czy cztery pary, a panienka, której wtedy asystował, oburzyła się do tego stopnia, że opuściła ostentacyjnie bal – śmiertelnie obrażona.

Latem wyruszano parostatkiem na plaże nadwilejskie – do Wołokumpi lub do Werek. Tadeusz napisał w "Słowie" cały felieton o plażach podwileńskich zaczynający się od słów: "Wenecja ma Lido, Wilno ma Wołokumpię". Mówił w nim, że Wołokumpia stanowi "płuca Wilna" i że plażowanie wywiera zbawienny wpływ na ogólną higienę i czystość. Istotnie nie wypada przecie przyjeżdżać na plażę z brudnymi nogami. Myło się więc nogi, a za jednym zamachem całe ciało. Woda bieżąca i wanny zjawiły się nawet w takich mieszkaniach, gdzie inne wygody były, jak za czasów filareckich, wynoszone.

sobota, 01 czerwiec 2013 22:30

Wojna i sezon [28]

Napisane przez

Leżała odwrócona do ściany z rozrzuconą fryzurą puszysto-hebanowych włosów na poduszce.

Zsunięta kołdra odsłaniała gładkie jak kość słoniowa ramię z jaśniejszą plamką szczepienia ospy. Spała cicho jak dziecko. Ileż to lat właściwie?... Zaczął przypominać.

Poznał ją w Witebsku w roku 1915, gdy wracał z Sokorowa do Mińska. Miała tę samą co dziś hebanowo-puszystą fryzurę i – cztery lata. Miała niezwykle poważne oczy i trochę krępujący zwyczaj długiego, badawczego przyglądania się gościom. Nie uśmiechnęła się ani razu. Może instynktem dziecinnym coś przeczuła? Może po prostu zauważyła, że gdy wbiegła do pokoju, gość zbyt pośpiesznie odsunął się od jej matki. A wyszła bez słowa i widocznie obrażona, gdy matka poskarżyła mu się z uśmiechem, że ma z nią kłopot, bo wszystkim lalkom powyrywała zęby, bawiąc się w dentystę.

Byłby zapomniał o tym spotkaniu, gdyby nie ta zabawa w dentystę.

Przypominał o niej nieraz z uśmiechem: i w Petersburgu, i w Baćkowie, i na wygnaniu w Warszawie. Potem drogi ich rozeszły się na długo, choć żyli "obok", bo należeli do jednego – klanu. Spotkał ją po raz drugi, gdy miała już lat siedemnaście.

Nie poznałby ani jej, ani matki. Matka była starszą panią ze smutnym uśmiechem czarnych oczu w siatce drobnych zmarszczek. Ona... O tym drugim spotkaniu pamiętał lepiej i dłużej. Nieraz później budziło w nim skomplikowaną refleksję: od mimowolnego uczucia zadowolenia do uczucia wstydu. I chociaż właściwie nic między nimi wtedy nie "zaszło", wspomnienie tego wieczoru sierpniowego miało się utrwalić w pamięci jak ostre zdjęcie fotograficzne.

Prześliczny front pałacyku barokowego. Front ten był już zresztą tylko dekoracją, bo za złudną fasadą kryła się bieda, czy może indolencja – "kresowa". Pokoje ze zbieraniną starych mebli i pokoje zupełnie puste z zabitymi na głucho oknami. Dziurawe podłogi i gołe ściany. W wielkiej sali z chórami, z których według legendy po raz ostatni za życia kompozytora rozbrzmiewał jękliwie minorowy polonez, pachniało suszącym się majerankiem. Na werandzie brakowało kilku desek i poręczy.

Ale park był prześliczny. Może dlatego prześliczny, że zupełnie dziki i zapuszczony. Otulone dżunglą podszycia i paproci olbrzymie klomby starych
sosen, jaworów i lip rosły na łagodnej pochyłości nad wilgotnym parowem rzeczki Naroczy. W głuchą noc sierpniową, gdy przez potężne łapy starej sosny przeświecało siedem srebrnych gwoździ Wielkiej Niedźwiedzicy, nawet ludzie najbardziej dalecy od romantycznych nastrojów chętnie dawali wiarę mętnym legendom, że z parkiem tym związana jest jakaś ponura tajemnica.

Nie pamiętał dobrze, w jaki sposób znaleźli się sami na werandzie. Czarna głąb parku tchnęła wilgotnym zapachem traw po przedwieczornym deszczu. Bliżej przeświecały kwiaty lewkonii. Bez słowa przycisnął jej ramię do piersi, a usta zanurzył w puszystą strzechę włosów. Potem prześlizgnąwszy się przez gorące ucho i gładki policzek zatrzymał się dłużej na rozchylonych, trochę chłodnych wargach. Ręką przez cienką tkaninę bluzki pieścił okrągłą, dobrze rozwiniętą pierś. Było coś rozbrajającego w tym, że nie czuł zapachu ani perfum, ani szminki, ani pudru. Nic – tylko jakby idącą z tego parku woń świeżych jabłek.

Nie zamienili ani słowa. Wkrótce potem z domu dobiegły głosy i wrócili do towarzystwa. Nic więcej się nie stało. Potem drogi ich znów się rozeszły.
Na bardzo długo. Dowiedział się po paru latach, że wychodzi za mąż i nawet posłał telegram. Potem powiedziano mu, już tu w Anglii, że mąż jej zginął w Katyniu, a ją z córeczką wywieziono do Rosji.

Wcześnie było jeszcze, ale nie mógł zasnąć. Ona wciąż spała cicho jak dziecko. Więc dalej rozmyślał o mechanice losów ludzkich i mechanice miłości. Nić myśli rwała się, a chciało mu się połączyć wszystko w jakiś związek logiczny. Wydawało mu się – zapewne pod wpływem porannego ataku neurastenii – że całe przyszłe szczęście zależy od "prawidłowego" rozwiązania tej zagadki.

Kiedy się zaczęło? Wtedy, kiedy miała cztery lata i bawiła się z lalką w dentystę? Czy w tamtą noc sierpniową w pięknym i ponurym parku nad wąwozem Naroczy? Czy może wprost – wczoraj? I co zdecydowało, że cykl rozpoczęty trzydzieści lat temu w "bieżeńskim" mieszkaniu w Witebsku zamknął się tej nocy w brudnym pokoiku w pobliżu Russell Square w Londynie?

Różowa plama stanika na zielonym tle battle-dressu wciąż mimo woli przyciągała wzrok. Była w tym widoku i odrobina komizmu, i coś bardzo smutnego – jakby jakiś symbol, którego znaczenie starał się na próżno rozwiązać.

W pokoju było coraz widniej. Obrócił się ostrożnie, aby jej nie zbudzić, i oparty na łokciu przyglądał się. Przeszła Rosję, Buzułuk, Teheran, śmierć córeczki, śmierć męża. I ani jednego siwego włosa w puszystej fryzurze, ani jednej skazy na kości słoniowej ramienia. Uśmiechnął się z pewnym rozczuleniem. (Uczucie dobrze znane mężczyznom w wiadomych okolicznościach).

Zagadka mechaniki miłosnej wciąż go dręczyła. Przypadek? Był już za stary, aby wierzyć w przypadek. Może wspomnienie lepszych czasów? Zwykła ciekawość seksualna? Czy może jedna więcej kolejka whisky w Monico na Piccadilly? Czy może ów tajemniczy zew krwi – ów trudno uchwytny, trudny do zdefiniowania, niemniej zawsze obecny – instynkt klanu?

Wybiegliśmy jednak zbyt daleko w przyszłość. Skręćmy więc kierownicę maszyny czasu o 180 stopni i wracajmy do Warszawy roku 1924.
Dwa lata pobytu Tadeusza w Warszawie po jednorocznym poście w Brześciu były bardzo bogate w przejścia zarówno osobiste, jak ogólnokrajowe.

Skończył, jak wiemy, studia prawnicze i pożegnał się z pierwszą młodością. Ze studiów tych miał na całe życie zapamiętać: cętki na twarzy profesora Koschembar-Łyskowskiego; co to jest negotiorum gestio (bo na ten temat egzaminował go profesor Lutostański) oraz – z dziejów doktryn ekonomicznych – że Malthus ze swoją teorią grożącej światu katastrofy przeludnienia był starym durniem.

Sprawy de publicis mniej go przejmowały, ale pod wpływem mieszczańskiej atmosfery warszawskiej zatrutej miazmami endecji zaczął chwiać się i w swych sympatiach politycznych skłaniać – o zgrozo! – ku endecji.

Te fatalne tendencje podtrzymał w nim dwumiesięczny pobyt w Kielecczyźnie, której ziemiaństwo, choć może ściśle mówiąc nieendeckie, nie lubiło Piłsudskiego. Dopiero pobyt w Wilnie i zetknięcie się ze światem ludzi rozumnych w rodzaju Czesława Jankowskiego, Kazimierza Okulicza, Stanisława Mackiewicza, Michała Obiezierskiego wyleczyło go ostatecznie ze skłonności endeckich.

Dopiero w Wilnie osiągnął pełną dojrzałość umysłową i zrozumiał, że endecja to nie program polityczny, a pewien uraz mózgowy.

Podkreślam jednak, że sprawy publiczne nigdy – ani wtenczas, ani potem – nie wzruszały głębiej Tadeusza. Dwuletni pobyt w Warszawie był pasmem zabaw, miłostek i przygód z krótkimi przerwami na studia przed egzaminami. Były pijaństwa, były dancingi. A gdy nadeszły dni ciepłe, zaczęło się plażowanie przy szkole pływackiej Kozłowskiego za mostem Kierbedzia. Moda plażowania zakwitła nagle latem 1923 roku i odtąd rozpoczął się jej zwycięski pochód po piaskach nadwiślańskich, nadniemeńskich i nadwilejskich. Znikły prawie zupełnie pełne męskie kostiumy kąpielowe: zjawiły się spodenki. Panie i panienki, których matki i babki plażowały po Ostendach w bufiastych bluzkach z rękawami i bufiastych majtkach przewiązanych w kostce, dziś opalały się na miedziany brąz lub na różowy bąbel, pieszcząc wzrok krągłością gołych ramion, łagodnym wzniesieniem gołych łydek i półkulami pośladków obciągniętych cienką tkaniną. A obok zgrabnych warszawianek opalał grzeszne cielsko Melchior Wańkowicz, wonczas naczelnik wydziału prasowego w ministerium spraw wewnętrznych.

Tadeusz leczył zęby u pana Przybylskiego na Wareckiej. Pan Przybylski był dla szczęk utytułowanej szlachty tym, czym dla jej klejnotów rodowych
jest pan Szymon Konarski. Pan Przybylski leczył szlachtę nieutytułowaną lub nieszlachtę tylko z łaski, zawsze podkreślając, że właśnie przed chwilą
siedział u niego w gabinecie na fotelu Sobański, Grocholski, Potocki, Czetwertyński.

Tadeusz zapamiętał pana Przybylskiego dzięki małej rozmowie na temat literacki. Był to okres wielkiego powodzenia "Na ustach grzechu" Magdaleny Samozwaniec. Tadeusz zapytał dentystę, czy czytał tę książkę.

Pan Przybylski skrzywił się:

– Czytałem... I uważam, że ta powieść nie bardzo się udała autorce. Gdzie ona widziała taką arystokrację?! I sytuacje zupełnie nieprawdo-
podobne.

Uwaga ciekawa w ustach człowieka, który wiercił w zębach autentycznym ordynatom Michorowskim.

Tadeusz utrzymywał stały i ścisły kontakt z Sewerynowem. Zaprzyjaźnił się tam z panem Zygmuntem Goldwasserem – kto wie: może krewnym
kandydata na prezydenta Stanów Zjednoczonych pana Barry Goldwatera?

Pan Zygmunt był dość rzadkim przykładem Żyda pechowca. Żaden interes mu się nie udawał. Z pozycji właściciela dochodowej kamieniczki spadł do funkcji skromnego faktora. Poza tym był uczciwy, sumienny i bardzo do swych przyjaciół na Sewerynowie przywiązany. Raz tylko poskarżył się Tadeuszowi na Rudego, któremu pożyczył jakąś drobną sumę. Rudy nie tylko długo mu nie oddawał, ale na błagalne przypomnienia pana Goldwassera odpowiadał dwuwierszem:

Panie Zygmuncie,
Na tę sprawę pluńcie!

Od czasu do czasu Tadeusz bywał na seansach spirytystycznych z udziałem pana Guzika. Guzik był w latach 1919–1924 najpopularniejszą postacią
w stolicy. Salony, saloniki i po prostu domy wyrywały go sobie. Miał ściśle wypełnione godziny wieczorne na kilka tygodni z góry. Trudniej było o seans z Guzikiem, niż o wizytę u dentysty Przybylskiego. Tadeusz trafił na swój pierwszy seans z Guzikiem dość późno, gdy gwiazda słynnego medium zaczęła zachodzić i gdy coraz częściej przebąkiwano o jego zdemaskowaniu. Tadeusza, jako "niedowiarka", posadzono tuż obok Guzika.

Zgaszono światła i zamknięto łańcuch polegający, jak wiadomo, na tym, że ręce trzyma się na stole i że są one połączone przez zaczepienie małych palców o małe palce sąsiada. Mały palec prawej ręki Tadeusza ściskał mały palec lewej ręki Guzika. Od razu zastanowiło Tadeusza, że Guzik, który
przepisowo winien był zapaść w sen kataleptyczny, ciągle kręcił się w fotelu i że jego mały palec bez przerwy miętosił i ciągnął mały palec Tadeusza.
Ten starał się trzymać dłoń mocno na stole i nie ulegać ruchom palca Guzika. Ale w pewnej chwili Guzik szepnął: – Niech pan nie ściska tak mocno...

Tadeusz uległ przez grzeczność i czuł, jak jego ręka powoli ślizga się po stole w kierunku medium... Wkrótce zaczęły się "cuda". Przez atmosferę nagrzanego salonu raz i drugi przeszedł powiew. A potem Tadeusz ujrzał przed oczami coś, co wyobraźnia spirytystyczna nazwałaby zapewne twarzą jakiejś zjawy. Były to dwie kulki zielonkawo-fosforyzujące.

– Oho – powiedział półgłosem bez specjalnej ironii, ale i bez trwogi.

Został natychmiast ukarany, gdyż jedna z zielonkawych kulek puknęła go dość mocno w czoło. Siedział dalej cicho, czekając następnych wydarzeń.

Zielone kulki oraz jakieś niewyraźne mgławice tegoż koloru wędrowały sobie nad stołem w prawo i lewo. Raz po raz przechodził powiew.

A w pewnej chwili coś mokrego musnęło Tadeusza po twarzy. Wreszcie Guzik oznajmił, że jest zmęczony. Seans zakończył się.

Nieraz Tadeusz zastanawiał się, czym były owe kulki zielonkawe? Czy był naprawdę świadkiem materializacji ducha, czy też po prostu jakiegoś krętactwa? Intrygowały go dwie rzeczy. Jak każdy normalny człowiek odczuwa respekt, gdy chodzi o zjawiska "nadprzyrodzone". Boi się cmentarzy w nocy, nie lubi ciemnego pokoju i – luster.

A więc dlaczego nie odczuł żadnego lęku na widok zielonkawych kulek? Dlaczego puknięcie "ręki ducha" pobudziło go raczej do śmiechu? Druga wątpliwość była poważniejsza: dlaczego Guzik tak niemiłosiernie miętosił mu palce i wyraźnie pociągał dłoń jego ku sobie?

Po długich rozmyślaniach stworzył swą własną "teorię" i postanowił wypróbować ją w praktyce. Daleki był od zamiaru demaskowania Guzika: a niech sobie buja tych, co chcą być bujani!

Szukał innej okazji i znalazł ją niebawem. Szał spirytyzmu trwał i obok "fachowych" seansów z Guzikiem odbywały się seanse amatorskie. Na jednym z takich seansów u państwa Węgłowskich na Starym Mieście posadzono Tadeusza między dwiema paniami.

sobota, 25 maj 2013 12:37

Wojna i sezon [27]

Napisane przez

Istotnie uśmiech znika nagle z twarzy Wożuja, oczy jego nabierają drapieżnego błysku, pociąga Tadeusza za rękaw. Ale Tadeusz już sam słyszy: to zbliża się z chrapliwym sykiem kaczor.

Na tle morelowej zorzy zjawia się zwinna sylwetka z zagiętymi do dołu do "lądowania" skrzydłami. Głośny plusk i kaczor już jest na wodzie. Już zbliża się powoli do oniemiałej z wrażenia krykuchy. Tadeusz ostrożnie podnosi strzelbę, lawirując lufą wśród bezlistnych prętów łozy. Pada piorun i to, co
było przed chwilą żywym kształtem ze szmaragdowym łebkiem, srebrną piersią i agatowymi paciorkami oczu, teraz trzepocze się w przedśmiertnej agonii na chłodnej tafli rozlewiska.

Do południa odbyli coś pięć czy sześć podobnych zasadzek w krzakach łozy. Wreszcie krykucha, czy to z nadmiaru przeżytych emocji, czy może z głodu lub senności milknie zupełnie. A może zziębły jej łapki, bo skoczyła na suchy krążek palika i siedzi nieruchomo. Lecz Wożuj ma sposób i na taki wypadek.

– Teraz będziemy wabić cyranki – mówi. Krykucha wędruje do kosza, a na jej miejsce Wożuj puszcza na wodę drewnianego bałwanka – cyrankę samicę. Właśnie gdzieś niedaleko rozlega się charakterystyczny, podobny do trzasku kastanietów, głos godowy samca cyranki. Wożuj przykłada do ust wabik misternie zrobiony z mosiężnej łuski naboju karabinowego. Trzask rozlega się bliżej i po chwili zatoczywszy nad łozą błyskawicznie szybkie półkole piękny brązowogłowy kaczorek siada na wodę.

Później – po krótkim odpoczynku na śniadanie – łowy odbywają się dalej.

Czasem Wożuj puszcza na wodę i krykuchę, i bałwanka i w miarę okoliczności albo wabi cyranki, albo, gdy w oddali odezwie się syk kaczora-krzyżówki, a krykucha się nie odzywa, przykłada do ust inny wabik. W tym wypadku krykucha gra rolę żywego bałwanka. Potem przychodzą chwile jeszcze bardziej emocjonujące. Oto na głos krykuchy nadlatuje piękny, wysmukły, z ostro zakończonymi skrzydłami i długim ogonem kaczor-rożeniec. Potem przylatują kolejno: gągoł, podgorzałka, świstun... Ranne polowanie ma się ku końcowi. Płyną na Holczę. Pięknie jest na wodnej przestrzeni.

Gdzie spojrzeć – uśmiechnięta w słońcu srebrna tafla wód; smugi różowobrązowych łozowisk; samotne stogi na przemyślnych
rusztowaniach. W jasnym błękicie to ciężko ważą się, to spadają lotem nurkowym orły i myszołowy, gołębiarze i krogulce, sokoły i błotniaki.

Gdy w Kew Gardens pod Londynem i w Kalifornii kwitną rododendrony, na rozlewiskach Bobryka, w miejscach, z których woda już częściowo ustąpiła, zakwitają kaczeńce – dywanami złota i zieleni na przestrzeni nieraz po kilkanaście hektarów. Do polifonii głosów godowych ptactwa dołącza się polifonia barw i woni. Pachnie pęczniejące listowie łóz i brzózek. I pachną kaczeńce. Kaczeniec jest kwiatem pojedynczo bezwonnym, lecz w złotej masie przynosi ciepły powiew delikatnej i miłej woni.

Zarośla łozowe zagęszczają się. Szerokie rozlewisko zmienia się w labirynt korytarzy wodnych wśród zwartych łozowisk, z których od czasu do czasu wyrywa się z łoskotem skrzydeł kaczor. Wykwita plamą kolorową na szarobrązowym tle łóz i odlatuje, ginąc w błękicie. Labirynt łóz kończy się.
W nozdrza dyszące w ciągu kilku godzin czystym powietrzem przestrzeni wodnej, uderza zapach dymu Holcza.

Holcza jest niewielkim jeziorem, przez które przepływa Bobryk w swej drodze do Prypeci. W porze wiosennego rozlewu powierzchnia jeziora jest zrównana z powierzchnią pozostałych wód wezbranych i tylko równo ucięta ściana łóz wskazuje linię, gdzie się kończy jezioro, a zaczyna dżungla poleska. O tej porze roku jedynym suchym punktem na Holczy jest maleńki wzgórek, na którym stoi mała chatka kurna, tzw. kureń.

Kureń na Holczy! Iluż znakomitych myśliwych nocowało w nim po kilka nocy z rzędu! Szlachta utytułowana i nieutytułowana, korpus dyplomatyczny, generalicja, dziennikarze – polscy, angielscy, włoscy i amerykańscy – powieściopisarze, malarze i poeci... Kogo nie gościły uwędzone ściany holczańskiego kurenia! I któż z nich nie śpiewał entuzjastycznych peanów na cześć Holczy i jej uroczej właścicielki! Kto nie wpisywał jej do albumu (łącznie z autorem tej kroniki) mniej lub bardziej okropnych banałów!

W Tadeusza i moich wspomnieniach kureń na Holczy kojarzy się zawsze z osobą Kamila Mackiewicza, znakomitego malarza i karykaturzysty, tak przedwcześnie i tak tragicznie zmarłego w roku 1931. Kamil Mackiewicz przeszedł do historii malarstwa polskiego i pozostanie w niej na zawsze jako wzór samorodnego, bujnego i wielkiego talentu. Lecz miał Kamil jeszcze jeden dar, który niestety zabrał ze sobą do grobu, a który zniknie bez śladu ze śmiercią tych, co go znali. Tym darem był niezwykły, fascynujący talent gawędziarski. Gawędy Kamilowe, niesłychane "awantury arabskie" jego opowiadań iskrzyły się klejnotami pierwszorzędnych dowcipów i powiedzonek. Ale i najprostsze, i najzwyklejsze historie wypadały w jego interpretacji "fenomenalnie". Bo wszystko u Kamila – i złe, i dobre – było "fenomenalne": o głupcu mówił "fenomenalny dureń", o smacznym bigosie "fenomenalny bigos". Jego soczysty głęboki bas po prostu czarował słuchaczy. Z zapartym oddechem słuchali go i zblazowany warszawiak, i poczciwogęby lwowiak, i chropowaty poznańczyk. Ba – nawet na czarniawej twarzy Wożuja odbijało się coś w rodzaju uśmiechu ukontentowania!

Kamil miał przyjaciół w całej Polsce. Gdy wieść o jego śmierci tragicznej rozeszła się po kraju, łzą się zaćmiło niejedno oko: od Zakopanego i Krynicy do Wilna i Porochońska, od Brasławia i Duniłowicza do Lwowa i Zaleszczyk. Ale najgłębiej i najserdeczniej odczuto zgon Kamila w dworach i dworkach rozsianych po ziemiach b. Wielkiego Księstwa Litewskiego. Wszak w ciągu ostatnich lat swego bujnego życia na tych ziemiach właśnie malował i polował. I wszak te ziemie go wydały. Był bowiem Żmudzinem, choć nic w sobie nie miał z przysłowiowego "jadu" żmudzkiego. Był rubaszny, dowcipny, lecz nie zjadliwy. Miał duszę otwartą i gest szeroki. I serce miał złote.

Jeżeli prawdą jest, że dusze zmarłych mają cokolwiek do roboty tu na ziemi, to pewien jestem, że dusza Kamila zagląda od czasu do czasu w wy-
gwieżdżone i zimne noce kwietniowe do poczerniałego od dymu kurenia na Holczy.

 

Rozdział XVI

OTRZĄSANIE GRUSZEK

Dwom przyjaciołom – każdemu z osobna – dałem do przeczytania pierwsze piętnaście rozdziałów niniejszej kroniki. Jako ludzie dobrze wychowani – pochwalili. Gdy jednak nacisnąłem prosząc o uwagi krytyczne, obaj – znów każdy z osobna, ale jak gdyby się umówili – zapytali:

– Gdzie się podział Tadeusz Irteński? – Jak to gdzie się podział? – wykrzyknąłem. – Występuje w każdym rozdziale. Razem z autorem przeżywa podniecenie pierwszych tygodni wojny. Razem z nim cierpi na "nudę tyłów". Jest naocznym świadkiem rewolucji lutowej w Petersburgu. Przechodzi pierwszy bolszewizm. Żyje pod okupacją niemiecką. Z okna Hotelu Europejskiego w Warszawie ogląda rudą czuprynę Paderewskiego. Bierze udział – sercem i myślą – w cudzie nad Wisłą...

– Nie o to chodzi. Co się stało z tak obiecująco zapowiadającym się chłopakiem, z którym nas zapoznałeś w jego "Dzieciństwie i młodości"? Już na
ławie szkolnej wykazywał skłonności i uzdolnienia w pewnym kierunku. Pierwszy rok pobytu w Petersburgu uzdolnienia te jeszcze rozwinął...

Zrozumiałem. Rozmówcom moim chodziło o życie erotyczne Tadeusza Ipohorskiego-Irteńskiego. Wyjaśniłem im, że stosuję się jak najściślej do
instrukcji mego przyjaciela.

"Pozwalam ci – powiedział – pisać historię rewolucyjnej epoki widzianą z mojego podwórka i moimi oczami, ale zastrzegam się przeciwko włączaniu do tej historii epizodów miłosnych, czy tam erotycznych. To było dobre dla dziejów psychiki smarkacza. Ale pamiętaj, że 19 lipca (starego stylu) 1914 roku

TADZIO OBIIT – NATUS EST TADEUSZ.

Jednego dnia stałem się starszy o dziesięć lat. Nie chcę powieści psychologicznej, nie chcę relacji ze skandalików lub intryg alkowianych. Wprawdzie nigdy w życiu w żadnej alkowie nie byłem i nawet nie wiem, jak alkowa wygląda, niemniej jednak – nie chcę! Chyba że...

Tu Tadeusz Irteński udzielił mi łaskawie wąskiego marginesu, z którego skwapliwie korzystam.

Pomimo że "Tadzio obiit", Tadeusz rzecz jasna nie składał ślubów czystości. Owszem – i w czasie wojny, i w okresie Polski niepodległej miał wielką
rozmaitość przygód i intryżek erotycznych. Los mu pozwolił poznać bogaty "wachlarz" kobiet: od niewiast zdeterminowanych oświadczających "miej mnie" (tj. w znaczeniu "weź mnie") do niedoświadczonych pasterek, które w chwilach miłosnej ekstazy wydawały przeciągły okrzyk "uj-uj-uj-uj".

Były kobiety o wyglądzie wampów, a naturze ckliwie sentymentalnej. Były takie, co zdawało się, że do trzech nie zliczą, a taiły w sobie cały czyściec perwersji. Zdarzały się takie, co zdobywały zmysły erotycznym blitzkriegiem, a obok nich przyjemne dla oka "cielęciny", o których mówimy, że brak im sex-appealu, a które Białorusini określają dosadniej "ni tabie siśki, ni tabie sraki". Były wreszcie takie, którym się zdawało, że są cyniczne, gdy były tylko wulgarne.

Najpełniejszą satysfakcję, uspokojenie nerwów, apetyt i dobry sen miał zawsze po stosunku z kobietą uprawiającą nierząd zawodowo, chociaż ten błogostan bywał zamącony niepokojem, czy się nie złapało "trynia", lub może jeszcze czegoś gorszego. Przygody z kobietami tzw. przyzwoitymi były z reguły źródłem niepokoju, westchnień, rozstrojów nerwowych i różnych niepożądanych komplikacji, np. pojedynków. Tadeusz wyznał mi pod wielkim sekretem, że miał aż trzy pojedynki, przy czym każdy z nich był "o kobietę". Chociaż w okresie czternastoletniego pobytu w Wilnie asysto-wał ponadto przy kilkunastu cudzych pojedynkach, prowadził kilkadziesiąt spraw honorowych i był powszechnie uznany za "speca" od tych spraw, jednak był i pozostał zdania, że pojedynek jest, jak już stwierdził Puszkin, "bojaźnią fałszywego wstydu", czyli najgłupszą instytucją pod słońcem.

Ludzie pragnący rozumowo uzasadnić pojedynek budzili w nim zawsze gorące politowanie.

Po przyjeździe z Brześcia do Warszawy Tadeusz zamieszkał z rodzicami w małym mieszkaniu na Smolnej. Na własne "pied-/-terre z wejściem nie-krępującym" – jak się ogłaszało w "Kurierze Warszawskim" – nie mógł sobie pozwolić. Musiał więc korzystać z uprzejmości przyjaciół. Czasem było to przytulne mieszkanko Kamila Mackiewicza na tejże Smolnej. Czasem pokój jednego z przyjaciół w "kurwim dołku" na Sewerynowie. Ze spotkań na Sewerynowie z kobietami przyzwoitymi zrezygnował po jednej próbie, po której nazajutrz "wszyscy" wiedzieli, kim była partnerka Tadeusza.

Szczęściem dama ta była przekonań postępowych, lubiła wygłaszać sentencje w rodzaju "mąż daje mi na chleb, a na masło dają mi jego przyjaciele", nie dbała o opinię publiczną i wiadomość, że padła ofiarą niedyskrecji członków Cempścia, przyjęła ze wzruszeniem ramion.

Tadeusz musiał jednak rozejrzeć się za innym locum. Spieszno mu było, bo się wykluwał nowy, bardzo interesujący romansik. Nie szukał długo. Księżna Wiśniowiecka, osoba starsza i wielka przyjaciółka młodzieży, wyjeżdżała na wieś i dała Tadeuszowi klucz od swego mieszkania na Hożej. Wzruszony dziękował i w nagłym przypływie skrupułów zapytał:

– Czy jednak księżna nie boi się kompromitacji, jeżeliby się rozeszło, że księżna oddaje to mieszkanie na dom schadzek?

– Nie gadaj głupstw – oburzyła się księżna – jeżeli do mnie przychodzi mężczyzna z kobietą i jeżeli ja na chwilę wyjdę z mieszkania, a oni się w międzyczasie trzepną, to ja mam za to odpowiadać?!

Tadeusz korzystał z miłego mieszkania na Hożej przez czas dłuższy bez żadnych przeszkód. Pewnego popołudnia spotkała go przykra niespodzianka: wyłączono elektryczność za nieopłacenie rachunku. Musiał biec do sklepiku po świece, które jako tako – "prowizorycznie" jak mówiła edukowana służąca księżnej – zostały w braku lichtarzy osadzone w butelkach.

A późnym wieczorem odwiedzając przyjaciół na Sewerynowie, opowiadał o swoich kłopotach ze światłem na Hożej, zachowując rzecz jasna jak najgłębszą tajemnicę co do osoby, z którą się tam spotykał.

Tegoż wieczoru mąż pytał żonę:

– Czy byłaś, Oleńko, gdzieś, gdzie nie ma elektryczności?

– Nie rozumiem pytania.

– No bo masz rękawiczki poplamione stearyną.

– Nie wiem, nie rozumiem. Może u krawcowej albo u fryzjera.

Mąż Oleńki też odwiedzał – bardzo rzadko – "kurwi dołek" na Sewerynowie. Stało się, że nazajutrz poszedł tam i stało się, że natrafił na chwilę, gdy Janek Pochwic mówił do Koka Proszyńskiego:

– Irteński ma kłopot. Wiśniowiecka nic mu nie powiedziała o rachunku za elektryczność, światło wyłączono i musiał odprawiać swe misteria przy świecach oprawionych w butelki.

Mąż Oleńki zmiarkował. Zaczął śledzić. Złapał zakochanych na gorącym uczynku. Była wielka awantura, no i pojedynek.

Były i inne przygody. Bez spazmów namiętności, bez awantur, bez pukania z pistoletów. Niemal – bez niczego. Czar i ciężar gatunkowy takich przygód potrafił ocenić w wiele – bardzo wiele lat później.

***

Obudziło go mocne bicie serca. Na razie nie mógł zrozumieć, gdzie się znajduje. Przez niedomknięty black-out – zbliżał się koniec drugiej wojny światowej – wpełzało mętne światło brudnego świtu londyńskiego. W tym świetle widział plamę na starej tapecie, niedopite wino na dnie kieliszków, czarną kawę rozlaną na spodkach. I zobaczył rzecz, która go szczególnie zastanowiła: różowy stanik na tle damskiego battle-dressu rzuconego na krzesło. Wtedy dopiero przypomniał, że nie był sam.

niedziela, 19 maj 2013 16:52

Wojna i sezon [26]

Napisane przez

Że Poleszuk nie jest ani Białorusinem, ani Ukraińcem, ale czymś pośrednim, co wprawdzie nie hoduje węży, jak to czynił Litwin starożytny, ale
za to rad słucha kazań sekciarskich i trawi sporo czasu na "poszukiwanie Boga". Że jedynym bogactwem Polesia są niezliczone setki tysięcy stogów kwaśnego siana. Że komary mogą tam obrzydzić życie najbardziej twardoskóremu przybyszowi, że żółwie spacerują swobodnie po drogach błotnistych, a w trawach i łozach czyhają jadowite żmije. Słowem – kraj biedny i smutny. O nędzy tego kraju świadczyć zdaje się przypowiastka o szlachcicu Hołocie, który dał córce w posagu "grzybów wianuszek i wjunów garnuszek".

Po przeczytaniu sentymentalno-bałamutnej "Puszczy" Weyssenhoffa, Polesie zaczęło wabić Tadeusza jako myśliwego. A zupełnie "pogodził się" z Polesiem, gdy w słoneczny dzień latem 1921 znalazł się w sercu Polesia – w Pińsku. Gdy rzucił zachwyconym okiem na piękną fasadę kolegiaty jezuickiej bielejącej na szafirze nieba, gdy zmieszał się z gwarnym tłumem na rynku, gdy z "bulwarów" nad Piną przyjrzał się rojnemu życiu na rzece i przystani – wtedy wstrząsnęło nim wrażenie bogactwa i ruchu zadające kłam legendzie o nędzy poleskiej. Zapatrzony w bezkresną dal zielonej przestrzeni za rzeką nie odczuwał już smutku, choć mu oko istotnie "ginęło w oczeretach". Wiedział, że za tymi oczeretami są puszcze bogate, że w tych puszczach przebywają łosie, rysie, dziki, a nawet niedźwiedzie.

Że rzeki, jeziora i strumienie poleskie obfitują w ryby wszelkiego gatunku. Że tak niemile zwane "błota pińskie" roją się od ptactwa wodnego:
wyniki polowań na kaczki na jesiennych "sadach" lub na wiosennych łowach z krykuchą dochodzą cyfr "astronomicznych".

Gdy Tadeusz zaczynał emocjonalnie "godzić się" z Polesiem, komunikacja łodziami na sposób wenecki nabrała w oczach jego osobliwego uroku.
Przypomniał sobie z uśmiechem legendę, że podobno w okresie wojny światowej istniała na Polesiu wieś zapomniana nie tyle przez Boga, ile przez ludzi, zapomniana do tego stopnia, że w ciągu długiego szeregu lat nie płaciła podatków i nie posyłała rekrutów do wojska. Według legendy mieszkańcy tej wsi dowiedzieli się o wojnie już po jej ukończeniu, chociaż w ciągu 3 lat front niemiecko-rosyjski biegł przez sam środek Polesia.

 

Szczęśliwa wieś!

Tadeusz miał bliżej poznać Polesie, gdy w rok później, latem 1922, Władek Czechowicz zaprosił go na kaczki do Porochońska.

Z Władkiem Tadeusz nie widział się od roku 1916, gdy razem polowali na pardwy w Sokorowie i na łosie na Wołowej Górze. Teraz Władek był żonaty z księżniczką Zofią Drucką-Lubecką, właścicielką dóbr Porochońsk, Chmielnik i Bohdanówka w powiecie pińskim. Jakie było pochodzenie nazwy Porochońsk? Zdaniem geografów nazwa pochodziła od "porochu", tj. prochu; pani Zofia, żona Władka, twierdziła jednak, że pochodzi od "parocha", tj. proboszcza. Zdanie geografów przeważyło i na mapach i na szyldzie stacji kolejowej widniał do końca napis "Porochońsk".

Tadeusz wybrał się do Porochońska w połowie lipca, czyli w sam czas otwarcia sezonu letniego na kaczki. Miał ruszyć rzeką Bobrykiem z "przystani" porochońskiej na Holczę w towarzystwie słynnego wabiarza i przewoźnika Wożuja – wielokrotnie portretowanego przez Kamila Mackiewicza, opisanego przez Stefana Krzywoszewskiego i Juliana Ejsmonda.

Lato jest suche i upalne. Wylew wiosenny dawno cofnął się do nurtu Bobryka. Olszyna w parku jest sucha. Idą więc piechotą ścieżyną wzdłuż płytkiego rowu aż do brzegów rzeki. Za olszyną jest łąka – też prawie sucha. Co kilka kroków wyrywa się spod nóg i znika w trawie spłoszony wąż. Węże są równie pospolite na łąkach poleskich, jak gdzie indziej żaby.

Są to zresztą niewinne węże błotne, zaskrońce. Podobno zdarzają się żmije, ale Tadeusz ani jednej nie spotkał na Polesiu. Spotkał się natomiast na Polesiu z przygodą, którą legenda poleska łączy ze żmiją. Pokąsany okrutnie przez komary spuchł w tak straszliwy sposób, że czoło zmieniło się w wałek spadający na oczy, a oczy stały się dwiema wąziutkimi szparkami między poduszkami nabrzmiałych powiek. Otóż Wożuj twierdził, że nie był to skutek zwykłego pokąsania przez komary: zdaniem jego Tadeusza ukąsił komar, który przedtem napił się krwi jadowitej żmii. Czy było tak, czy inaczej, dość że to dotkliwe pokąsanie było czymś w rodzaju szczepienia ochronnego. Tadeusz bywał później często na Polesiu i nieraz bywał niemiłosiernie gryziony przez komary, ale już bez złych skutków, jeśli nie liczyć dotkliwego i długo trwającego swędzenia. A jeżeli o żmije chodzi, to w czasie długich lat wędrówek myśliwskich po ziemiach litewskich Tadeusz spotkał się trzy razy ze żmiją, lecz nie na Polesiu, ale na suchych pagórkach w pobliżu Dukszt i Święcian.

Ale wracam do opowiadania. Płyną więc Bobrykiem. Rzeka wije się zygzakiem wśród żywopłotu nadbrzeżnych łóz. Łozy to piętrzą się stromo i bujnie, to za każdym zakrętem Bobryka cofają się w głąb łąk podmokłych tworząc zaciszne zatoki gęsto zarosłe grążelami, nenufarami, sitowiem i miętą. Zatoki te są ulubionymi siedliskami lęgowych kaczek. Toteż od czasu do czasu Wożuj wpływa łodzią do jednej z takich zatok, aby spróbować szczęścia łowieckiego do porywających się z szuwarów podlotów kaczych. Szczęście nie zawsze dopisuje, bo kaczki przebywają w zatokach tylko w pewnych porach dnia, a poza tym rozmokłych nawet w bardzo suche lata.

Płynąc latem po Bobryku, Tadeusz uświadamia sobie, czym jest dla ludności poleskiej komunikacja wodna. Na rzece panuje ruch. Co parę minut mijają łódź pędzoną niestrudzoną ręką Poleszuka. Najczęściej bywa to łódź naładowana "z czubem" sianem i ozdobiona wysychającym na słońcu więcierzem. Nieraz łódź przewozi drwa, budulec, lub nawet konie i krowy. Bywają łodzie wyłącznie "pasażerskie" przewożące ludzi z wioski: do kościoła, na jarmark, wesele lub chrzciny. Taka łódź jaskrawi się barwami strojów kobiecych i buchają z niej śpiewy i śmiechy. Czasem spotykają widok smutniejszy: zza łozowego klombu płynie kondukt pogrzebowy.

Na pierwszej łodzi pop z asystą i krzyżem, na drugiej trumna, na następnych rodzina i goście żałobni.

Po krótkim popasie w kureniu nad jeziorem Holcza, o którym będzie później mowa, ruszają Bobrykiem dalej na południe, ku Prypeci. Za Holczą krajobraz się zmienia. Przesuwające się z daleka na horyzoncie bukiety wysokich drzew rosnących na suchych wysepkach, zwanych grzędami, zdarzają się coraz częściej i coraz bardziej zbliżają się do brzegów rzeki.

Wszystko dokoła świadczy, że Bobryk minął już bezkresy łąk bagnistych i przecina teraz krainę bardziej żyzną. Bukiety wysokich drzew stają się tak rozrosłe, bogate i bujne, że chwilami zapomina się, że się płynie przez jeden z najbezludniejszych zakątków Polesia, że od najbliższego osiedla ludzkiego dzielą myśliwych dziesiątki kilometrów.

Ulega się złudzeniu, że te klomby starodrzewia to jakieś sztucznie zasadzone i kunsztownie pielęgnowane parki i że w gęstej ich zieleni pochowane są dwory, wille, pałace...

Zmieniają się też brzegi Bobryka. Zamiast podtopionych łóz – "prawdziwe" twarde krawędzie prawdziwego suchego lądu. Korytarz Bobryka staje
się wąski i ciemny, bo stare olchy rosną już na samej krawędzi, rozpinając nad rzeką sklepienie ciemnej zieleni. Po skwarze otwartej przestrzeni w tunelu wodnoolchowym jest niemal chłodno. Prąd Bobryka staje się szybszy. Posuwają się prędzej, choć bez szelestu.

 

Cisza letniego popołudnia

Czasem z nadbrzeżnej pieczary mulistej wejdzie do wody żółw i zniknie z cichym pluskiem w czarnej toni. Przed kilkudziesięciu jeszcze laty w takich zatokach olchowych gnieździły się bobry. Tu budowały misterne domki z trzciny i mułu. Tu tworzyły przemyślne groble z podpiłowanych kloców olchowych. Dziś nie ma już bobrów ani na Bobryku, ani w ogóle na Polesiu. Dziś po bobrach pozostała tylko nazwa rzeki.

Płyną w milczeniu. Tadeusz siedzi w łodzi tak wygodnie, a półmrok zielony tej rzeki "podziemnej" jest tak tajemniczy i tak... rusałczany, że oddaje się bez reszty kontemplacjom romantycznym. Po głowie przesuwają się leniwie oderwane fragmenty jakichś oglądanych kiedyś obrazów. Ni to Böcklin, ni to Kotarbiński, ni to Grottger, ni to wprost Andriolli. Wrażenie osobliwości romantycznej dochodzi do zenitu, gdy w pewnej chwili oko jego pada na podmyty wodą potężny pień olchy. Na pniu tym kładzie się plama słońca. I oto z mimowolnym wstrząsem spostrzega, że pień ten jest jednym wielkim kłębowiskiem wężów. Spełzły się widać na słońce i grzeją się powikłane w fantastyczne supły i skręty. Tadeusz każe Wożujowi zatrzymać się i przygląda się wężom z zapartym oddechem, zdając sobie sprawę, że oto po raz pierwszy, a może i po raz ostatni w życiu ogląda takie kłębowisko wężów. Ogląda nie w zoologu lub na obrazku wyobrażającym średniowieczną "pieczarę wężów", lecz w stanie naturalnym, na tle przyrody Polesia!

Wożuj nie rozumie nastroju Tadeusza – nastroju tak romantycznego, że niemal graniczącego z lękiem mistycznym. Ze śmiechem zgarnia łopatą wiosła dużą porcję drzemiących "gadzin", po czym wstrząsa wiosłem. Syk i zamieszanie. Część wężów zmyka na brzeg i kryje się w trawie i zaroślach. Reszta wpada do wody i uchodzi wpław.

Tadeusz śledzi ich ruchy z wielką przyjemnością. Bo nawet ludzie mający wstręt do wszelkich płazów muszą przyznać, że wąż pływa ślicznie i że wygląda uroczo, gdy ze sterczącą z wody czarną główką mknie w rytmicznych pod wodą spiralach. Wreszcie ostatni wąż znika i oto olcha, która była przed chwilą wizją romantyczności poleskiej, jest teraz tylko szarą i bezduszną bryłą.

Jadą dalej. W pewnym miejscu las olch rzednie, a potem kończy się, jak nożem uciął. Oczy, nawykłe w ciągu kilku godzin do łagodnego półmroku, są nagle oślepione przepychem otwartej przestrzeni. Ostrym klinem biegnie mierzeja piaszczysta. W nozdrza uderza świeży powiew. Nurtem szerokim i majestatycznym, pieszcząc łagodną falą ławice żółtego piasku, płynie siwa Prypeć.

Wiosną 1923 roku Tadeusz znów zjechał do Porochońska na kaczory, słonki i głuszce. Trzech było znakomitych wabiarzy w Porochońsku: Iwan, Mikołaj i wspomniany Wożuj. Wśród tej trójcy Wożuj był uważany za najlepszego. Żaden nie dorównał mu ani wytrwałością w pędzeniu łodzi przez nieskończone przestrzenie wodne, ani szybkością orientowania się w labiryncie łozowisk, ani umiejętnością wyboru właściwego miejsca na zasadzkę, ani -– co najważniejsze – sztuką imitowania głosu kaczek wszelkich możliwych gatunków. W okresie, gdy był u szczytu sławy, jako wabiarz niezrównany, i gdy dzięki dużym dochodom stał się, jak na stosunki poleskie, człowiekiem zamożnym, spotkało go wielkie nieszczęście. Którejś wiosny w czasie przeprawy przez niepewny lód rzeczki czy jeziora utonął mu syn jedynak. Cios ten podziałał na Wożuja w sposób osobliwy. Pasję łowiecką i żądzę łatwego zarobku zastąpiła mania religijna. Stał się gorliwym wyznawcą jednej z niezliczonych na Polesiu sekt. Sekta, do której przystąpił Wożuj, zabraniała wszelkiego udziału w zabijaniu stworzeń żywych. Na przeciąg kilku lat Wożuj znikł z życia łowieckiego. Lecz później, gdy przyszedł kryzys gospodarczy i gdy nędza zajrzała do ubogiej chaty Poleszuka, Wożuj złamał śluby sekciarskie i znów zabłysnął na firmamencie poleskim jako gwiazda wabiarska pierwszej wielkości i mocy.

Ale wiosną 1923 roku daleko jeszcze do nieszczęścia, które spotkało Wożuja. Tadeusz z Wożujem wypływają z labiryntu olch na otwartą przestrzeń wodną. Noc ustępuje powoli. Gwiazdy wciąż jeszcze błyszczą. Jednak niebo na wschodzie zaczyna przeświecać smugą różowiejącej jutrzenki. Zimno-
stalowa powierzchnia wody nabiera tonów cieplejszych. Świta. Posuwają się bez plusku i szelestu. Jak czarne widma wynurzają się z półmroku i mijają ich na pół zatopione krzaki łozowe. Porzucają nurt Bobryka i skręcają na wody nieruchome. Wożuj rozgląda się. Wybiera odpowiedni krzak łozy. Wbija do dna rozlewiska palik. Od palika biegnie parometrowej długości linka z misternie zrobioną pętelką rzemienną. Do pętelki tej Wożuj uwiązuje za łapkę wydobytą z kosza krykuchę. Krykucha pada na wodę z radosnym kwakaniem i zaraz zaczyna nurkować i pluskać się.

Po umieszczeniu krykuchy myśliwi wjeżdżają z łodzią w potężny krzak łozy. Wożuj wybrał krzak umiejętnie. Jest dość gęsty, by zamaskować łódź wraz z myśliwymi, a równocześnie pozostawia wystarczający wylot u tyłu łodzi dla strzałów na wodzie i równie wystarczającą przestrzeń nad głową dla strzałów w lot.

Świta. Gwiazdy z wolna topnieją w ametyście nieba. Niebo na wschodzie i tafla wodna pod nim lśnią jak pozłacane srebro. Krykucha "pracuje" dobrze. Krąży po wodzie tak szeroko, na ile jej pozwala długość linki, nurkuje i trzepie skrzydłami i – co najważniejsza – odzywa się prawie bez przerwy.

Jednostajne, trochę jakby poirytowane "kwa-kwa-kwa" przerywa od czasu do czasu namiętna zwrotka legato, rozdzierająca uśpioną ciszę pustyni wodnej. Wożuj uśmiecha się z zadowoleniem: takiemu spazmatycznemu głosowi nie oprze się żaden kaczor!

niedziela, 12 maj 2013 00:38

Wojna i sezon [25]

Napisane przez

Gdyby nawet przyjąć, że Wiertinski nie napisał sam ani jednego tekstu i że muzykę – zresztą dość jednostajną i prymitywną – układał mu kto inny, powinien przejść do historii kabaretu artystycznego jako oryginalny, przez nikogo niedościgniony i nawet przez nikogo dobrze nienaśladowany wykonawca osobliwego "genre'u" – synkopowanego i melodyjnego półśpiewu i półcauserie.

Teraz zamiast tradycyjnego cofnięcia się o kilka lat wstecz – skoczmy, ażeby już do Wiertinskiego nie wracać, o parę lat naprzód. Tadeusz jest w Wilnie i siedząc w pierwszym rzędzie słucha Wiertinskiego popisującego się w smokingu. Tu podkreślmy, że było to w roku 1924. Był to rok, gdy większość Żydów wileńskich, zarówno starych jak młodych, była jeszcze całkowicie zrusyfikowana i nastrojona do Polaków wyczekująco, niezbyt życzliwie, jeśli nie wrogo. A widownię na występie Wiertinskiego wypełnili w trzech czwartych Żydzi. Póki śpiewał piosenki "neutralne", sala witała go zwariowanymi oklaskami. Lecz gdy zaśpiewał propolską "Panią Irenę", tu i ówdzie rozległy się gwizdy. Drobna rzecz, lecz zmieniła całkowicie stosunek Tadeusza do Wiertinskiego. Przypomniał sobie, które to piosenki budziły szczególnie gorące oklaski, i nazajutrz zatelefonował do komisariatu rządu, prosząc o przysłanie mu tekstów tych piosenek.

W dwóch z nich znalazł momenty bluźnierstwa, czego poczciwi cenzorzy z ministerium spraw wewnętrznych nie zauważyli. Nie namyślając się, napisał ex officio do ministerium, wskazując na te bluźniercze ustępy. Ani mu w głowie było robić przyjacielowi "Szurce" (bo tak brzmiało zdrobniałe imię Pierrota) krzywdy. Chciał po prostu, by cenzura ministerialna skreśliła w jego piosenkach kilka zdań "ryzykownych". Cenzorzy jednak postanowili inaczej: zabronili w ogóle występów Wiertinskiego w Polsce. Był to dla piosenkarza cios niemały. Za jeden koncert w Warszawie dostawał "do ręki", tj. po potrąceniu zarobku impresaria, 1000 dolarów, a za koncert w zapadłych Baranowiczach – 500! Odtąd Wiertinski miał zdobywać Polskę wyłącznie płytami. A doniesiono później Tadeuszowi z Sopotu, że Wiertinski dowiedziawszy się, komu zawdzięcza zakaz wjazdu do Polski, miał się wyrazić: "Nie wiedziałem, że z Tadji taka świnia". "Tadja" jednak do roku 1939 przechowywał z pietyzmem jego podobiznę z następującą dedykacją: "Miłemu drogiemu Tadeuszowi Kazimirowiczowi na pamiątkę krótkiej ale (?) wzajemnej sympatii".

Po koncercie Wiertinskiego, po teatrze lub teatrzyku odbywały się nieraz beztroskie zabawy w restauracji. Na jednej z nich, w gabinecie w "Oazie", był obecny Bodzio Zalutyński wraz z trzema grodzieńczukami: starostą sokólskim panem Baerem i sąsiadami Bodzia panem Terajewiczem i panem Andrzejkowiczem. Tadeusz miał brzydki zwyczaj, że po wypiciu większej ilości alkoholu czepiał się kogoś z obecnych, powtarzając bez końca ten sam "dowcip". Tym razem ofiarami jego byli starosta Baer i pan Terajewicz.

A pana Terajewicza drażnił dwuwierszem z "Pana Tadeusza":

Terajewicza znałem, co idąc na dziki
Nie brał nigdy innego oręża, prócz piki.

Zarówno pan Baer, jak pan Terajewicz byli to ludzie dobroduszni i cierpliwi i nie zirytowali się, chociaż Tadeusz powtórzył oba dwuwiersze chyba po sto razy.

Pana Andrzejkowicza drażnił Bodzio, przypominając, że Ignacy Korwin-Milewski nazwał w druku jego, czy też jego ojca "drobnym" ziemianinem – ściśle mówiąc "ziemianinem średniej ręki" – czego zacny pan Andrzejkowicz nigdy Korwin-Milewskiemu nie mógł wybaczyć.

Nie dla występów Wiertinskiego i nie dla zabaw w "Oazie" rzucił Tadeusz pracę w Brześciu i przeniósł się z powrotem do Warszawy. Zapisał się na uniwersytet i zameldował u prezesa komisji zwanej "komisją egzaminacyjną dla absolwentów innych uniwersytetów". Prezesem tej komisji był profesor Koschembar-Łyskowski. Słynął z porywczego temperamentu i Tadeusza ostrzeżono, aby się pilnował. Mimo to już przy pierwszej wizycie miał się przekonać, jak łatwo profesor wpadał w pasję.

Tadeusz uratował z bałaganu rewolucyjnego swój indeks ze stopniami za zdane egzaminy, ale inne papiery, m.in. metryka urodzenia, zostały w Petersburgu.

– Musi nam pan przedstawić metrykę urodzenia – oznajmił krótko Łyskowski.

– A czy zaświadczenie podpisane przez dwie wiarogodne osoby nie byłoby wystarczające? – spytał Tadeusz niewinnym głosem.

Na twarzy profesora wystąpiły cętki, jak sienkiewiczowskiemu Ranickiemu z "Potopu".

– Czy mają to być świadkowie połogu pańskiej matki? – wrzasnął.

Skończyło się na tym, że Tadeusz został dopuszczony do egzaminów po przedstawieniu dowodu, że złożył przez ministerium spraw zagranicznych podanie o zwrot dokumentów z uniwersytetu petersburskiego. (Dodajmy, że dokumenty zostały zwrócone w porządku po upływie półtora roku, czyli już po otrzymaniu przez Tadeusza dyplomu).

Studia i egzaminy potoczyły się gładko, choć nie obeszło się bez pewnych szykan. Tak np. zaliczono Tadeuszowi czas spędzony w uniwersytecie petersburskim, nie kazano mu chodzić na wykłady, ale nie zaliczono ani jednego ze zdanych w Petersburgu egzaminów. Nie zaliczono w szczególności egzaminu z historii filozofii prawa, o czym będzie mowa niżej. Kazano mu też zdawać egzamin z "polonistyki". Zaczęło się od egzaminu pisemnego na temat "Miłość ojczyzny w poezji Adama Mickiewicza". W części ustnej młody profesor (nazwisko zapomniane) egzaminował z historii Polski – przedmiotu, który był zmorą Tadeusza, obawiał się bowiem, że się zaplącze w pytaniach z historii średniowiecza. Profesor spytał jednak:

– Co pan wie o panowaniu Jana Kazimierza.

Tadeusz wyprostował się i zaczął:

– Jan Kazimierz wstąpił na tron po śmierci brata Władysława IV w roku 1648 w okresie dla Rzeczypospolitej bardzo ciężkim, bo po porażkach wojsk koronnych pod Korsuniem i Żółtymi Wodami. Pierwszy okres wojen kozackich zakończył się po oblężeniu Zbaraża kompromisowym pokojem pod Zborowem. Ale już w parę lat później wojna zawrzała na nowo i wojska Jana Kazimierza pobiły Kozaków na głowę w roku 1651 pod Beresteczkiem...

Tadeusz mówił gładko i widział w oczach profesora uznanie dla swej wiedzy z chronologią włącznie. Ale jednocześnie myślał: "Czy ten człowiek naprawdę nie rozumie, że moja wiedza jest oparta na wielokrotnym czytaniu "Ogniem i mieczem"?

Potem przyszedł egzamin z gramatyki. Egzaminował sam staruszek Kryński. Zadał Tadeuszowi kilka pytań z mistycznej – części gramatyki zwanej obocznością głosek. Tadeusz bąkał odpowiedzi mniej lub więcej bzdurne, albo w ogóle milczał. Kryński podniósł brwi:

– Nie rozumiem – powiedział – mam tu przed sobą pańskie wypracowanie pisemne. Nie zrobił pan ani jednego błędu. Tymczasem widzę, że nie zna pan gramatyki.

– Znajomość gramatyki języka polskiego nie jest potrzebna Polakowi, panie profesorze – odparł Tadeusz.

– Obawiam się, że pana nie rozumiem – rzekł Kryński.

– Sądzę, panie profesorze, że Polak powinien mówić i pisać poprawnie bez uczenia się gramatyki.

Kryński uśmiechnął się lekko:

– Cóż... można i tak – powiedział i uznał egzamin za skończony.

Za egzamin polonistyczny stopni nie stawiano. Zarówno wspaniałą odpowiedź Tadeusza o panowaniu Jana Kazimierza, jak wątpliwy wynik egzaminu ustnego z gramatyki uznano za zadowalające. Egzaminy prawnicze poszły na ogół gładko, chociaż na pierwszym z nich, zwanym egzaminem prawno-historycznym, Tadeusz dopuścił się sztuczki, która pozostawiła mu w pamięci osad trochę – niewyraźny. W drukowanym programie komisji egzaminacyjnej dla absolwentów w części prawno-historycznej figurował przedmiot "filozofia prawa".

Zamiast poinformować się u starych absolwentów, albo choćby u jednego z uniwersyteckich woźnych (którzy np. w Petersburgu byli najlepszym
źródłem informacji), zaufał własnej logice. "Skoro napisano "filozofia prawa", a nie "historia filozofii prawa" – myślał – tedy jest to synonim "teorii" albo "encyklopedii prawa"... Nie pytając nikogo, kupił dzieło profesora Eugeniusza Jamy pt. "Teoria prawa", pracę kompilacyjną na poziomie podręcznika "prawoznawstwa" dla ósmej klasy gimnazjalnej.

Z dzieła tego zapamiętał szereg definicji, np. co to jest moralność? co to jest słuszność? co to jest sprawiedliwość? co to jest prawo? Dosłownie w sam dzień egzaminu dowiedział się z przerażeniem, że "teorii prawa" w programie nie ma, a nieszczęsna "filozofia prawa" jest "historią filozofii prawa". Co robić? Sześć lat przedtem zdał tę historię u prywatdocenta de Sacchetti w Petersburgu ze stopniem celującym. Uczył się jej zaś z podręcznika Borisa Cziczerina. Niestety po sześciu latach tylko strzępy pozostały w głowie z nabytej wiedzy. "Jakoś to będzie – pomyślał – może jakoś się wykręcę".

Egzaminował sam profesor Jarra. Do stołu obok Tadeusza zasiadło jeszcze dwóch delikwentów. U końca stołu siedział zaczytany w gazetę przedstawiciel ministerium oświaty, który czasem asystował egzaminom dla eksternów. Gdy kolej przyszła na Tadeusza, profesor Jarra zapytał:

– Co pan wie o prawie natury?

Tadeusz zaczął bąkać jakieś bzdury, na których wspomnienie po dziś dzień musi się rumienić. Profesor machnął ręką i zadał drugie pytanie. Tadeusz milczał. To samo z trzecim pytaniem. Bokiem oka Tadeusz widział, jak przedstawiciel ministerium odłożył gazetę, ciekawy zapewne widoku zarzynanego studenta. Już ręce zacierał i chciał coś powiedzieć, gdy Tadeusz oznajmił:

– Panie profesorze! Zaszła omyłka. Mam wrażenie, że omyłka nie jest z mojej winy. W programie wydrukowano "filozofię prawa", a nie "historię filozofii", którą nawiasem mówiąc zdałem sześć lat temu w Petersburgu ze stopniem celującym. Zrozumiałem i sądzę, że logicznie jestem usprawiedliwiony, że "filozofia prawa" jest "teorią prawa". Przygotowałem się więc do egzaminu nie z historii filozofii prawa, ale z teorii prawa, którą przestudiowałem według dzieła pana profesora.

Ostatnie cztery słowa Tadeusz wymówił z przyciskiem. Nastała minuta milczenia, w której czasie Tadeusz powtarzał w duchu w rytmie przyśpieszonego bicia serca: połknij haczyk! połknij haczyk! połknij haczyk!

Profesor połknął haczyk. Po minucie milczenia zapytał pobłażliwym tonem:

– Co to jest słuszność?

Tadeusz wyrecytował formułkę profesorską bez błędu. To samo na kilka dalszych pytań. Egzamin został uznany za dostateczny.

Najtrudniejsza była trzecia i ostatnia część egzaminu – egzamin sądowy. W owym czasie Tadeusz nie myślał o powrocie do administracji i zamierzał poświęcić się aplikanturze adwokackiej. Toteż do tego sądowego egzaminu przygotowywał się bardzo solidnie. Gdy za dwa pierwsze egzaminy dostał stopień dostateczny, część sądową zdał z wynikiem "dobrym".

Z prawa cywilnego egzaminował go profesor Lutostański, z prawa karnego – Wacław Makowski. Pewnym odetchnieniem w napięciu tego poważnego egzaminu był egzamin z procedury cywilnej u profesora Dynowskiego, kuzyna tego Dynowskiego, który w ciągu kilku miesięcy był szefem Tadeusza w Mińsku. Tu – parę słów o profesorze Dynowskim. Przed wojną był adwokatem w Petersburgu i radcą prawnym kilku bogatych spółek akcyjnych. Miał rozległe stosunki. Dzięki tym stosunkom dostał po wojnie japońskiej misję niemałą: został delegowany do Trybunału Międzynarodowego w Hadze, jako przedstawiciel rosyjskiego skarbu państwa w sporze z niemieckim dostawcą broni. Dostawca broni żądał kilkudziesięciu milionów odszkodowania.

Skarb rosyjski odmówił zapłaty. Dynowski proces wygrał. Dostał w nagrodę piękną sumkę honorarium adwokackiego i tytuł senatora. Teraz wykładał postępowanie cywilne na uniwersytecie warszawskim. Gdy Tadeusz zgłosił się do egzaminu, profesor zasypał go pytaniami:

– Czy nie jest pan krewnym adwokata pana Kazimierza Irteńskiego z Mińska? Co obecnie tatuś porabia? Co pan myśli robić po zdaniu egzaminu itp.

A sam egzamin składał się z jednego jedynego pytania:

– Jakie ustawy postępowania cywilnego obowiązują obecnie w Polsce?

Na co Tadeusz odpowiedział bardzo rozsądnie:

– W byłym zaborze rosyjskim – rosyjska, w byłym zaborze pruskim – pruska, w byłym zaborze austriackim – austriacka.

Tadeusz skończył 30 lat w dwa dni po zdaniu ostatniego egzaminu.

Józiolostwo Hallerowie zaprosili go z tej racji na kolację do Bristolu. Nastrój miał być wesoły, ale nie był wesoły. Tadeusz nie mógł odpędzić myśli, że ten końcowy egzamin jest ostatecznym pożegnaniem z pierwszą młodością.

 

Rozdział XV

KUREŃ NA HOLCZY czyli ROMANTYCZNOŚĆ POLESKA

Opisując dzieciństwo i młodość Tadeusza Irteńskiego wspomniałem, że gubernia mińska – rodzinna gubernia mego bohatera – miała na mapie kształt Afryki odwróconej do góry nogami. Północnym czubkiem tej "Afryki", czy może serka domowego wyrobu, była Góra Wołowa, dokąd Tadeusz jeździł na łosie i wilki w grudniu 1916 roku, podstawą – powiat piński, czyli Polesie. Złożyło się, że przed wojną Tadeusz znał Polesie przede wszystkim z "Pieśni o ziemi naszej" Wincentego Pola i pamiętał, że tam "w oczeretach oko zginie", czyli że Polesie to teren płaski i bagnisty. Znał też z pięknego wiersza Artura Bartelsa "Tydzień poleski", napisanego z oczywistą intencją pochwały Polesia. Podejrzewał jednak Bartelsa o łagodną ironię, bo o mieszkańcach Polesia, czyli Poleszukach, słyszał skądinąd, że są małomówni, ponurzy i że często dźwigają na głowie nieapetyczny kołtun, zwany zresztą w medycynie zwojem polskim, a nie poleskim (plica polonica). Że podróżują albo na wołach, albo na łodziach. Że tylko drogą wodną można dojechać tam do wielu wsi.

niedziela, 28 kwiecień 2013 10:59

Wojna i sezon (24)

Napisane przez

TraktatRyski

Spod Słonima ruszono do Baranowicz. Tam pewnego wieczoru porucznik Mroczkowski wpadł do pokoju, w którym siedział Tadeusz, z wyciągniętą ręką:

– Winszuję! Nasze wojska zajęły Mińsk.

Radość trwała krótko. Już nazajutrz wiedziano, że oddziały, które zajęły Mińsk, dostały rozkaz wycofania się i że zawarto rozejm. Tegoż dnia, czy może następnego przyszedł rozkaz bezterminowego urlopowania roczników Rudego i Tadeusza. Spakowali manatki i poszli do dowództwa odmeldować się.

Oficerowie eskadry polubili mężnych ochotników i żegnali ich z żalem. Porucznik Mroczkowski starał się skusić Tadeusza do pozostania w wojsku:

– Niech pan nie odjeżdża. Dam panu rangę starszego szeregowca.

Tadeusz podziękował jednak. Miał dość wszy, pleśniejącego na różowo chleba, gulaszu w konserwach, wojenki. Tęsknił do gorącej wanny i cywilnego ubrania. O niczym innym nie myślał, czy też starał się nie myśleć.

Dopiero w wiele dni później przyszła refleksja, że tym zawarciem rozejmu po wycofaniu się ze zdobytego po raz drugi Mińska Rzeczpospolita Polska już postawiła krzyżyk na Mińszczyźnie, na Wielkim Księstwie Litewskim i na własnej historii.

Wojna się skończyła. Tylko kilka babuleniek mińskich i kilka osób mających "wizje" myślało, że rozejm jest tylko rozejmem i że "byle do wiosny", a zdobędziemy Mińsk, Witebsk, Mohylów, a może i Smoleńsk. Tadeusz ani nie zajmował się wizjonerstwem, ani nie obciążał umysłu spekulacjami politycznymi. Po prostu czuł, że się wojna skończyła. Stefan Irteński przywiózł z Paryża piosenkę "Madelon de la Victorie":
Nous avons gagné la guerre...

Polacy uznali, że też wygrali wojnę, i spoczęli na laurach. Jeszcze wtedy formuły o "przegranym pokoju" nie znano.

Straty wojenne Cempścia i ludzi z nim zaprzyjaźnionych nie były duże.

W roku 1919 zginął Henio Roztropowicz. Cudowne ocalenie z masakry we wsi Ławrynowicze nad Dnieprem w maju 1918 nie stało się, niestety, asekuracją na przyszłość. W szarży konnej pod Tarnopolem dostał kulą w brzuch i umarł w męczarniach. Legenda przypisywała mu, że przed śmiercią zwierzył się koledze z miłości do pewnej panienki. Naprawdę jednak ostatnie jego słowa były:

– Dowojowałem się, jebać mać!

O śmierci bohaterskiej Ryszarda Downar-Zapolskiego już pisałem.

W Warszawie Tadeusz dowiedział się o stracie jeszcze jednego przyjaciela. W czasie kontrofensywy polskiej został ciężko ranny Aryk (Apolinary) Krasowski. W kilka dni później umarł w szpitalu w Słonimie. Aryk Krasowski był postacią zasługującą na dłuższe wspomnienie.

W "Dzieciństwie i młodości Tadeusza Irteńskiego" powiedziałem, że było w nim coś z Doriana Greya i coś ze Stawrogina. Taki skrócony "portret psychologiczny" byłby jednak zbyt wielkim uproszczeniem. Miał w sobie niewątpliwie doriangreyowski głód wrażeń, ale na tym się podobieństwo
kończyło: Dorian Grey był wzorem doskonałej urody męskiej – Aryk był zaledwie przystojny. Porównanie ze Stawroginem zawiodłoby nas zbyt daleko: Aryk nie miał w sobie żadnych cech "demonicznych", choć nie ulega wątpliwości, że był amoralny i cyniczny.

Przymiotniki "amoralny" i "cyniczny" są bardzo nadużywane, bardzo elastyczne i dlatego wymagają omówienia. Aryk był amoralny, bo jako ateista nie wierzył w żadne "absolutne" hamulce etyczne – prócz może podyktowanych estetyką – no i uważał, że z inteligencji, urodzenia i środowiska należy do elity, której nie obowiązują kanony moralności pisane dla pospólstwa. Był cyniczny, ale nie w sensie w jakim ciotki mego pokolenia rozumiały cynizm. (Jak wiemy, ciotki te nazywały cynikiem każdego, kto lubił posługiwać się czteroliterowymi wyrazami). 

Był cyniczny o tyle, o ile się zgodzimy na definicję, że cynizm jest naiwnością mądrości. Miał naturę bardzo wrażliwą, a jednocześnie posiadał rzadko spotykane panowanie nad nerwami.

W kronikach Cempścia zapisano ciekawą historię tej arykowej zdolności opanowania nerwów. Zimą 1915–1916 w Petersburgu, w ciągu paru miesięcy symulował paraliż nóg w celu wyłudzenia od rodziców większej sumy pieniężnej. Symulacja udała się znakomicie, pomimo że był pod obserwacją kilku znanych lekarzy, którzy go niemal co dzień badali, kłując, szczypiąc i przypiekając "sparaliżowane" nogi. Ponieważ męstwo i odwaga nie są niczym innym jak tylko posuniętym do najwyższych granic opanowaniem nerwów, był więc niezwykle odważny. Odznaczał się odwagą wojenną i – co nie zawsze, jak wiemy, idzie w parze – odwagą cywilną.

Odwagę cywilną doprowadzał zresztą nieraz do stopnia arogancji, wprowadzając w rozpacz zacnych pogrobowców XIX wieku, którzy narzekali że "dla Aryka nie ma nic świętego".

Po rozbrojeniu korpusu Dowbora nie powrócił do Mińska. Znikł. Zjawił się dopiero w Warszawie pod koniec 1919 roku. Wtedy okazało się, że w ciągu półtora roku zdążył być za granicą. Był w Kijowie pod hetmanem Skoropadzkim i tam kontaktował się z ultrakonserwatywnymi Rosjanami. A później pojechał w jakiejś nikomu nieznanej misji do Anglii, gdzie spędził kilka miesięcy. O tym pobycie w Kijowie rozmawiał z przyjaciółmi bardzo ogólnikowo. Tajemnicę tego okresu swego życia zabrał ze sobą do grobu.

Po przyjeździe do niepodległej Polski wstąpił zaraz do wojska w zdobytym jeszcze przed rewolucją stopniu podporucznika. Z punktu zaczął wygłaszać wśród kolegów oficerów jakieś "niekonformistyczne", podobno nawet antypatriotyczne powiedzenia i żarty, i miał na tym tle kilka spraw honorowych, które z uwagi na toczącą się wojnę zawieszono według znanej już formuły: "aż do powrotu kraju do zupełnie normalnych warunków". Zginął wskutek odniesionych ran na kilka dni przed zawarciem rozejmu. W końcu zimy 1920–1921 Tadeusz przyjął ofiarowane mu stanowisko urzędnika w 8., a później 7. stopniu służbowym – w tworzącym się urzędzie wojewódzkim poleskim i przeniósł się do zrujnowanego, zbiedzonego, odrapanego Brześcia Litewskiego, którego nazwę z pomysłu jakiegoś ultrapatriotycznego półgłówka przefałszowano na "Brześć nad Bugiem".

W Brześciu przemieszkał cały rok. Rok ten nie był ani ciekawy, ani wesoły, zaważył jednak na przyszłej karierze Tadeusza, poznał tam bowiem dwóch naprawdę rozumnych i zdolnych administratorów polskich (a jak wiemy, Opatrzność nas na ogół pokarała "przywódcami"): pierwszego wojewodę poleskiego pana Walerego Romana i naczelnika wydziału pana Włodzimierza Dworakowskiego.

Z długich miesięcy ciężkiej i nudnej pracy w Brześciu Tadeuszowi pozo-stało w pamięci kilka oderwanych epizodów. A więc polowanie na kaczki wzdłuż szuwarów Muchawca. A więc strażnik sowiecki w kożuchu z długim karabinem po drugiej stronie granicznej Słuczy koło wsi o dźwięcznej a pradawnej nazwie Lenin. "Niech pan na niego nie patrzy – złościł się na Tadeusza wojewódzki komendant policji Władysław Władysławowicz Galle – ten drań gotów wystrzelić"... (Był to ten sam Galle, który ongi jako policmajster Wyspy Wasiljewskiej, tzw. Bazylówki, w Petersburgu zyskał szacunek studentów za taktowne "uśmierzanie" rozruchów studenckich; tenże Galle mówił Tadeuszowi w Brześciu, że tylko o rok wcześniej był jakimś dygnitarzem przy armii Wrangla na południu Rosji. "O jak przeklinaliśmy was Polaków za przedwczesne zawarcie rozejmu z bolszewikami" – powiadał). Zapamiętał też Tadeusz napisy na stacjach kolejowych "Brudne ręce to cholera", no i nie mógł zapomnieć oczekiwanej wprawdzie, nie mniej ponurej wiadomości o ratyfikacji zawartego w Rydze traktatu.

Są wśród nas tacy, co twierdzą, że wszelkie rozmyślania nad faktami, które już się dokonały, są marnowaniem czasu. Że są zajęciem nie tylko bezpłodnym, lecz i szkodliwym, bo zaciemniają trzeźwe spojrzenie w przyszłość i rozjątrzają rany, które muszą być zabliźnione i zapomniane. Tego rodzaju nieskomplikowana filozofia jest może słuszna, gdy chodzi o świat psychiczny jednostki – słuszna oczywiście tylko częściowo, jednostka bowiem nie może być wolna od wspomnień: wspomnienie w życiu psychicznym jednostki jest faktem realnym, podobnie jak oddech, trawienie, krążenie krwi są faktami realnymi w jej życiu fizycznym.

Ale w życiu społeczeństw i narodów filozofia oderwania się od przeszłości jest z gruntu błędna. Historia, zwana mistrzynią życia, chociaż jak dotąd nigdy nią nie była, jest tym dla narodu, czym jest wspomnienie dla jednostki. Nie ze zwycięstw, ale z porażek czerpiemy naukę na przyszłość. W życiu narodu, to znaczy w życiu wielu pokoleń – w przeciwieństwie może do życia jednostki – nie istnieją rzeczy, które by były nie do odrobienia. Toteż gdy w porywach "imperializmu sentymentalnego" wybiegamy z Tadeuszem Irteńskim myślą i wspomnieniem nie tylko nad Wilię, Niemen, Szczarę i Słucz, lecz i nad Ptycz, Dźwinę, Berezynę, Druć i Dniepr, rozmyślamy nad traktatem ryskim, jako nad jednym ze źródeł wszelkiego zła, które nas dotknęło i dotyka.

Po wojnie 1920 spotkała nas "szalona okazja". Spotkał nas cud, choć nie był to jakiś "cud nad Wisłą", lecz cud, że po upływie stuleci trzy sąsiednie potęgi zostały pobite lub osłabione. Na taką okazję państwa i narody czekają nieraz na próżno, przez długie i mroczne stulecia swych dziejów.
Nie wyzyskaliśmy tej okazji. Dobrowolnie zrzekliśmy się spuścizny jagiellońskiej. Dobrowolnie oddaliśmy wrogowi wschodniemu ćwierć miliona kilometrów kwadratowych ziemi i kilka milionów mieszkańców. Nie oskarżajmy jednostek, były one bowiem tylko marionetkami, choć im się zapewne zdawało, że tworzą historię. Kukiełki te poruszały się na scenie historycznej targane mocnymi, choć niewidzialnymi sznurkami nastrojów społeczeństwa. Nie oskarżajmy kukiełek, bo zawiniliśmy wszyscy.

Zgrzeszyliśmy – wszyscy razem i każdy z osobna – krótkowzrocznością, małodusznością, tchórzliwym milczeniem, brakiem wyobraźni politycznej. Nasi statyści ówcześni w Warszawie i w Rydze zgrzeszyli od nas o tyle więcej, że postawieni w niemiłą rolę kozłów ofiarnych stworzyli całą doktrynę ratowania czół zhańbionych w Rydze.

Apologetycy ryscy chełpili się racją stanu i "wstrzemięźliwością". Oddanie bez walki wielkiego terytorium z kilku milionami mieszkańców poczytane zostało za wielką mądrość polityczną. A wszak każde cofnięcie się jest porażką! To tylko w prozie artystycznej istnieje figura poetycka o lwie, który się cofa dla nabrania przestrzeni do skoku. Przede wszystkim w życiu żaden lew się nie cofa: po prostu skacze i dzierży zdobycz, chyba że mu ktoś mocniejszy odbierze tę zdobycz siłą. Po drugie nikt z nas nie zamierzał "skoczyć". A jednak obłudny i płaczliwy mit o naszej "wstrzemięźliwości" nie tylko pokutował w okresie dwudziestolecia, lecz ostał się – a nawet rozwinął – do naszych czasów. Ostał się bowiem z tragiczną poprawką, że z linii traktatu ryskiego cofamy się już na "linię Curzona".

Drugi argument apologetyków hańby ryskiej wygląda na pierwszy rzut oka solidniej. Argument ten głosi, że postąpiliśmy mądrze, oddając bolszewikom ziemie między Słuczą a Dnieprem, gdyż nasz młody organizm nie zdołałby "przetrawić" tego obszaru. Ten argument zapożyczony z dziedziny funkcjonowania przewodów pokarmowych i organów trawienia byłby słuszny, gdybyśmy mieli zamiar (a kto wie, ilu z nas go nie miało!) obszary te anektować i polonizować. Istotnie bowiem żarłoczne aneksje mogą stać się przyczyną śmierci państwa z przejedzenia.

Ale czy naród polski, sam przez sto kilkadziesiąt lat walcząc z niewolą, nie był tym narodem, który rzucił hasło "Z waszą i naszą"? Czy nie było innego sposobu współżycia z Białorusinami prócz inkorporacji i polonizacji?... I tak – w nawiasie – czy pomyśleliśmy o tych, których nie trzeba było polonizować, bo byli już od wieków spolonizowani, o tej dzielnej, twardej, pracowitej szlachcie zagrodowej i zaściankowej, o tym milionie Michniewiczów, Tumiłowiczów, Huszczów, Kandybów, Szpilewskich, Czarnyszewiczów i tylu, tylu innych, którzy w pierwszej kolejce poszli pod nóż lub na tułaczkę do tundr Karelii lub kopalń Uralu? Bez echa i rozgłosu, bez rozdzierania szat przez obłudną prasę, bez łezek współczucia ze strony różnych obrońców praw człowieka, bez opieki UNRR-y czy UNO powędrowały setki tysięcy tych pierwszych w dziejach współczesnego świata "displaced persons" na śmierć i poniewierkę. Opustoszały zagrody, zaścianki i "okolice" – zrównane z ziemią lub zmienione w kołchozy.

Nie oskarżajmy naszych ówczesnych dyplomatów ryskich. Zawiniliśmy wszyscy, bo wszyscy milczeliśmy. Głupsi spośród nas przyjęli traktat ryski
jak gołębicę trwałego pokoju. Mądrzejsi – jako dopust Boży, który jednak zsyłał czasową "pieredyszkę". Ale i mądrzejsi milczeli. Milczała prasa, milczał sejm. A gdy w dniu ratyfikacji traktatu padło w sejmie – nie z trybuny, lecz z galerii! – straszne słowo "Kain", zbyto je drwiną lub gorszym od drwiny milczeniem.

piątek, 26 kwiecień 2013 19:44

Wojna, którą właśnie przegraliśmy (16)

Napisane przez

kowalskiglowkaI jakiż to nasz indywidualny sukces marznąc na froncie wschodnim lub zachodnim z dala od rodziny dla realizacji chorych pomysłów wariatów? Albo tak jak to jest współcześnie, być we własnym państwie dumnym niewolnikiem?

Konfederacje w dawnej Polsce były zawiązywane dla ratowania ojczyzny w sytuacji, gdy inne formy debaty publicznej nie mogły już pomóc. Nie były występkiem przeciwko państwu utożsamianemu w dużej mierze z królem. Wbrew przeciwnie, czekano, żeby król poparł postulaty konfederacji. Nasza Konfederacja Wolnych Polaków również nie będzie występkiem przeciwko państwu. Wręcz przeciwnie, będzie szansą na odbudowę Polski jako sprawnego i silnego państwa. Nie ma tu miejsca, w tekście publicystycznym, na przedstawienie struktury Konfederacji. Jednak jej naczelną zasadą działania zewnętrznego i współdziałania wewnętrznego będzie to, co już w przeszłości zapewniło Polakom sukces. Tak w przypadku ruchu szlacheckiego, jak i cywilnej wojnie w zaborze pruskim, a nawet tej chwilowej jak było w przypadku Pierwszej Solidarności. Tą naczelną zasadą będzie sieciowość i terytorialność naszego społecznego ruchu. Współdziałanie wszystkich grup społecznych, które wymieniłem powyżej, w imię wspólnego dobra. Dobra, które będzie oznaczać korzyść dla każdej z tych grup z osobna i dla wszystkich jako całości. Synergii, dzięki której Rzeczpospolita rozkwitnie jako państwo wolnych i zamożnych obywateli.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.