farolwebad1

A+ A A-

Lektura Gońca (591)

piątek, 17 sierpień 2012 15:18

Życie po skoku [8]

Napisane przez

mariusz1

 

List do Czytelników Gońca

Witajcie Drodzy Czytelnicy.

Jestem bardzo daleko od Was, ale wiem, że z dużym zainteresowaniem czytacie
fragmenty mojej książki. Dlatego postanowiłem do Was napisać i opowiedzieć, co u
mnie słychać. Już ponad miesiąc jestem w szpitalu i wszystko na to wskazuje, że z Bożą
pomocą moje życie ulegnie zmianie. Od wypadku ( mineło14 już lat) oddychałem przez
rurkę tracheotomiczna. Od kilku dni, po bardzo skomplikowanej operacji oddycham
już bez niej! Jestem bardzo szczęśliwy, bo po 14 latach wreszcie usłyszałem swój głos!
Z radości chce mi się biegać i skakać i śpiewać i latać mam w dłoniach cały świat. Z
chwilą usunięcia rurki narodziłem się na nowo. Szalejący optymizm porywa moje myśli w
miejsca pełne nowych możliwości. Niebawem tam dotrę naprawdę.
Jestem na dobrej drodze do lepszego życia, zaczynam głośno mówić i samodzielnie
odkrztuszać. Od tego właśnie zależy moja przyszłość. Jeśli będę odkasływał, to nigdy nie
wrócę do tej rurki i będę szczęśliwy. Żebym mógł bezpiecznie wrócić do domu i przejść
przez ten trudny etap potrzebuje inhalatora i koncentratora tlenu. Z tymi rzeczami
będzie mi łatwiej każdego dnia być coraz silniejszym i bardziej niezależnym. Będę Wam
bardzo wdzięczny, jeśli pomożecie mi uzbierać kwotę 3 tys zl na zakup tych rzeczy

Pozdrawiam Was serdecznie i zapraszam na moją stronę www.mariuszrokicki.pl


 

Na początku trochę bałem się tej maszyny – zupełnie nie znałem się na komputerach, byłem zielony. Asia przyniosła wprawdzie podręcznik do Windowsa, ale nie rozumiałem z niego nic. Jak zwykle, bałem się nowego. Okazało się jednak, że obsługa edytora tekstu nie jest niczym trudnym. Tak zaczęły powstawać moje pierwsze wiersze, których początkowo nie chciałem pokazywać nikomu, ale Asia przekonała mnie, że nie powinienem trzymać ich w ukryciu. Usłyszałem pozytywne opinie, które dodały mi zapału do dalszego pisania.
Komputer był darem z niebios. Nocami, przed snem, zawsze dziękowałem mojej Bozi za to, że tak o mnie dba, i za możliwość pisania wierszy. Pisałem o miłości, której mi brakowało. Literatura daje w jakimś sensie możliwość wcielenia się w rolę kochanków. Pośród słów na ekranie komputera rozciąga się królestwo, gdzie jestem niepodzielnym władcą: tworzę bohaterów, wpływam na ich losy i powołuję do istnienia nowe światy. Pisanie zastępowało mi aktywne życie i wszystko, czego brakowało. To była swoista terapia wierszem. Iluzje tworzone przez słowa są tak potężne i dają tyle radości, że wiele razy byłem zawiedziony, gdy w trakcie pisania ktoś wchodził do pokoju i siłą ściągał mnie z powrotem do brutalnej rzeczywistości.

Po kilku miesiącach od wyjścia z oddziału rehabilitacyjnego znów dał o sobie znać układ moczowy. Kolejna powtórka: ból brzucha, konieczność pobytu w szpitalu. Starałem się być silny, ale nocami trudno mi się było powstrzymać od płaczu. Ordynator Dworzański przejął się i postanowił, że znajdzie źródło bólu. Nie rzucał obietnic na wiatr: rozpoczął maraton badań i konsultacji. Udało się też znaleźć takie środki, które uśmierzały ból. Miały jednak efekty uboczne: byłem po nich jak pijany, a ich odstawienie skutkowało natychmiastowym nawrotem bólu. Jakby tego było mało, doszła jeszcze infekcja dróg oddechowych, której konsekwencjami były trudności z oddychaniem i obrzęk wokół rurki tracheotomijnej. Wizyta u laryngologa, jak zwykle, była bolesnym doświadczeniem. Kolejne badania nie przynosiły odpowiedzi, a ja znów przegrywałem swoją nieustającą walkę. Czułem, że to wszystko to zbyt dużo jak na jednego człowieka... Na szczęście nie poddawał się ordynator – był zły, że nie jest w stanie dokonać trafnej diagnozy. Szukał kolejnych badań, które mogłyby coś dać. Udało mu się załatwić tomografię komputerową, ale musieliśmy czekać na nią niemal dwa tygodnie.
Mocy i siły dodawały mi wizyty Asi – dzięki nim mogłem przetrwać każdy trudny okres. Dzięki Asi mogłem udawać, że wszystko jest w porządku, a ja jestem twardy. Mimo to powoli wpadałem w depresję. Zauważyli to moi lekarze, którzy załatwili mi konsultację psychiatryczną. Przyszedł czas na nowe leki: tym razem takie, które miały pomóc mi wyjść z dołka.
Wreszcie nadszedł dzień tomografii jamy brzusznej. Lekarze zyskali pewność, że cierpię na ból ośrodkowy, który jest przypadłością bardzo trudną w leczeniu. Wyleczono jednak wszystkie infekcje i mogłem wracać do domu. Dzięki wstawiennictwu ordynatora udało mi się dostać skierowanie na rehabilitację. Nie chciano mi go dać, bo przecież dopiero co tam byłem, ale w końcu ktoś zrozumiał, że jest ona niezbędna po każdym dłuższym pobycie w szpitalu. Bez niej nie ma szans, żeby znów siedzieć na wózku i jakoś sobie radzić.
Wróciłem ze szpitala z mnóstwem nowych zaleceń, recept i leków. Tych ostatnich było jednak za dużo. Im więcej tabletek łykałem, tym bardziej czułem się jak – po prostu – naćpany. W końcu powiedziałem "dość" i odstawiłem prawie wszystko w cholerę. Zostały tylko te leki, które brałem przed pójściem do szpitala: plastry, tramal i baclofen na spastykę. Dzięki temu powróciła jasność umysłu i znów czułem się sobą.
Pobyt na rehabilitacji nie był tak udany jak ostatnio – miałem kilku rehabilitantów zamiast jednego, co nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem. Na szczęście mogłem widywać się z Lidką i Gosią. Tam też poznałem kogoś jeszcze. Kogoś, kto na początku dawał mi radość i pozwolił uwierzyć, że mimo kalectwa jestem facetem. Nie chcę się nad tym rozwodzić: uczuciowy zawód, którego wtedy doświadczyłem, wiele kosztował zarówno mnie, jak i moich bliskich. Nie będę nawet wspominał imienia dziewczyny, która sprawiła tyle bólu. Wolałbym, abyśmy nigdy się nie poznali, i chciałbym o niej zapomnieć na zawsze.
Miłość nadaje życiu sens i sprawia, że niemożliwe staje się możliwe. Mnie dała tyle siły, że odstawiłem plastry przeciwbólowe (to był błąd) i tramal. Myślałem, że pokonałem ból na zawsze. Mało tego, pierwszy raz w życiu mogłem wyjść na przepustkę – wreszcie nie spędziłem samotnego weekendu na oddziale. Lekarka początkowo nie była temu przychylna, ale chyba przekonał ją mój upór. Po miesiącu zostałem wypisany.
Wtedy postanowiłem pozbyć się tego cholernego cewnika wewnętrznego. Nie było to proste, bo wiązało się z mnóstwem badań i obserwacji, a do tego okazało się, że mam dwa kamienie w pęcherzu. Udało się znaleźć odpowiedni ośrodek w Konstancinie. Za transport musieli oczywiście zapłacić rodzice (nasze składki na ubezpieczenie nie pokrywają takich fanaberii), towarzyszyła mi Asia. Byłem przekonany, że ból brzucha to przeszłość, ale w Konstancinie powrócił, i to z fanfarami. Nie miałem przy sobie plastrów, więc ratowali mnie tramalem. Po całej serii badań szybciutko rozbito i wyprowadzono kamienie z pęcherza. Po kilku dniach usunięto mi cewnik wewnętrzny, a założono zewnętrzny – kapturek. Odtąd specjalnym aparatem mierzono zaleganie moczu w pęcherzu. Od tego zależało, czy będę mógł używać cewnika zewnętrznego.
Pierwsze chwile były okropne: ból przy sikaniu i ból brzucha, spore zaleganie. Rozpaczliwie powtarzałem wszystkim, że nie chcę wracać do cewnika wewnętrznego. Zapewniali, że robią, co mogą, a ordynator wciąż ganił mnie za to, że tak długo trzymałem w sobie tamto cholerstwo. Po blisko miesiącu wyniki były wreszcie zadowalające, ale ból niezmiennie dokuczał. Lekarze uznali, że można mnie wypisać. Wśród dziesiątek recept, jakie dostałem, była też ta na lek, który miał sprawić, że sikanie nie będzie tak bolało. Jeśli jednak ból nie będzie ustępował, miałem wrócić na zabieg podcięcia zwieraczy. O czym ten ordynator gada? Co chce podcinać? Nie chciałem tu wracać, tym bardziej że trafiłem w tym szpitalu na pielęgniarkę, która powiedziała mi wprost, że mnie nienawidzi, bo musi zajmować się odsysaniem mojej wydzieliny.
Ból wciąż wygrywał. Po powrocie z Konstancina bolało cały czas, coraz trudniej było siedzieć na wózku. Nie poddawałem się jednak: tyle już przetrwałem, poradzę sobie i z tym. Było jednak coraz gorzej – prawie nie siedziałem na wózku, leki w niczym nie pomagały. Nie pomogła też kolejna wizyta na oddziale rehabilitacyjnym. Ponieważ nie było wyjścia, musiałem wrócić do Konstancina na podcięcie zwieraczy, które utrudniają odpływ moczu, co z kolei odpowiada za ten cholerny ból. Ordynator rehabilitacji załatwiła karetkę, którą – nie musiałem za to płacić – pojechałem z powrotem do Konstancina.
Trafiłem tam na tę okropną pielęgniarkę. Gdy zajrzała do sali na nocnym dyżurze, usłyszałem, jak mówi pod nosem:
– No, chyba umarł, bo się nie rusza...
– Jeszcze żyję – odparłem.
Zwiała bez słowa.
Nie przejmowałem się nią, bo chodziło tylko o to, żeby wreszcie pozbyć się bólu.

Gdy jesteś obok i pragniesz pomóc mi wstać,
To nie ma chwili piękniejszej niż ta,
Gdy czuję, że pragniesz odmienić mój świat.
Nie dałbym rady przetrwać tego wszystkiego bez przyjaciół.
Krótko przed zabiegiem wymiany cewników Rafał namówił mnie na kupno telefonu komórkowego. Początkowo go wyśmiałem: jak z renty w wysokości sto trzydzieści złotych, która w całości szła na leki, wykroić dwadzieścia pięć złotych na abonament? Wszyscy bliscy pomagali mi finansowo, a i tak ledwo starczało na leczenie! Mój pokój wyglądał jak apteka i podobnie jak ona wciąż potrzebował nowych dostaw towaru. Wszystko, co posiadałem, było darem od rodziny i przyjaciół – Luizy, Moniki, Asi. Do tego stopnia byłem bez pieniędzy, że nie miałem nawet portfela.
Zacząłem jednak marzyć o telefonie – jak cudownie byłoby móc napisać esemesa do Asi czy Rafała! Ale mnie nie stać... Byłem jak dziecko, które jednak musi mieć zabawkę, i w końcu się zdecydowałem na najniższy możliwy abonament z darmowym telefonem. Rafał miał załatwić wszystko: zabrał dokumenty i pojechał do sklepu. Po czym bardzo szybko wrócił z tajemniczym uśmiechem na twarzy.
– Co jest? Masz ten telefon czy nie?
– Nie.
Znów rozczarowanie. Już nawet nie chciałem wiedzieć, czemu nie mogę mieć komórki.
– Nie panikuj i daj skończyć. Nie mam telefonu, ale za chwilę przyjdzie tu facet ze sklepu z umową do podpisania.
Zostałem właścicielem siemensa C35. Tak bardzo się z niego cieszyłem, że stał się niemal moim nowym przyjacielem. Sprawiał mi tyle radości, że traktowałem go jak żywą osobę. Ktoś, czytając to, pomyśli: wariat! Ale w moim stanie miewa się dziwnych przyjaciół. Gdy całe dnie leżysz samotnie przykuty do łóżka, nawet robak czy pająk mogą stać się bliskie.
Kiedyś przylatywała do mnie przez dziewięć dni osa – czekałem na każdą jej poranną wizytę, aby móc z nią pogadać. Prosiłem, żeby wylewać dla niej kilka kropli soku na parapet. Była zawsze punktualnie o ósmej. Dziesiątego dnia nie przyleciała – wypatrywałem jej w kolejnych dniach, ale już się nie zjawiła. Bardzo to przeżyłem i jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, chciałbym się kiedyś dowiedzieć, dlaczego przestała mnie odwiedzać.
Bez przyjaciół nie byłoby prezentów spadających z nieba. Pewnego dnia niespodziewanie trafiło do mnie dziesięć tysięcy złotych. Mój tata, który przed emeryturą pracował w Banku Spółdzielczym, poprosił kolegów o pomoc. Od tamtej pory sporo czasu minęło i myślałem, że olali sprawę, ale tak nie było. Za te pieniądze kupiłem łóżko pionizujące za sześć tysięcy i ekstra ssak za ponad tysiąc złotych. To dobry moment, aby wykorzystać okazję i podziękować pani Borowieckiej, dyrektorowi Grzegorczykowi oraz wszystkim bankom za pomoc.
Przyjaciele nie zawiedli, gdy ordynator z Konstancina powiedział po zabiegu podcięcia zwieraczy, że tym razem nie zafunduje mi karetki powrotnej do domu, a transport muszę załatwić sobie sam. Załatwiłem więc transport, i to jaki! Przyjechał Rafał, a Asia wpadła na pomysł, że po drodze do Radomia możemy odwiedzić mój rodzinny dom.
Nie byłem tam ponad trzy lata – od czasu wypadku. Trochę bałem się tej wizyty: czy dam radę? Czy serce mi nie pęknie, gdy zobaczę swój pokój, Aresa, traktor? Czy dam radę przejechać obok zalewu, gdzie skończyło się moje dawne życie? Mimo tylu wątpliwości postanowiłem: jedziemy!
Z Konstancina wyjeżdżałem rozgoryczony, bo ból wciąż mi dokuczał. Łagodziło go jednak to, że jadę zwykłym samochodem, na przednim siedzeniu, a nie karetką. Mogłem patrzeć na świat i na ludzi. Postanowiłem stoczyć jeszcze jedną walkę. Jechać nad zalew, gdzie doszło do feralnego skoku, i popatrzeć na tę nienawistną toń.

 

 

Od redakcji

Można wpłacac pieniądze na konto Funadacji Charytatywnej Kongresu Polonii Kanadyjskiej #24583 w każdym oddziale Credit Union pod haslem Pomoc dla Mariusza 

Czeki z dopiskiem Pomoc dla Mariusza można też wysyłać do:
The Charitable Foundation of Canadian Polish Congress,
288 Roncesvalles Ave.
Toronto, Ontario M6R 2M4, Canada 
( przy wpłatach 25 $ i więcej fundacja wystawia pokwitowania do rozliczenia podatkowego )

piątek, 10 sierpień 2012 10:12

Życie po skoku [7]

Napisane przez

mariusz1Nie było mi jednak dane zostać na ognisku. Im bliżej wieczoru, tym gorzej się czułem. Zapadła decyzja: wracam do Radomia, prosto do szpitala. Czułem się tak marnie, że chociaż – jak już wspomniałem – nienawidzę szpitali, to marzyłem tylko o jednym: znaleźć się w którymś jak najszybciej. Pojechaliśmy samochodem osobowym, a Asia obserwowała mnie i widziała, że jest bardzo źle. Gdy zapytała, czy wytrzymam do Radomia, odpowiedziałem, że chyba nie. Zdecydowaliśmy więc, że pojedziemy do szpitala w miejscowości Iłża.


Nie wiem, czy przetrwałbym to wszystko bez Asi. Na szpitalnej sali dzwonek wzywający pielęgniarki był tylko przy wejściu. Gdy zapytałem je, jak mam się do niego dostać, obiecały, że będą zaglądać często. To był mały szpitalik, w którym nigdy nie było tak skomplikowanego przypadku jak mój. Wydaje mi się, że pielęgniarki i lekarze najzwyczajniej w świecie bali się mną zajmować. Woleli nie robić nic, niż zaryzykować, że będą działać i niechcący zrobią coś źle. Tak więc pielęgniarki nie zajrzały do mnie ani razu, a wszystkim zajęła się Asia, która przez całą noc obsługiwała ssak, robiła okłady i czuwała. Ponieważ musiała wracać do domu, rano zastąpił ją tata.


Opowiadałem mu o tym, jak było na obozie, gdy nagle poczułem, że trzeba odessać wydzielinę. Tata włączył dzwonek wzywający pielęgniarkę, ale na próżno – nikt nie przyszedł. W końcu się zdenerwował i sam się mną zajął, choć nigdy wcześniej tego nie robił. Po jakimś czasie sytuacja się powtórzyła. Tata znów strasznie się zdenerwował i zdecydował, że nie zostanę tam ani chwili dłużej. Zażądał od zaskoczonego ordynatora wypisu. Ten długo oponował, aż w końcu powiedziałem mu, żeby wypisał mnie na moje własne żądanie. Tak też się stało. Boże, jaki ja byłem szczęśliwy, że opuszczałem to miejsce! Już od samego wypisu zacząłem normalnie zdrowieć: po powrocie do Radomia gorączka i duszności ustąpiły. Gdyby jednak nie Asia i tata, byłoby bardzo źle. Tata do dziś nie wierzy, że szpital może być tak lipny, i na wspomnienie tamtych wydarzeń z niedowierzaniem kręci głową.


Gdy wszystko się unormowało, poczułem się silny. Wyjazdowi zawdzięczałem moc, którą dosłownie w sobie czułem. Martwił jedynie ten nieszczęsny wewnętrzny cewnik odpowiedzialny za serię infekcji dróg moczowych. Rafał z całych sił przekonywał mnie do cewników zewnętrznych, ale ja nie dość, że się ich bałem, to cholernie krępowała mnie konieczność ich codziennej wymiany. I przez to wciąż tkwiło we mnie to coś, co zagrażało mojemu życiu.

Ból brzucha powracał i coraz częściej był nie do wytrzymania. Nie mówiłem o tym nikomu, ale nie dało się tego ukryć, bo trawiła mnie gorączka i dreszcze. Choć na zewnątrz było upalne lato, ja domagałem się włączenia farelki. Trwało to dobry tydzień. Gdy temperatura sięgnęła czterdziestu dwóch stopni, pielęgniarka natychmiast wezwała pogotowie. Przyjechali błyskawicznie, ale dali tylko środki przeciwgorączkowe oraz przeciwbólowe i odjechali. Nie pomogło to ani na gorączkę, ani na wściekły ból brzucha, więc ponownie wezwano karetkę. Déja vu: ta sama izba przyjęć, te same badania, nie wolno pić i podejrzenie niedrożności jelit. Próbowałem powiedzieć, że niedawno tu przecież byłem z dokładnie tymi samymi objawami, że to nie była żadna cholerna "niedrożność", tylko odmiedniczkowe zapalenie nerek, i dajcie mi pić, do jasnej cholery! Ale nic nie trafiało do lekarza, który usiłował zdiagnozować mój stan. Na szczęście na izbę wszedł chirurg, który mnie poznał, podszedł i z uwagą wysłuchał. Chwilę później dostałem pić i usłyszałem słowa lekarza:


– Mariusz, jedziemy na oddział. Nic się nie martw, będziesz zdrowy.
Podziałało to uspokajająco. Mimo mojej szczerej niechęci do pobytów w szpitalu cieszyłem się z tego, że się tutaj znalazłem. Jeszcze większą ulgę sprawił mi widok kochanej Asi, która zjawiła się zaraz po skończonym nocnym dyżurze w pracy. Ona jest chyba moim aniołem stróżem, bo ilekroć jestem w największych opałach, jej twarz widzę pierwszą. Do końca życia będę jej dłużnikiem.
Potwierdziło się: ostre odmiedniczkowe zapalenie nerek i układu moczowego. Antybiotyk – gorączko, pa, pa. Po raz kolejny usłyszałem ostrzeżenie: pozbądź się wewnętrznego cewnika.
Ale gdy wszystko wraca do normy, zapominasz o ostrzeżeniach. Gdy otaczają cię tak cudowni ludzie jak w moim domu pomocy (choćby wspaniała pani Krysia, która tak samo jak ja obchodzi urodziny 15 sierpnia – pozdrawiam panią, gdziekolwiek pani jest!), wydaje się, że problemy nie mają prawa wrócić. Lekceważysz nawet drobny ból brzucha, który choć stały, nie jest zbyt duży i już ci nie przeszkadza. Zająłem się hodowlą warzyw (papryka, pomidory i ogórki) w wielkich donicach na balkonie. Domowy ogródek sprawiał mi wielką radość. Wszystko rosło w oczach i było namiastką dawnego życia. To ledwie kilka donic, ale tych parę krzaczków jakoś mnie odmieniło. Mogłem wpatrywać się w nie godzinami i wszystkim się nimi chwaliłem. Wreszcie można było zawołać pielęgniarki, żeby skoczyły "na działkę" i zerwały ogórki na śniadanie. A potem można było jeszcze zerwać pomidory i paprykę... Ja zaś dojrzałem do tego, aby zrozumieć, że mieszkanie w tym domu i ci wszyscy ludzie – włącznie z przełożoną i dyrektorem – to najlepsze, co spotkało mnie w życiu po skoku. Nie zapomnę ich starań i wsparcia. Przełożona nieustannie sprawdzała, czy niczego mi nie brakuje. Z dyrektorem grywałem w szachy – zawsze wygrywał, ale miałem okazję przekonać się, że to równy gość, który szanuje każdego człowieka bez względu na wiek czy schorzenie. Po prostu odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu.
Ból brzucha narastał. Nowy szpital, nowe badania i bezsilność – mimo wszelkich starań – lekarzy. Po tygodniu nie wiedzieli nic, a ja dostawałem coraz silniejsze środki przeciwbólowe. Po trzech tygodniach usłyszałem, że najprawdopodobniej to ból zwany ośrodkowym, który pojawia się na tle nerwowym i niezbyt wiele o nim wiadomo. Zdecydowano się na badanie zwane kolonoskopią. Ta nazwa większości ludzi nic nie mówi, a ja dowiedziałem się, co oznacza, na chwilę przed – było to badanie jelita grubego. Jest ono czymś okropnym i śmiało mogę powiedzieć, że należy do najbardziej krępujących ze wszystkich, jakie przeszedłem. Ale i ono nie dało odpowiedzi na pytanie o przyczynę bólu. Kolejne środki przeciwbólowe coraz gorzej działały na resztę organizmu. Po jednym pojawiły się stany lękowe, dramatycznie wysokie ciśnienie, a potem paraliż twarzy. Po konsultacji neurochirurga pielęgniarka zrobiła zastrzyk, paraliż ustąpił, wszystko stało się kolorowe, a ja zasnąłem. Gdy zapytałem później o ten paraliż twarzy, usłyszałem, że to reakcja na lek. W wypisie było jednak coś innego: "Atak padaczki po podaniu leku". Kiedy to przeczytałem, zdenerwowałem się, bo padaczka kojarzy się z czymś, co się powtarza co jakiś czas. Na szczęście nigdy więcej nie miałem już podobnego ataku.
Gdy po niemal miesiącu zostałem wypisany, byłem załamany: ból był taki sam jak przed przyjęciem na oddział. Wszystkie wysiłki lekarzy zostały skierowane na walkę z tą dolegliwością. W specjalnej poradni ustalono leki: co cztery godziny tramal i no-spa. Pojawił się kolejny problem: przez miesiąc w szpitalu zaniedbałem rehabilitację i teraz z trudem siedziałem na wózku. Trawiła mnie wściekłość: wszystkie sukcesy zaprzepaszczone, bezustannie potworny ból i faszerowanie lekami. Po dwóch tygodniach lekarka z przychodni paliatywnej przywiozła specjalne plasterki, które co trzy dni trzeba przyklejać na klatce piersiowej. Co? Co ta doktórka wymyśliła? – pomyślałem wtedy – taka mała pierdółka ma mi pomóc? No, ale po kilku godzinach, gdy ta pierdółka zaczęła działać, chciałem krzyczeć z radości. Nie do wiary, bo ból zmniejszył się o jakieś trzy czwarte! Cud! Dopiero potem dowiedziałem się, że to nie tyle cud, ile właściwie narkotyk. Gdy to zrozumiałem, zrobiło mi się smutno i byłem tym nawet zaniepokojony. Jednak ból ustępował, mogłem ćwiczyć i jeździć na wózku – to było ważniejsze.


Postanowiłem, że znów muszę iść na oddział rehabilitacyjny. Trafiłem w nowe miejsce i jeśli doczytaliście moją książkę do tej strony, to na pewno się domyślacie, że znowu umierałem z niepokoju i bałem się nowych ludzi. Niemal jak zwykle okazało się, że obawy są bezpodstawne. Moją rehabilitantką była Gosia – robiłem wszystko, ćwiczyłem ostro i z wielkim oddaniem, co wzbudziło jej podziw. Moje bicepsy dosłownie rosły w oczach, a Gosia powtarzała, że dotąd nie ćwiczyła z nikim, kto tak szybko nabierałby masy mięśniowej. Zaczynałem od półtorakilogramowych ciężarków, a po trzech tygodniach podnosiłem jedną ręką już sześć kilo! Znów mogłem samodzielnie jeździć na wózku.
Lidia, która prowadziła terapię zajęciową (podobnie jak Gosia, była bardzo ładną dziewczyną), również okazała się świetną osobą. Codziennie coś mi przynosiła: a to słodką bułkę, a to pyszną sałatkę warzywną. Później, gdy już nie musiała do mnie przychodzić, bo sam jeździłem na jej zajęcia, zawsze robiła mi kawę. Na tym nie koniec: Lidka z Gosią załatwiły wniosek o nowy wózek, który niebawem dostałem. Gdy byłem wypisywany, Lidka – trzeba wspomnieć, że była bardzo uzdolniona plastycznie – podarowała mi swoje piękne szkice. Zaprzyjaźniłem się z tymi dziewczynami bardzo i nasza znajomość nie zakończyła się po wypisaniu mnie z ośrodka. Pewnego dnia na oddziale pojawił się Piotrek, którego potrącił samochód. Zawsze – podobnie jak jego rodzice – uśmiechnięty i uprzejmy. Szybko znaleźliśmy wspólny język. On i dziewczyny to kolejne osoby, którym wiele zawdzięczam i które robiły wszystko, aby mnie wesprzeć. Nie muszę chyba dodawać, że co tydzień w odwiedziny przyjeżdżała rodzina i niezawodna Asia.


Pobyt w takich miejscach z reguły trwa miesiąc. Ja byłem tu już tydzień dłużej – okazało się, że to nagroda za zaangażowanie i postępy. Nie dało się ich nie zauważyć: byłem silny i jeździłem wózkiem jak szalony. Po sześciu tygodniach przyszło jednak kolejne załamanie. Tak, tak, znów ta sama zmora: infekcja dróg moczowych i towarzyszący jej wściekły ból. Mimo to nie rezygnowałem z ćwiczeń, co zaimponowało wszystkim, łącznie z nieskorą do pochwał panią ordynator. Znów usłyszałem jednak: zrezygnuj z cewnika wewnętrznego.
Po blisko dwóch miesiącach lekarze postanowili mnie wypisać. Wróciłem silniejszy i sprawniejszy niż kiedykolwiek po wypadku. Każdy, kto mnie zobaczył, mówił, że jestem umięśniony jak atleta. Faktycznie, bicepsy robiły wrażenie!

Kiedy jest smutno, kiedy jest źle,
Zamykam oczy, widzę, co chcę:
Bijące źródełko marzeń, snów.


Minęło trochę czasu od wypisu z rehabilitacji, gdy którejś soboty usłyszałem pukanie do drzwi. Pojawili się w nich Piotrek ze swoją mamą i Gosia. Trzymali kartonowe pudełka, w których był komputer! Nie mogłem uwierzyć. Gdy byłem na rehabilitacji, opowiadałem im, że bardzo chciałbym pisać, ale nie mam jak. Nie radzę sobie z kartką i długopisem, więc pozostaje tylko klawiatura, a – co za tym idzie – bardzo chciałbym mieć komputer. Niestety, nie było mnie na niego stać. A tu proszę, taki prezent! Nie mogłem w to uwierzyć i czułem się niezwykle zakłopotany tym, że Piotr – w sumie obcy człowiek – zdobył się na tak szlachetny gest.

 

 

Od redakcji

Można wpłacac pieniądze na konto Funadacji Charytatywnej Kongresu Polonii Kanadyjskiej #24583 w każdym oddziale Credit Union pod haslem Pomoc dla Mariusza 

Czeki z dopiskiem Pomoc dla Mariusza można też wysyłać do:
The Charitable Foundation of Canadian Polish Congress,
288 Roncesvalles Ave.
Toronto, Ontario M6R 2M4, Canada 
( przy wpłatach 25 $ i więcej fundacja wystawia pokwitowania do rozliczenia podatkowego )


Mariusz w poniedzialek 30 lipca mial 5-godzinna operację. Pierwsza w historii polskiej laryngologii. Usunięto mu rurke tracheotomiczna i kilka cm tchawicy po 14 latach. Mariusz bardzo cierpi, ma brodę przyszyta do klatki piersiowej zeby nie naruszyc wszystkiego...

piątek, 03 sierpień 2012 15:56

Życie po skoku (6)

Napisane przez

 

mariusz1Nie mówiłem im o tym, bo byłem pewny, że zrobili badanie moczu, gdy byłem na izbie przyjęć. Okazało się, że nie. Teraz wreszcie wiedzieli, co mają robić. Gorączka opadała, a ja wracałem do zdrowia. Cały czas była przy mnie Asia – nigdy jej tego nie zapomnę. Po jedenastu dniach – wyczerpany i wychudzony – mogłem wrócić do siebie.


Odzyskałem siły i wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że wciąż czułem niewielki ból brzucha. Coraz częściej miałem kłopoty z układem moczowym. Miałem wtedy cewniki wewnętrzne, które wymienia się co dwa tygodnie – było to niezwykle krępujące, tym bardziej że robiła to kobieta. Cewnik wciąż się zapychał, co oznaczało, że trzeba wezwać karetkę, a wszyscy powtarzali, że problemy z drogami moczowymi są właśnie przez to, i zachęcali, aby przejść na cewniki zewnętrzne, zwane kapturkami. Rafał opowiedział mi o nich wszystko: wyglądem przypominają prezerwatywę i trzeba je zmieniać codziennie. Ta informacja sprawiła, że nie zgodziłem się na kapturki – wstydziłem się wymiany cewnika raz na dwa tygodnie, a teraz miałbym przeżywać to codziennie? Nigdy w życiu!


Któregoś ranka cewnik znów był niedrożny, więc pielęgniarki wezwały pogotowie. Gdy przyjechało, okazało się, że jest problem z usunięciem starego cewnika. Lekarz nie mógł sobie poradzić, a mnie coraz bardziej bolało, bo nie można było odprowadzić moczu. Trafiłem do szpitala na izbę urologiczną, gdzie z trudem coś próbowali zrobić. Odwieźli mnie, krwawiącego, z powrotem do domu. Krwotok nie ustawał, dostałem dreszczy i pojawiły się trudności z oddychaniem – znów nikomu nic nie mówiłem, bo łudziłem się, że zaraz mi przejdzie. Po południu byłem blady i zacząłem wymiotować. Pielęgniarki zauważyły, że coś jest nie tak. Gdy zapytały, co się dzieje, poczułem, że nie mogę zaczerpnąć powietrza. Zacząłem się dusić. Były przerażone, jedna pobiegła dzwonić po pogotowie i słyszałem, jak krzyczy do słuchawki.
W tym krytycznym momencie pomyślałem to samo co wtedy, po skoku: Boże, to dziś? Dziś mam odejść z tego świata? Niewiele widziałem i słyszałem, ale poprosiłem, żeby mnie posadzono. Wtedy udało mi się zaczerpnąć powietrza. Z każdą sekundą było coraz lepiej. Przypomniały mi się pytania, które przed chwilą zadałem Bogu. Chyba w ostatniej chwili mnie rozpoznał i postanowił: Nie, jego jeszcze u siebie nie chcę.
Po przyjeździe karetki było już dużo lepiej, ale lekarz chciał mnie zabrać na obserwację. Tak bardzo nienawidzę szpitali, że nie zgodziłem się na to, ale kilka godzin później znów poczułem się gorzej. Ponownie trzeba było wzywać pogotowie i tym razem bez protestów pojechałem do szpitala. Zrobili wszystkie badania i natychmiast trafiłem na OIOM. Zrozumiałem, że nie jest dobrze, skoro trafiłem na ten oddział. Ten sam, na którym leżałem zaraz po wypadku, te same pielęgniarki i ci sami lekarze – wszyscy mnie rozpoznali. Straciłem świadomość i obudziłem się na drugi dzień przed południem. Znów byłem podłączony do kroplówek i innych sprzętów. Przez krótką chwilę byłem tak zdezorientowany, że wydawało mi się, iż znów jestem tuż po wypadku, że wszystkie późniejsze wydarzenia były tylko snem. Zaraz jednak wszystko sobie przypomniałem. Znów byłem przerażony – na ten oddział nie trafia się bez powodu.


Na moje pytania lekarze odpowiadali, żeby niczym się nie martwić i że wszystko jest pod kontrolą. Może i tak, ale nie byłem w stanie wytrzymać atmosfery oddziału. W trzecim dniu pobytu pękłem i ubłagałem lekarza, żeby mnie wypisał. Nie chciał (była sobota), ale w końcu dopiąłem swego. Dał mi kroplówki, które miałem brać do poniedziałku. Wróciłem do domu i mogłem wreszcie odpocząć. W poniedziałek czułem się już całkiem zdrowy i znów jeździłem na moim wózeczku po korytarzu tam i z powrotem. Kolejne dni upływały spokojnie, a ja zacząłem się nudzić i postanowiłem ponownie dostać się na rehabilitację, gdzie byłbym z Rafałem.


Wkrótce potem znów tam byłem i znowu na tej samej sali, choć w innym łóżku. Szybko nawiązałem kontakt ze współpacjentami, którzy okazali się świetnymi ludźmi (wśród nich pan Tadeusz J.). Wtedy też dowiedziałem się od Rafała, że stowarzyszenie, do którego obaj należymy (nie chciałem się zapisać – zrobiłem to tylko dlatego, że Rafał nalegał), stara się o dofinansowanie z PFRON-u na obóz rehabilitacyjny. Gdy Rafał zapytał mnie, czybym nie pojechał, roześmiałem się i bez namysłu odpowiedziałem, że na pewno nie. Ale on uparł się i zaczął roztaczać przede mną wizję bardzo atrakcyjnego wyjazdu. Nie ukrywam, że przemawiała ona do mnie. Poczułem, że bardzo chcę jechać, ale coś tam w środku okrutnie szeptało: Nie nadajesz się na takie wyjazdy. Każdy, ale nie ty. Ten szept był gorszy od krzyku. Opowiedziałem o wszystkim Asi, a ona popatrzyła na mnie i powiedziała tylko jedno słowo:


– Pojedziesz!


Co ona gada? Gdzie pojadę? A rurka? Odsysanie? Kto tam będzie to robił? Wciąż jednak wyobrażałem sobie, jakby było na takim wyjeździe.
Wtedy znów przypałętała się infekcja dróg moczowych: bakteria, wysoka gorączka, cholernie silny antybiotyk. Rafał mnie nie opuszczał i ciągle rozmawialiśmy o obozie. W końcu przełamałem jakąś barierę w sobie i zgodziłem się pojechać. Potrzebna była tylko osoba, która będzie się mną opiekować. Chciałem poprosić o to Asię. Jeszcze się nie zebrałem na odwagę, by ją o to zapytać, gdy usłyszałem:
– Dobra, już się nie zamartwiaj. Pojadę z tobą.


Okazało się, że już dawno wszystko z Rafałem ustalili! Pozostało tylko cieszyć się na wyjazd. Chyba wiecie już, co czułem: byłem pełen obaw, ale jednocześnie miałem przeczucie, że wszystko będzie dobrze.

Od dawna nie czułem takiej wolności i braku ograniczeń jak podczas tego obozu. Nikt nie dał mi odczuć, że jestem niepełnosprawny czy jakiś inny. Miejsce było przeurocze: w środku lasu (czułem się tak swojsko jak u siebie na wsi) i blisko olbrzymiego jeziora, które było ledwie dwieście metrów od naszych domków. Wszystko to dawało niesamowitą radość i energię. Raj: przyroda, czyste powietrze, żadnych lekarzy i kroplówek. Do tego poznałem wspaniałych ludzi i zaprzyjaźniłem się ze zwariowanym psem naszego opiekuna. Byłem cholernie szczęśliwy i w wieczornej modlitwie podziękowałem Bozi za to, że mogę to wszystko oglądać i być w tym miejscu. Wiem, że Bóg tak kieruje naszym życiem, abyśmy mogli poznać różne jego smaki: po całym zestawie bardzo gorzkich potraw w menu wreszcie znalazło się coś słodkiego. Miałem mnóstwo energii i zapału do wszystkiego, nie przestawałem się uśmiechać. Ciągle słyszałem:


– Ale ty się potrafisz wszystkim cieszyć!


Jak tu się nie cieszyć, gdy po raz pierwszy od tak dawna czujesz się wolny, szczęśliwy i zdrowy?
Mój zapał i – jak sam to określił – "olbrzymie rezerwy niezależności" zauważył nasz opiekun Artur. Każdy poranek zaczynał się od wyczerpującej gimnastyki, którą prowadził. Gdy wszyscy ledwo dyszeli ze zmęczenia, ja wciąż byłem uśmiechnięty. Wtedy Artur podszedł ze swoją dziewczyną Ewą i zapytał, czy nie chcę być jeszcze bardziej sprawny i samodzielny. Jasne, że chciałem! Niemal natychmiast rozpoczęły się indywidualne zajęcia – i to dopiero była harówka: ćwiczenia na materacach i na wózku, ciężarki... Potem przyszedł czas na kolejne wyzwania: jazda wózkiem na czas, rugby, tenis stołowy. Nie mogłem uwierzyć, że to wszystko jest możliwe! Byłem coraz szczęśliwszy i coraz silniejszy.
Obawiałem się tylko dwóch rzeczy. Pierwsza wiązała się z tym potwornym odsysaniem. Powiem szczerze: bardzo się bałem oddalić od domku, gdzie był ssak. Wydzielina zalegająca w rurce okropnie utrudnia oddychanie i niemożność jej odessania to spory kłopot. Ale nie było takiej siły, która by mnie zatrzymała. Wzywało mnie życie i nie potrafiłem mu się oprzeć, musiałem jakoś spożytkować energię, którą byłem wypełniony. Wyruszałem na wędrówki do pobliskiego ośrodka i choć pewnie żaden lekarz nie wypuściłby mnie tak daleko bez ssaka, postanowiliśmy z Asią, że zaryzykuję. Nie pożałowałem tego.


Druga rzecz, która mnie niepokoiła, to bliskość wody. Jej szum i głosy kąpiących się ludzi budziły paniczny lęk. Woda była niczym wróg, który jeszcze ze mną nie skończył – monstrum czekające na poranioną ofi arę,aby zadać ostateczny cios. Nie wiedział o tym nikt poza Asią, ale wkrótce dowiedzieć się mieli wszyscy: atrakcją obozu był bowiem rejs łodzią. Do ostatniej chwili nic nie mówiłem, ale gdy tylko zobaczyłem wodę...
Spanikowałem. Powiedziałem, że nie wejdę na pokład za żadne skarby. Po prostu histeria – zero myślenia, same emocje. Gdy inni pływali łodzią, Asia została ze mną i od czasu do czasu rzucała spojrzenia na rozbawioną gromadę.
– Asia, chodź do nas! – usłyszeliśmy nagle.
Odpowiedziała, że bardzo by chciała, ale nie może, i spojrzała na mnie: tak zwyczajnie, bez wyrzutów. Wtedy coś we mnie pękło i powiedziałem po chwili:


– Zgoda, popłynę.
Zrobiłem to tylko dla niej. Ona robiła dla mnie niemal wszystko, więc byłem jej coś winien. W tym momencie liczyła się Asia, a nie moje lęki. Im bliżej byłem wody, tym większy czułem strach. Czekałem tylko na moment, gdy toń mnie wciągnie i dokończy dzieła. Każde mocniejsze kołysanie łodzią odbierałem jako zaczepkę i w głowie dogadywałem: Na co czekasz? Bierz mnie! Już ci nie ucieknę! Ale im dłużej nic złego się nie działo, tym bardziej czułem się zwycięzcą. Wreszcie nie miałem wątpliwości, kto wygrał ten pojedynek. Teraz ja byłem gotów straszyć potwora i mu wygrażać. Przetrwałem próbę, ale za żadną cholerę nie popłynę już żadną łajbą. Nie wiem, czy wygrałbym kolejne starcie, i nie mam zamiaru się o tym przekonywać.


Wieczorem wybraliśmy się na piwo. I cóż, ledwie po dwóch byłem nieźle zrobiony. No więc nabrałem odwagi: poprosiłem Artura, żeby nauczył mnie przesiadania się z wózka na łóżko. Kilka razy już to proponował, ale za każdym razem się bałem. Pojechaliśmy do pokoju i zaczęła się komedia: byłem rozluźniony jak guma i leciałem na wszystkie strony. Asia z Ewą pękały ze śmiechu, a Artur próbował trzymać fason, ale i on w końcu parsknął śmiechem. Po wielu nieudanych próbach postanowiłem zostać na podłodze – Artur nie dawał spokoju: próbuj i próbuj. Już nie miałem siły, więc zacząłem wymyślać preteksty w stylu: słabo mi, duszno i takie tam. W końcu odpuścił.
Następnego dnia – mimo uzasadnionych obaw – nie miałem kaca. Za to Artur postanowił przełamać kolejną tkwiącą we mnie barierę. Chciał, żebym zdecydował się usiąść na lżejszym i bardziej aktywnym wózku. Opierałem się, jak mogłem – że wózek jest wywrotny i boję się na nim usiąść – ale Artur postanowił użyć prowokacji:
– Tak właśnie czułem. Wszystko, co robisz, to tylko słomiany zapał i blef.
Kurde, zaskoczył mnie. Tyle było pochwał, a tu nagle takie coś. Powiedziałem, żeby mnie przesadzili, i dodałem – z wielkim wyrzutem – że jak sobie zrobię krzywdę, to będzie jego wina.


– Nie bądź taki uparty, przejedź się najpierw tym wózkiem – odparł. – Zobaczysz różnicę i nie będziesz chciał innego.
Roześmiałem się w duchu i już szukałem pretekstu, żeby szybko z nowego wózka zejść. Musiałem tylko zrobić na nim kilka kółek, żeby Artur to zobaczył, trochę postękać, no i poudawać, jak mi źle, i powinno być po sprawie. Ale nie było źle! Miał rację, ten wózek był rewelacyjny. I co teraz? Naprawdę mi się podobało, ale głupio się było teraz do tego przyznać. Cholera, szkoda było schodzić, ale musiałem przecież postawić na swoim, więc przesadzili mnie z powrotem na mój ciężki czołg.


Następnego dnia schowałem dumę do kieszeni:
– Dawajcie tu ten wózek! Nie mam sił na ten mój pancerniak.
Artur znów wygrał. Ale tak naprawdę wygrałem ja.
Niestety, znów pojawił się ból brzucha. Nie chciałem opuszczać turnusu, więc Asia wybrała się do miejscowego lekarza, który przepisał antybiotyk w zastrzykach i lek rozkurczowy – papawerynę. Początkowo leki pomagały, ale ból wracał. Znów pojawiły się duszności i gorączka. Asia musiała zadzwonić po karetkę. Zrobili zastrzyki i poczułem się lepiej. Byłem zadowolony, bo wieczorem czekała nas zabawa przy ognisku.

 

Od redakcji

Można wpłacac pieniądze na konto Funadacji Charytatywnej Kongresu Polonii Kanadyjskiej #24583 w każdym oddziale Credit Union pod haslem Pomoc dla Mariusza

Czeki z dopiskiem Pomoc dla Mariusza można też wysyłać do:
The Charitable Foundation of Canadian Polish Congress,
288 Roncesvalles Ave.
Toronto, Ontario M6R 2M4, Canada
( przy wpłatach 25 $ i więcej fundacja wystawia pokwitowania do rozliczenia podatkowego )


Mariusz w poniedzialek 30 lipca mial 5-godzinna operację. Pierwsza w historii polskiej laryngologii. Usunięto mu rurke tracheotomiczna i kilka cm tchawicy po 14 latach. Mariusz bardzo cierpi, ma brodę przyszyta do klatki piersiowej zeby nie naruszyc wszystkiego...

 

 

piątek, 27 lipiec 2012 13:10

Życie po skoku [5]

Napisane przez

mariusz1Zbliżał się dzień ponownego wyjazdu do Warszawy. Dopiero w ostatnią noc pomyślałem: Boże, a jak się nie uda? Będę musiał pozostać z tą rurką, nic się nie będzie dało zrobić z kręgosłupem. I znów: strach, przerażenie. Znikła gdzieś pewność siebie. Co będzie, gdy się nie uda? Dlaczego nie próbowałem nawet przez moment przemyśleć czarnego scenariusza?
    W noc przed zabiegiem nie zmrużyłem oka. Na przemian cichutko śpiewałem i płakałem. Śpiewałem, bo bałem się, że to może być ostatni raz, gdy mogę to zrobić. Płakałem zaś, bo czułem się jak skazaniec przed egzekucją.
    Po zabiegu obudził mnie potworny ból klatki piersiowej, którego nie było po pierwszej operacji. Z całych sił chciałem sprawdzić, czy nadal mam rurkę, ale nie mogłem podnieść rąk ani poruszyć głową. W miejscu gdzie była rurka, czułem straszny ból. Prosiłem Boga, żeby nie było już tego cholerstwa. Boziu, jeśli operacja się nie udała i nadal je mam, spraw, że zanim otworzę oczy, jeszcze pośpię i obudzę się bez tej rurki. Jednak nie udało mi się zasnąć i usłyszałem, że kilka osób podeszło do łóżka. Wśród nich moja doktor i pielęgniarki. Nie mogłem podnieść powiek, ale słyszałem wszystko: pielęgniarka zapytała lekarkę, dlaczego się nie udało. Tamta wyjaśniła za pomocą terminów medycznych. Nie musiałem ich rozumieć, żeby wiedzieć, co to oznacza. Zacząłem płakać, a do nich dotarło, że usłyszałem rozmowę, i po cichu wyszły z sali. Mnie znów było wszystko jedno: nie miałem ochoty się budzić i niczego już nie chciałem. Znów ból: ten po zabiegu i ten gdzieś w środku. Kulminacyjny punkt bólu nastąpił, gdy nad ranem zrozumiałem, że fiasko tego zabiegu oznacza równocześnie to, że nie będzie żadnej operacji kręgosłupa. Nie mogłem się pogodzić, że dalej mam tę rurkę – tyle od niej zależało!
    Uwierzyłem, że wszystko musi pójść dobrze. Rozpacz była tak wielka jak wcześniej radość i doprowadziła do tego, że dzień po zabiegu wyrwałem rurkę. Było mnóstwo krwi, ale miałem to gdzieś – przynajmniej na krótką chwilę pokonałem to cholerstwo. Lekarka nie krzyczała, tylko spokojnie powiedziała:
    – No to dostało się rurce? Oj, Mariusz, Mariusz... Wiem, że jesteś na nią zły, ale ona ratuje ci życie.
    – Wiem – odpowiedziałem. – Ale i tak jej nienawidzę.
    Wszystko było opuchnięte, więc lekarka musiała założyć rurkę o numer mniejszą. Trudniej mi się przez nią oddychało, ale sam byłem sobie winny. Bolało coraz bardziej, a ja uparcie odmawiałem przyjęcia czegoś przeciwbólowego. Nie winiłem już innych – winiłem tylko siebie i siebie chciałem ukarać. Lekarze i pielęgniarki widzieli tylko mój ból i załamanie, brakowało im uśmiechniętego i śpiewającego Mariusza. Ja zaś bałem się wracać do Radomia. Nie chciałem wracać pozbawiony głosu, wiary i nadziei. Bałem się pytań i wydawało mi się, że wszystkich zawiodłem.

    Na huśtawce
    Z twoją pomocą już się nie boję, A szczery uśmiech zawdzięczam tobie. Nie było żadnych pytań. Wszyscy w Radomiu zachowali się do tego stopnia profesjonalnie, że aż byłem poirytowany tym, że nikt o nic nie pyta. Byłem zdruzgotany i zbyt zmęczony, by robić cokolwiek. Nie ćwiczyłem. Nie – tak jak kiedyś – na złość, ale dlatego, że nie byłem w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu. Musiało upłynąć sporo czasu, zanim doszedłem do siebie i zacząłem przebąkiwać, że chciałbym ćwiczyć. Wraz z kolejnymi postępami w rehabilitacji wracała radość życia i zapominałem o tym, że muszę żyć z nieszczęsną rurką.
    Na początku myślałem, że dom pomocy nie różni się właściwie od szpitala. Uważałem go po prostu za szpital z okrojoną liczbą specjalistów, lekarzy i pielęgniarek. Na miejscu przekonałem się, że nie mam racji – to nie tyle szpital, ile właśnie dom, gdzie masz osobny pokój i własną łazienkę. I pomyśleć, że tak bardzo bałem się tego miejsca! A przecież to tu znalazłem tak wielu przyjaciół – wśród nich Asię, która sprawiła, że dawałem z siebie jak najwięcej. Nigdy bym sobie nie poradził bez wsparcia jej i całego personelu domu. Zmieniłem podejście do niego i nie tylko przestałem się bać, ale nawet cieszyłem się, że trafiłem właśnie tu.
    Wciąż jeździłem na wózku i z dnia na dzień było coraz lepiej. Wyjeżdżałem na spacery i wiele godzin spędzałem z Asią, która zawsze miała dla mnie czas i sprawiła, że znów się uśmiechałem. Opowiedziałem jej kiedyś, jak bardzo chciałbym pojechać do supermarketu i pooglądać wszystko, co można tam kupić. Wysłuchała mnie i tylko się uśmiechnęła. Kilka dni później, w sobotę, usłyszałem pukanie do drzwi. To była Asia, która przyjechała specjalnie do mnie i...
    – Zabieram cię do M1!
    Z jednej strony bardzo się ucieszyłem, a z drugiej – wystraszyłem. W końcu nie byłem nigdy dalej od ośrodka niż kilkaset metrów! Ale co tam, ukryłem swój strach i pojechaliśmy. Było wspaniale. Od tamtej pory wyprawy do centrum handlowego stały się częste i zawsze jednakowo cieszą.
    Moje życie było więc w miarę ustabilizowane: samodzielnie radziłem sobie z wózkiem, codziennie miałem rehabilitację. Nic mi nie dolegało i niczego nie brakowało. Mogłem też cieszyć się z tego, że mam przyjaciół. Umarły przyjaźnie z czasów sprzed skoku. Po wypadku koledzy odwiedzali mnie dosyć często, ale z miesiąca na miesiąc przyjeżdżali coraz rzadziej, aż w końcu w ogóle przestali. Nie mogłem się z tym pogodzić. Czemu tak się stało? W końcu to moi koledzy, jeździliśmy razem na dyskoteki i na dziewczyny; zawsze byliśmy zgrani, a i jeden za drugiego skoczyłby w ogień. Teraz ci sami koledzy nie chcą przyjechać... Byłem na nich bardzo zły. Wmawiałem sobie, że jak kiedyś przyjadą, to wyrzucę ich ze złości, ale tak naprawdę – umarłbym ze szczęścia, gdyby któryś mnie odwiedził.
    Bardzo trudno jest się pogodzić z tym, że kumple cię opuścili. To przykre, ale nie potępiam ich, bo być może gdyby coś takiego spotkało nie mnie, ale któregoś z nich, zachowałbym się tak samo. Ucieszyłaby mnie wizyta kolegi, ale dziś cieszę się nawet z tego, że któryś zapyta tatę, co słychać u Mariusza.
    Na rehabilitacji poznałem Luizę, dziennikarkę Radia Radom. Kiedy pierwszy raz mnie zobaczyła, podeszła do łóżka i zaczęła rozmawiać. Nie, nie rozmawiać: ona gadała jak najęta! Miałem wtedy kiepski nastrój. Boże, co to za baba!? Skąd ona się wzięła? Gada i gada bez końca! Nie miałem odwagi powiedzieć jej czegoś w stylu: "Babo, idźże sobie stąd!". Tak mogłem potraktować rodziców, ale nie obcą osobę. Bardzo dobrze, bo upór i cierpliwość Luizy pomogły mi w pogodzeniu się z losem. Nie zważała na to, że nie mam ochoty z nią rozmawiać, tylko przyniosła jakieś czasopismo. Nie chciałem go od niej brać, ale w końcu uległem pokusie i przeczytałem je z dużym zainteresowaniem.
    Następnego dnia przyniosła kolejne dwie gazety, a ja zacząłem z nią gawędzić. Tak narodziła się nasza przyjaźń. Ta niesamowita gaduła skruszyła mój opór do tego stopnia, że nie mogłem się doczekać każdej jej kolejnej wizyty. Sprezentowała mi radio. To dzięki niej zacząłem lepiej traktować rodziców i przestałem być draniem, który doprowadzał mamę do łez. Luiza, dziękuję – bez ciebie nie ruszyłbym we właściwym kierunku.
    Na oddziale rehabilitacyjnym poznałem też Rafała, który w wypadku motocyklowym uszkodził sobie rdzeń na dolnym odcinku kręgosłupa. Ma jednak zdrowe ręce i zasuwa na wózku aż miło. Bardzo zżyliśmy się z sobą: zawsze robił nam śniadanie i kolacje (bardzo blisko był sklep spożywczy), pomógł mi zapomnieć, że jestem niepełnosprawny, i zyskać pewność siebie. Nauczył mnie też, jak radzić sobie z ludźmi wgapiającymi się w niepełnosprawnych – on reagował na "przyglądaczy" z uśmiechem i lekceważeniem. Zacząłem go naśladować i zadziałało – Rafał, dzięki!
    Któregoś wieczoru rozmawialiśmy o frytkach. Mówiłem, że dla nich gotów byłbym zrobić wszystko. Na drugi dzień po kolacji wyjechał z sali i długo nie wracał, co do niego zupełnie nie pasowało. Nagle podjechał do mojego łóżka z talerzem pełnym gorących frytek. Wzruszyło mnie to do łez. Gdybym miał wcześniej jakieś wątpliwości, to teraz wiedziałbym już na pewno, że Rafał jest moim prawdziwym przyjacielem. Nigdy nie zapomnę "numeru z frytkami". Później dowiedziałem się, że kupił ziemniaki i sam je usmażył w szpitalnej kuchni. Z Rafałem przyjaźnimy się do dziś.
    Poznałem jego zawsze uśmiechnięte siostry. Często odwiedza mnie w Radomiu, gdzie wspólnie kucharzymy i bezustannie rozmawiamy. W dwa lata po wyjściu z oddziału rehabilitacyjnego postanowiliśmy tam powrócić, żeby jeszcze bardziej się "usprawnić". Na szczęście nie było już tego ordynatora, który tak mocno przetrzebił kieszenie moich rodziców. Zaprzyjaźnione pielęgniarki umieściły nas na tej samej sali i na tych samych łóżkach co kiedyś. Kiedy tam wjechaliśmy, wróciły wspomnienia: dobre i złe. Wszystko było po staremu: te same dziury czy plamy na suficie i ścianach (znałem na pamięć każdą z nich!) oraz ten sam – z wyjątkiem ordynatora – personel. Od pierwszego dnia było fajnie, bo wszystkich znaliśmy i wszyscy nas lubili, a my robiliśmy to, na co mieliśmy ochotę. Gdy tylko mogła, odwiedzała mnie Asia – Rafał zawsze był o nią zazdrosny:
    – Ale masz szczęście! Taka laska cię odwiedza!
    W trzecim dniu pobytu poczułem dość silny ból brzucha. Powiedziałem o tym lekarce na wieczornym obchodzie. Stwierdziła, że to pewnie coś niegroźnego, ale na wszelki wypadek kazała rano pobrać mocz i zrobić posiew. Ból stawał się jednak coraz mocniejszy i utrudniał jazdę na wózku. USG jamy brzusznej nic nie wykryło, za to posiew wykazał obecność bakterii i konieczność podania silnego antybiotyku dożylnego, który miał zwalczyć odmiedniczkowe zapalenie nerek. Po kilku dniach ból całkiem ustąpił i znów mogłem rozrabiać z Rafałem.

    Po powrocie z rehabilitacji czułem się jeszcze sprawniejszy. Wróciłem do dawnych zajęć i nagle, po kilku tygodniach, znów poczułem ten sam ból. Próbowałem go zignorować i nikomu nic nie powiedziałem. Zaczęło mi się robić potwornie zimno, choć było już prawie lato. Potem przyszedł czas na ataki gorąca. Okazało się, że mam czterdzieści dwa i dwie kreski temperatury. Pielęgniarki natychmiast wezwały pogotowie, które zaraz przyjechało, ale jego ekipa uznała, że nic mi nie jest. Zrobili jakieś zastrzyki i zapewnili, że wszystko będzie w porządku. Ale tak nie było, zacząłem tracić świadomość. Kolejna karetka zabrała mnie na izbę przyjęć bez pytania. Niewiele pamiętam z tego, co działo się potem: jakieś badania, przyjęcie na oddział chirurgiczny.
    Rano przyjechała Asia i dzięki jej obecności poczułem się lepiej. Temperatura rosła i opadała, a lekarze podejrzewali niedrożność jelit. Nie pozwolili mi nic jeść i pić, co przy wysokiej gorączce było jak najgorsza kara – oddałbym wszystko za łyk czegokolwiek. Lekarze mieli kłopot, bo antybiotyk nie powstrzymywał gorączki i nie wiedzieli, co robić. Piątego dnia ból był potworny, a na twarzy lekarza, który miał dyżur, malowało się przejęcie. W czasie rozmowy z nim wspomniałem, że identyczny ból czułem kilka miesięcy temu i wtedy przyczyną było odmiedniczkowe zapalenie nerek.

piątek, 20 lipiec 2012 13:37

Życie po skoku [4]

Napisane przez

 

Pani z domu opieki skwitowała odpowiedź krótko: – No tak, wszystkie śmieci do nas...

mariusz1

Wreszcie coś znaleźli: radomski Dom Pomocy Społecznej Weterana Walki i Pracy. Nazwa tej instytucji wyrwała mnie z apatii, a bierność zastąpił potworny lęk. Tu, na rehabilitacji, spędziłem blisko rok, wszyscy mnie znali, czułem się bezpiecznie. Byłem przerażony koniecznością przeprowadzki w obce miejsce pełne nieznanych ludzi, od których mam być zależny. Już nawet nocny płacz nie przynosił ulgi, a ja wariowałem, bo czułem się jak w pułapce bez wyjścia: nie mogłem wrócić do domu, nie mogłem zostać w miejscu, które znałem.
Znów wróciły myśli o śmierci. Strach przed przeprowadzką stał się stałym towarzyszem. Czas na wyznanie – muszę opowiedzieć o rzeczy, o której nikomu jeszcze nie mówiłem. Nie wiem, czy powinienem o tym wspominać, bo jest to cholernie niełatwe, ale chcę to ostatecznie zrobić. Tak bardzo się bałem przeniesienia w nowe miejsce, że wziąłem z szuflady wszystkie leki, jakie miałem, podjechałem do łazienki i łyknąłem po kilka z każdego rodzaju tabletek. Teraz miałem pewność: wreszcie będę wolny. Potem ruszyłem do pielęgniarek i poprosiłem, żeby pomogły mi się położyć do łóżka. Marudziły coś, żebym jeszcze posiedział, ja mówiłem, że jestem zmęczony i śpiący, a tak naprawdę w mojej głowie było już kolorowo. Gdy tylko znalazłem się w łóżku, natychmiast zasnąłem i nic więcej nie pamiętam. Rano zbudziłem się normalnie (około szóstej), choć byłem bardzo oszołomiony. Nie pamiętałem nawet, że wziąłem te tabletki. W czasie śniadania pielęgniarka przyszła podać leki i sięgnęła do szufladki. Gdy zobaczyła, że jest pusta, zapytała, gdzie są lekarstwa. W jednej chwili przypomniało mi się, co wczoraj zrobiłem! Coś tam jej mętnie odpowiedziałem, ale nie zrobiła żadnej afery, choć na pewno nie byłem przekonywający. Większość lekarstw, które zażyłem, to były witaminy oraz amizepin o właściwościach usypiających. Samobójstwo się nie udało, a lęk wciąż mnie nie opuszczał. Przychodziło mi do głowy sporo innych rozwiązań. Wstydzę się, gdy teraz je sobie przypominam.


Któregoś dnia na porannym obchodzie dowiedziałem się, że ktoś z tego domu pomocy ma przyjechać zobaczyć, jak wyglądam i w jakim jestem stanie. Od tamtego ranka strach był jeszcze większy. Tego samego dnia okazało się, że moim udziałem będzie jeszcze jeden lęk. Pielęgniarki namówiły mnie na kąpiel w wannie (pierwszy raz od wypadku). Myślałem, że wszystko będzie w porządku, bo – szczerze mówiąc – bardzo chciałem tej kąpieli, ale nie wiedziałem, że tak zareaguję na widok wody. Gdyby nie rurka w gardle, krzyk usłyszałby cały Radom. To było okropne: kiedy włożyli mnie do wanny, wpadłem w histerię. Wydawało mi się, że woda wciąga, wyrywa z rąk pielęgniarek i chce utopić. Błagałem więc, żeby mnie wyciągnęli i ratowali, choć tak naprawdę nic złego się nie działo.
Kiedy się uspokoiłem i dochodziłem do siebie, przyszedł czas na spotkanie z kimś z domu opieki. Wczesnym popołudniem przyjechały dwie panie (jedna miała się okazać moją nową oddziałową, a druga pielęgniarką). Chciałem dobrze wypaść i przywitać je uśmiechem, ale – jak zwykle – dostałem kopa. Zanim do mnie podeszły, zaczęły rozmawiać z lekarką. Słyszałem każde ich słowo.


– Dlaczego on ma trafić do nas? Nie można było umieścić go gdzieś indziej? Próbowaliście w innych ośrodkach?


– Rozmawialiśmy z kilkoma domami – odpowiedziała lekarka – i tylko wasz wyraził zgodę na przyjęcie Mariusza.
Pani z domu opieki skwitowała odpowiedź krótko:
– No tak, wszystkie śmieci do nas...


A potem weszła do mojej sali z uśmiechem na twarzy i zapewniła, żebym się nic martwił i że wszystko będzie dobrze.


Miałem ochotę zwymiotować.


Tak ma wyglądać mój dom? "Wszystkie śmieci do nas"? Więc jestem dla nich śmieciem, a nie człowiekiem. Wyrok był ostateczny: trafiam w miejsce, gdzie nikt nie będzie się ze mną liczył.

Panika. To uczucie zdominowało dzień przeprowadzki. Tata bezskutecznie próbował mnie uspokoić, a ja nie mogłem powstrzymać łez przy pożegnaniu z ludźmi, z którymi spędziłem ostatni rok. Wiedzieli o mnie wszystko i potrafili pomóc, a ja musiałem ich opuścić. Jechałem jak na ścięcie i modliłem się, żeby karetka nie dotarła na miejsce. W końcu jednak dojechaliśmy.
Patrzyłem przerażony na placówkę i jej personel. Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że na powitanie wyszła bardzo sympatyczna grupa – pielęgniarki, salowe, kilka innych osób. Ci zupełnie obcy ludzie patrzyli na mnie i uśmiechali się. Ktoś wygłosił powitanie, ktoś inny zapewnił, że zrobią wszystko, abym był szczęśliwy i czuł się tutaj jak u siebie. Atmosfera była niezwykle przyjazna i widziałem, że wszyscy starają się, jak mogą, żebym przestał się bać i im zaufał. Od razu nazwali mnie swoim pupilkiem – no, w końcu zostałem najmłodszym mieszkańcem tego domu. Robili wszystko, żebym poczuł się dobrze, i nie było w tym grama udawania. Zacząłem rozumieć, że niekoniecznie musi być tutaj źle.
Kolejne pozytywne zaskoczenie to pokój – prawdziwa kawalerka, cała dla mnie! Potem szefowa domu zapytała, czy chciałbym mieć telewizor. Nie do wiary! W tej jednej chwili cały strach i wszystkie obawy odeszły w niepamięć. Pomyślałem jeszcze o tej pielęgniarce, która powiedziała, że "wszystkie śmieci do nas" – nie życzę jej tego, ale może kiedyś los jej przypomni, że nie można w ten sposób nazywać ludzi.
Pierwsza noc była nieprzespana. Nocną zmianę miała wtedy Asia, która okazała się najlepszą przyjaciółką, jaką kiedykolwiek mogłem mieć. Polubiliśmy się od razu. Była taka opiekuńcza i miła – było bardzo gorąco, a ona przyniosła wiatrak. Rankiem poznałem kilka nowych osób, które były równie przyjazne. Bałem się tylko jednej – mojej oddziałowej. Wygląd kogoś mało przyjemnego był jednak mylący, bo okazała się bardzo sympatyczną i dobrą kobietą. Do dziś (podobnie jak na panią przełożoną) zawsze mogę na nią liczyć.
Każdy dzień przynosił coś nowego: ludzi, miejsca. Czułem wsparcie całego personelu, a przyjaźń z pielęgniarką Asią kwitła. Teraz już wiedziałem na pewno, że w tym domu nic złego mnie nie spotka. Rehabilitacja przebiegała pozytywnie, był tylko jeden kłopot: niewygojona odleżyna. Z małej ranki powstała ogromna gnijąca i straszliwie śmierdząca dziura sięgająca aż do kości. Kiedy zobaczyła to moja siostra Ania, tak bardzo się zezłościła, że natychmiast wynajęła karetkę z lekarzem i pojechaliśmy do Konstancina. Tam, mimo wysokiej gorączki i wręczonej łapówki, nie chcieli mnie przyjąć. Musieliśmy wrócić do Radomia.


Następnego dnia siostra pojechała z rodzicami do Otwocka. Udało się: Ania zapłaciła tyle, że zgodzili się mnie przyjąć. Mało tego, jakiś profesor obiecał nawet skierowanie do Warszawy na oddział otolaryngologiczny, gdzie usuną mi tę znienawidzoną rurkę, a potem być może uda się przeprowadzić operację kręgosłupa. Znów zaczęły się wielkie marzenia i wielkie nadzieje.
Złudzenia jednak szybko się rozwiały. W Otwocku przez trzy dni nikt się mną nie zajmował. Leżałem z gorączką i dreszczami, bez toalety, w jednej przepoconej koszulce. Pielęgniarki nie wiedziały, co ze mną zrobić, nikt nie zabierał się za badania. Nie dostałem nic ani do jedzenia, ani do picia – dobrze, że mama zostawiła mi butelkę wody i duże jabłko. Jadłem je po troszku, żeby starczyło na dłużej. Drugiego dnia było już obeschnięte, ale wydawało się przepyszne. Pielęgniarka twierdziła, że muszę być na czczo, bo będę miał badania. Co dzień powtarzali to samo, ale żadnych badań nie było. Gorączka i głód tak mnie osłabiły, że nie miałem siły mówić. Nie poznałem też własnej siostry, która widząc mnie w takim stanie, wpadła w szał.

Nadzieje kłębiące się w głowie w nieskończoność. Tata i siostra nie mogli uwierzyć w to, co zobaczyli. Po ich interwencji trafiłem na inny oddział, gdzie zrobiono mi odpowiednie badania i natychmiast skierowano na operację odleżyny. Zabieg się udał, gorączka nie wróciła, a ja byłem traktowany po królewsku. Codziennie przychodził profesor i wypytywał, czy wszystko jest w porządku. Wiadomo, skąd ta troska: na tamtym oddziale, gdzie omal nie umarłem, odwiedził mnie tylko raz, w dniu przyjęcia. Później nawet nie zajrzał, a teraz zgrywał wielkiego opiekuna. Szkoda słów! Na tym oddziale spotkałem się z troskliwą opieką pielęgniarek. Dowiedziałem się też, że zabieg wykonano niemal w ostatniej chwili – jeszcze trochę i gangrena wymusiłaby amputację nogi.
Po trzech tygodniach – zgodnie z obietnicą – profesor zabrał się do usuwania rurki. Zostałem przewieziony do szpitala w Warszawie na oddział otolaryngologiczny. Tutaj sprawy toczyły się szybko i sprawnie: mnóstwo badań, ustalenie daty zabiegu. Lekarze byli pewni sukcesu. Mieli usunąć standardową w laryngologii rurkę metalową i zastąpić ją rurką tymczasową z plastiku (zwaną rurką T). Miała ona umożliwić mi mówienie głosem sprzed wypadku.


Po dwóch dniach od zabiegu, na porannym obchodzie, lekarka poprosiła:
– Mariusz, spróbuj przyłożyć palec do rurki i powiedz słowo...
I to, co się stało... Wielu dni nie zapomnę nigdy, tego też nie. Po przyłożeniu palca do rurki usłyszałem głos i... No, autentycznie, zareagowałem tak, jakby mnie poraził prąd! Szybko zabrałem palec z rurki i przerażony patrzyłem na stojących wokół lekarzy. Poproszono, żebym ponownie przyłożył palec, ale ogarnął mnie jakiś paraliż. Chciałem to zrobić, a jednak bardzo się bałem. W końcu lekarka podeszła, chwyciła mnie lekko za rękę i powiedziała:


– Wesołku, zaufaj mi i nie obawiaj się niczego.
Posłuchałem jej, a kiedy to zrobiłem i powiedziałem jakieś słowa, ponownie zdurniałem! Nie do końca wiedziałem, co naprawdę się stało, patrzyłem na rozchachane twarze lekarzy. O co im, kurde, chodzi? Dopiero po chwili zrozumiałem, czemu się cieszą. I ja również zacząłem się cieszyć: wreszcie mogłem usłyszeć swój głos! Co za radość! Dla tej chwili warto było przeżyć wszystkie te męczarnie.
Od tego momentu zacząłem gadać, wszystkich zaczepiałem i pytałem o cokolwiek: o godzinę i o pogodę. Robiłem wszystko, żeby tylko móc pogadać, obojętnie z kim i o czym. Gdy sąsiad z łóżka obok gdzieś szedł, rozmawiałem nawet z krzesłem. Tak bardzo cieszyłem się swoim głosem, że każdej nocy śpiewałem wszystkie piosenki, których słowa znałem. Do licha, śpiewałem nawet piosenki, których słów nie znałem! Którejś nocy mój sąsiad uznał, że ma dość tej dyskoteki.


– Odkąd zacząłeś nawijać, ja nie mogę spać! Mam dość tych twoich występów! No i pomyśleć, że miałem tu wrócić do zdrowia! Przy tobie?
Postanowiłem dać mu trochę wytchnienia. W nocy czekałem, aż zacznie chrapać (a chrapacz był z niego profesjonalny: numer jeden w moim prywatnym rankingu), i dopiero wtedy zaczynałem koncercik. Tak objawiała się radość z odzyskanego głosu: śpiew, śpiew i jeszcze raz śpiew. W tym szpitalu było świetnie i chyba nie byłem aż tak bardzo nieznośny, bo zdobyłem sympatię lekarzy i pielęgniarek. Podchodziły z uśmiechem, a podczas porannej wizyty lekarze zagadywali zawsze jednakowo:
– No to powiedz, wesołku, co nam dziś zaśpiewasz?
Cały szpital wiedział o śpiewaku z otolaryngologii!


Niestety, odnowiła się odleżyna na kości ogonowej – znów musiałem jechać do Otwocka. Plan był taki, że po trzech miesiącach wrócę do Warszawy na otolaryngologię, gdzie lekarze dokończą zabieg usuwania rurki, żebym mógł oddychać bez niej. Wreszcie zaczęło się układać, a ja – zamiast się zamartwiać – byłem pełen nadziei, a nawet pewności, że wszystko będzie dobrze. Nie mogłem się doczekać, kiedy pojadę do domu pomocy w Radomiu, żeby wszystko opowiedzieć i pochwalić się swoim głosem.
Wreszcie wróciłem do Radomia. Wszyscy byli podekscytowani i ciekawi mojego głosu oraz tego, co mam im do powiedzenia. Byłem naprawdę szczęśliwy i bardzo mocny psychicznie. W niepamięć odeszły myśli o samobójstwie – uważałem, że najgorsze mam za sobą. Myślami byłem już u siebie w domu: bez rurki i na wózeczku, a do tego z ogromną nadzieją, że będę miał potem operację kręgosłupa.

 

cdn

piątek, 13 lipiec 2012 17:20

Życie po skoku (3)

Napisane przez


   mariusz1   31-letni mieszkaniec podradomskiej wsi Mariusz Rokicki, przykuty do łóżka po nierozważnym skoku do wody, kciukiem napisał na laptopie książkę "Życie po skoku". Ma ona być przestrogą dla innych młodych ludzi... 

Po jakimś czasie zacząłem się jednak irytować i tracić cierpliwość – nagle stanąłem w miejscu, nie było żadnych postępów. Znów przyszła pora na rozpacz i pretensje. Boże, dlaczego ja?! Początkowo nie miałem odwagi, by zapytać lekarzy, czy będę jeszcze chodził. Bałem się tego, co mógłbym usłyszeć. Z drugiej jednak strony – potrzebowałem jakiejś motywacji. W końcu odważyłem się:
    - Kiedy wreszcie zacznę chodzić?
    Lekarz nie musiał odpowiadać, wystarczyła jego mina. Był zakłopotany, nie patrzył mi w oczy. Posypały się wymijające odpowiedzi: teraz o tym nie myśl, cierpliwości, ćwicz intensywnie, a efekty na pewno będą. Ale ja nie byłem cierpliwy i wściekałem się na maksa: ileż można leżeć w łóżku?
    Ostatecznie straciłem cały zapał za sprawą absurdalnego posunięcia jednej z lekarek. Zapytała, czy chciałbym poznać dwóch chłopaków po identycznym wypadku. Zgodziłem się bez wahania i bardzo się ucieszyłem: zobaczę, jak chodzą! O kulach? A może nawet normalnie? Nie mogłem się doczekać ich przyjazdu, wyobrażałem sobie, jak wchodzą do mojej sali... To, co zobaczyłem, dalekie było od moich oczekiwań. Omal nie dostałem zawału, tak przerażający był to widok. Marek i Krzysztof – takie mieli imiona – przywitali się z uśmiechem i bardzo grzecznie, a ja robiłem wszystko, żeby nie dać po sobie poznać, jak jest mi źle i że z trudem powstrzymuję płacz. Bardzo chciałem, żeby już pojechali i nie wracali więcej. Niestety, mijały godziny, a oni wciąż byli i bez skrępowania zadawali mi pytania w stylu: "Po ilu czopkach się wypróżniasz? Co ile dni?". W tym czasie myślałem tylko o jednym: dorwać tę lekarkę, która ich tu sprowadziła. Nienawidziłem jej, bo widok tych chłopaków odbierał mi resztki zapału i nadziei. Te ręce, pokurczone palce zaciśnięte na poręczy wózków! – koszmarny widok. Na koniec wbili mi nóż prosto w serce, gdy jeden powiedział, że miał wypadek pięć, a drugi siedem lat temu. Znów zamknąłem się w świecie własnych myśli: przestałem jeść, pić i ćwiczyć. Lekarzom nie pozostało nic innego, jak ponownie podłączyć mnie do kroplówki.
    Po co miałbym harować, skoro i tak nigdy nie będę mógł chodzić? Po co ćwiczyć, skoro i tak nigdy nie wstanę z wózka? Na nowo zaczęły się odleżyny, a w czasie wizyty laryngologa usłyszałem, że mam zarośniętą tchawicę i rurka musi zostać na stałe. Boże, za co mnie tak karzesz? Co zrobiłem, że tak mnie traktujesz? Nie potrafiłem znaleźć odpowiedzi na te pytania. Byłem zagubiony, przegrany, psychicznie zmasakrowany, pozbawiony resztek nadziei i cholernie samotny. Ale kiedy sięgniesz samego dna, zaczynasz rozumieć, że gorzej już być nie może. I że skoro jesteś na dnie, to pozostaje jedno: odbić się.

    Śpiewak z otolaryngologii
    Zawaliłem. Człowiek, który buntuje się przeciwko temu, co niesie życie, potrafi być bardzo głupi i uparty. Wpędziłem się w nowe odleżyny, gorączkę i infekcję dróg moczowych. Nie miałem sił, bo skąd niby miałem je mieć? Z wody i kroplówek? Na zmianę zalewały mnie fale potu i telepały mną dreszcze.
    Któregoś dnia doktorzy postanowili zrobić mi badanie kręgosłupa rezonansem magnetycznym, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest rdzeń kręgowy. Aby poprawnie przeprowadzić to badanie, musieli wymienić rurkę tracheotomijną z metalowej na plastikową. W drodze na badanie i zaraz po nim wszystko było w porządku, ale potem zaczął się kolejny koszmar: jak już wspomniałem, konieczne było ciągłe odsysanie zbierającej się wydzieliny. Do głowy by mi nie przyszło, że karetka, która będzie mnie wiozła, nie została wyposażona w ssak. Szpital, do którego pojechałem, był oddalony od mojego o kilka kilometrów. Na tym dystansie rozegrał się prawdziwy dramat: poprosiłem o odessanie, bo dławiła mnie wydzielina, ale nikt nie zwracał na to uwagi. Wreszcie zauważyli, że się duszę, bo wydzielina wydostawała się już poza rurkę. Jedyne, co mogli zrobić, to włączyć syrenę i pędzić jak szaleni do szpitala. Co chwila patrzyli tylko, co się ze mną dzieje. Ocaliło mnie to, że prosto z rezonansu mieli mnie zawieźć do jeszcze innego szpitala na izbę laryngologiczną – kierowca ruszył więc właśnie tam. W tych makabrycznych okolicznościach dokonał się przełom. Sam przecież – pomyślałem – tego właśnie chciałem! Umrzeć jak najszybciej! I co? Teraz, kiedy cel był tak blisko, nagle płacz i panika?
    Gdy w końcu dojechaliśmy do szpitala, natychmiast zawieźli mnie na laryngologię, a tam szybko odessali wydzielinę. To był ostatni moment, bo już traciłem kontakt z rzeczywistością. Niestety, na tym moje przygody się nie skończyły – trafiłem bowiem na największego chyba brutala wśród laryngologów. Kiedy wyjmował rurkę, dookoła było pełno krwi. Wszystko opuchnięte, a przecież trzeba było z powrotem założyć rurkę! Opuchlizna zmniejszyła otwór i rurka numer 7, którą miałem wcześniej, była za duża. Mimo to lekarz próbował ją założyć. Efekt? Jeszcze więcej krwi i moje wielkie przerażenie. Tak wielkie, że nie czułem nawet bólu. Kiedy laryngolog zrozumiał, że nie da rady założyć rurki tej wielkości, postanowił spróbować z nieco mniejszą – numer 6 – ale i ta była za duża, bo na skutek jego działań opuchlizna się znacznie powiększyła. W końcu powstrzymał swoje sadystyczne skłonności i założył maleńką rurkę numer 5. Udało się ją zainstalować, ale problemem było to, że – ze względu na jej niewielką średnicę – ciężko było przez nią oddychać. Lekarz powiedział, że kiedy opuchlizna zejdzie, to założy tę, którą miałem na początku (czyli numer 7). Gdy w końcu wróciłem na swój oddział rehabilitacyjny, odetchnąłem. Na krótko, bo wtedy odezwał się ból.
    Był okropny, nie do zniesienia. Czułem ogień w klatce piersiowej i co chwila prosiłem o zastrzyk przeciwbólowy. W nocy poczułem się trochę lepiej. Zacząłem rozmyślać: co tu zrobić? Skoro marzyłem tylko o tym, żeby umrzeć, to czemu tak bardzo przeraziła mnie sytuacja w karetce? Czemu w myślach błagałem Boga o ratunek, gdy spełnienie marzenia o śmierci było tak blisko? Walka o każdy łyk powietrza – przedsmak umierania – chyba mnie otrzeźwiła i dała mi do myślenia. Przypomniałem sobie, że jeszcze nie tak dawno siedziałem na wózku i mogłem sam jeść oraz jak bardzo mnie to cieszyło. Znów zacząłem mówić do Boga i chyba Go zaskoczyłem, bo zamiast prosić o śmierć, błagałem o nadzieję i siły. Zapewniałem, że chcę walczyć!
    Kolejny poranek był inny niż te do tej pory. Nie martwiłem się odleżynami i gorączką, bo zrozumiałem, że mogę je pokonać. Odrzuciłem swoją głupotę i upór, wróciłem do ćwiczeń, a na mojej twarzy znów zagościł uśmiech. Najdrobniejsze postępy przynosiły radość, która była nie do opanowania i zarażała. Wzruszała też  pielęgniarki: gdy zacząłem samodzielnie wyjeżdżać wózkiem na szpitalny korytarz, witały mnie brawami. Może niezdarnie, ale każdy posiłek jadłem sam i nie pozwalałem się karmić. Było coraz lepiej.
    Przerażały tylko noce. Nie byłem w stanie uwolnić się od smutku, który wkradał się po zmierzchu. Wtedy pielęgniarki i pacjenci słyszeli, jak popłakuję. Jedyną bronią przed nocnymi demonami była ucieczka w marzenia. W nich mogłem biegać po świecie i cieszyłem się wolnością. Zwracałem uwagę na każdy szczegół i wszystko – ptaki, owady czy zachód słońca – sprawiało mi wielką radość. To, przynajmniej czasami, leczyło nocny ból duszy. Kiedy wstawał nowy dzień, nie mogłem doczekać się ćwiczeń. Chciałem bowiem być sprawniejszy i jak najmniej zależny od innych. Wszyscy wokół pomagali, jak tylko potrafili, doceniali starania i motywowali do dalszej pracy.
    Pielęgniarki robiły, co mogły, żebym czuł się dobrze, żartowały ze mną, często proponowały herbatę lub kawę. Zawsze wybierałem herbatę, ale za którymś razem poprosiłem o kawę. Gdy w miarę ostygła, pielęgniarka przyszła ją podać – piłem przez rurkę od kroplówki. Po pierwszym łyku musiałem przerwać, żeby powiedzieć, że dawno nie piłem czegoś tak pysznego! Przed wypadkiem rzadko pijałem kawę i nigdy mi tak nie smakowała. (Może piłem inny gatunek? A może po wypadku zmienia się smak?) Od tego dnia codziennie piłem kawę. Do tego stopnia ją polubiłem, że cieszył mnie sam jej widok! Każdy dzień zaczynałem więc od małej czarnej. Czułem się z tego powodu bardziej dojrzały:
    - Kawa z rana, fiu, fiu! – uśmiechały się pielęgniarki. – Ale ci dobrze!
    Minął prawie rok pobytu na rehabilitacji, a ja nie mogłem się doczekać powrotu do mojego kochanego domu. Jak ja za nim tęskniłem! Za każdą ścianą, każdym krzesłem... No i za moim psem Aresem, który – wierna i kochana bestia – chodził ze mną wszędzie.
   
    - Dom? Nie wrócisz do domu.
    Nigdy nie zapomnę tych słów. Kiedy dowiedziałem się, że po wyjściu z rehabilitacji nie wrócę do domu, coś we mnie umarło. To był nokaut: uderzenie w tył głowy, upadek na ring, gong i po sprawie. Znów zabrano wszystko, znów pozbawiono złudzeń. Poczułem się jak wtedy, po skoku: niewyraźne obrazy, zniekształcone głosy, ktoś coś mówi, nic nie rozumiem. Powrót do domu miał być nagrodą – każdego dnia planowałem, co będę w nim robił. Zamiast tego czułem się opuszczony, niepotrzebny i przegrany. Znów wielkie rozczarowanie, pustka i ból. Tak wielki, że nawet dziś z trudem o tym piszę. Na początku miałem żal do rodziny. Zrozumiałem jednak, że w naszym domku nie ma warunków, żebym mógł w nim mieszkać. Wiedziałem też, że bardzo mnie kochają i że gdyby mogli, toby mnie zabrali.
    No to co ze mną będzie? Kto pomoże? Kto przygarnie? Gdy tylko gasło światło, zaczynałem płakać. Może pomyślicie, że jestem szurnięty, ale – kiedy usłyszałem, że nie wrócę do domu – chciałem tylko przytulić się do mojego jasieczka. Jakkolwiek głupio to zabrzmi, to mój przyjaciel: taki, który zawsze wysłucha i nigdy nie zdradzi. Ten jasiek jest czymś tak ważnym, że nawet jak spadnie z łóżka, to wręcz go przepraszam. Może dlatego tak bardzo lubię zwykłą poduszkę, bo przeszła ze mną przez całe to piekło?
    Coraz bardziej bałem się dnia wypisu. Ordynator – swoją drogą, pijawka, która ssała z kieszeni rodziców, ile tylko mogła – bardzo na ten wypis nalegał. Mój pobyt stawał się coraz droższy, rodzice musieli sprzedać cenniejsze rodzinne pamiątki. To, co robił ordynator, można nazwać wyłącznie szantażem: jeśli nie dostał co tydzień koperty z odpowiednią zawartością, straszył rodziców, że mnie wypisze i że sami będą się musieli martwić co dalej. Mama płakała i płaciła. Nigdy nie będę w stanie zrozumieć, jak można było tak traktować ludzi, którzy przeżywają tragedię. Mam nadzieję, że ten facet unika patrzenia w lustro.
    Popadłem w otępienie. Nie awanturowałem się i nie buntowałem, wykonywałem polecenia, ale w środku byłem jak martwy. Biernie oczekiwałem na kolejny wyrok: hospicjum, dom opieki społecznej... Było mi wszystko jedno, skoro nie mogłem wrócić do swojego świata. Kiedyś pacjent, który leżał obok, powiedział, że każdej nocy, gdy tylko zasnąłem, mówiłem przez sen o tym, że chcę do domu. Nic dziwnego: o czym innym miałem śnić.

 

piątek, 06 lipiec 2012 19:22

Życie po skoku (2)

Napisane przez

 


mariusz131-letni mieszkaniec podradomskiej wsi Mariusz Rokicki, przykuty do łóżka po nierozważnym skoku do wody, kciukiem napisał na laptopie książkę "Życie po skoku". Ma ona być przestrogą dla innych młodych ludzi...


Miny lekarzy i pielęgniarek oraz łzy rodziców i bliskich mówiły jednak wszystko. Z każdą chwilą docierała do mnie prawda i rosło poczucie grozy, które z niej wynikało. Byłem bezradny i przegrany, nie przestawałem płakać. Za każdym razem, gdy zamykałem oczy, miałem nadzieję, że już się nie obudzę. Niestety, za każdym razem budziłem się i za każdym razem było coraz gorzej.
Na samym dnie Ból. To było coś, co mnie nie opuszczało. Nie tylko ten ból gdzieś w środku, ale ten najprawdziwszy, cielesny. Najpierw był nieznośny i bezlitosny ból głowy, który doprowadzał mnie do histerii. Na szczęście tomografia nic nie wykazała, a przyczyną okazał się nieprawidłowy wyciąg usztywnienia kręgosłupa. Gdy wreszcie w pełni odzyskałem przytomność i zrozumiałem wszystko, postanowiłem być twardy (koniec z płakaniem przy rodzinie!). Karmiono mnie przez sondę wprowadzoną do żołądka przez nos. Coś okropnego! Najgorsza była jej wymiana – nikomu nie życzę czegoś takiego, prawdziwy koszmar. Jeden z lekarzy zapytał, czy chciałbym się jej pozbyć i jeść sam. Twierdził, że jest tylko jedno maleńkie "ale": muszą założyć rurkę tracheotomijną, a wtedy będę mógł normalnie jeść. Nie brzmiało to zachęcająco, ale tak długo przekonywał i tak mnie skołował, że – mając w pamięci potworności wymiany urządzenia, którym byłem karmiony – zgodziłem się, choć tak naprawdę nie wiedziałem, na co właściwie wyrażam zgodę. Dowiedziałem się już na drugi dzień po operacji tracheotomii. Boże, co za ból! Byłem na siebie wściekły, że na to pozwoliłem. Popełniłem wielki błąd: powinienem był jeszcze przez jakiś czas pomęczyć się z sondą i oddychaniem za pomocą respiratora. Tracheotomia nie była wtedy potrzebna – lekarz dmuchał na zimne, a konsekwencje jego nadgorliwości ponosiłem ja. Niech to szlag! Rurka tracheotomijna okazała się przekleństwem. Nie mogłem przez nią spać. Wydzielina, która się pojawiła, dusiła mnie i trzeba było ją odessać. Dusiła mnie jednak cały czas, więc pielęgniarki były zdenerwowane, że w kółko żądam odsysania. Od tej chwili bałem się wszystkiego – najbardziej zaś lekarzy. Ile razy podchodzili do mojego łóżka, tyle razy oblewał mnie zimny pot. Bałem się, że znów wymyślą coś, co mnie skrzywdzi. Niepokój i panikę starałem się pokonać marzeniami: zaraz wyzdrowieję, wszystko będzie dobrze. Dawało to chwilę wytchnienia, ale powrót ze świata marzeń nie był łatwy. Odrobina siły i zapału, którą tam zyskiwałem, szybko znikała. Tylko płacz mógł przynieść ukojenie. Oczywiście, kiedy odwiedzili mnie koledzy, udawałem twardziela: próbowałem się uśmiechać, nie pokazywałem bezradności i przerażenia. Najgorzej było, gdy zbierali się do wyjścia. Coś w środku krzyczało: Poczekajcie! Zabierzcie mnie ze sobą, błagam! Prawdziwa tortura: ja – kawał chłopa, który był silny, zdrowy i radził sobie ze wszystkim – leżę w szpitalu, chodzą po mnie muchy i nie potrafię ich odgonić. Zaczynałem wariować i tracić zmysły, widziałem rzeczy, których nie było. Kiedyś pielęgniarz zdjął mi z szyi kołnierz ortopedyczny i położył go obok. Miałem się poczuć swobodniej, ale kiedy spojrzałem w bok, przeraziłem się, bo zamiast kołnierza zobaczyłem trupią czaszkę. W mojej głowie bez przerwy leciał jakiś mroczny film, często pytałem o rzeczy, których nigdy nie było, a raz pomyliłem pielęgniarkę z moją siostrą i z płaczem błagałem, żeby nie odchodziła. To w dużej mierze wina morfiny – bez niej ból byłby jednak nie do wytrzymania. Każdy dzień to nowe problemy i kłopoty. Okazało się, że muszę pozostać z rurką tracheotomijną (miała być na krótko, jest do dziś). Codziennie wysoka gorączka, a do tego najgorsze – odleżyny. Słyszy się to słowo, ale mało kto wie, co ono oznacza. Ja też nie miałem pojęcia, o czym oni mówią. Jakie odleżyny? Co to w ogóle jest? Zaczęło się od pięt, później były wszędzie: łydki, biodra, kość ogonowa, nawet tył głowy. Co pół godziny byłem obracany na drugi bok – jak to bolało! Mimo to odleżyny stawały się coraz gorsze, większe i głębsze. Skok sprawił, że mam zaburzony zmysł powonienia, zacząłem jednak czuć wokół siebie dziwny i nieprzyjemny zapach. W końcu zapytałem kogoś: – Skąd ten okropny zapach? – To twoje odleżyny. Załamałem się. Chciałem natychmiast umrzeć i o to bez przerwy modliłem się do Boga. Przez cały czas prosiłem Go, żeby wreszcie pozwolił mi odejść. Przestałem się odzywać zarówno do lekarzy, jak i do rodziny. Zamknięty w swoim świecie, nie reagowałem nawet na ból. Uznałem wtedy, że to jedyne rozwiązanie: nie robić nic, nie walczyć i czekać z nadzieją na dzień wybawienia. Dziś widzę, że była to wielka głupota, i nie potrafię wytłumaczyć, czemu obraziłem się na tych, którzy za wszelką cenę chcieli mi pomóc. Może szukałem winnych mojego nieszczęścia? Ale przecież winna była tylko jedna osoba i codziennie mogłem zobaczyć jej twarz w lustrze. Opieka nade mną była wtedy zajęciem ekstremalnie trudnym. Bliscy przeżywali to bardzo mocno i wciąż widziałem ich łzy. Po raz pierwszy zobaczyłem, że płacze nawet mój tata – taki twardziel! Mijały kolejne dni. Od czasu do czasu zdarzyło mi się uśmiechnąć czy porozmawiać. Po blisko trzech miesiącach pobytu na oddziale intensywnej terapii zostałem przewieziony do innego szpitala na oddział rehabilitacyjny. Pierwszym etapem było wyleczenie odleżyn, które sprawiały, że cały czas miałem gorączkę. Przekręcanie na drugi bok bolało tak bardzo, że zaczynałem płakać już wtedy, gdy do łóżka podchodzili ludzie, którzy mieli się tym zająć. Dzień i noc, bez końca to samo: przewracanie, odsysanie. Umysł gdzieś przed tym uciekał: wspomnienia przeszłości, chaos myśli, bredzenie. Sam nie rozumiałem, co się dzieje, i nie wiem, czy ponownie poradziłbym sobie z czymś podobnym. Mama była zła, że nie wykonuje się ze mną żadnych ćwiczeń rehabilitacyjnych. Bez przerwy chodziła do lekarzy i pytała o te ćwiczenia. Ci zaś odpowiadali, że najpierw muszą podleczyć moje ogromne odleżyny, a rehabilitacja w obecnym stanie może tylko zaszkodzić. Rodzina z wielkim trudem przyjmowała taką argumentację. Ja zaś byłem zadowolony, że nie muszę nic robić. Trudno o gorsze podejście – to przecież od rehabilitacji zależy dalsza sprawność. Mimo rozmów z psychologiem i psychiatrą nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Totalnie ich olewałem, nic do mnie nie trafiało, a za główny cel postawiłem sobie robienie wszystkim na przekór. Najbardziej okrutny byłem dla rodziców: za każdym razem – świadomie! – sprawiałem im przykrość. Skupiłem na nich całą złość i obarczyłem ich winą za to, co mnie spotkało. Byli celem najwygodniejszym i bardzo łatwym. Gdy tylko przyjeżdżali, zamieniałem się w podłego drania i potrafiłem być bardzo nieprzyjemny. Mama ze łzami w oczach pytała, czemu taki jestem, przecież nigdy taki nie byłem. Odpowiadałem jej wtedy: – No to już jestem. Kiedy tylko wychodzili, zmieniałem się w dawnego Mariusza, który przez całą noc płakał i przepraszał Boga za swoje zachowanie. Obiecywałem, że jak przyjadą następnym razem, to będę dobry i miły, ale nie potrafiłem. Choć tak bardzo chciałem się do nich przytulić, wolałem ranić – kiedy zaś odchodzili, chciałem błagać, żeby zostali. Odleżyny były coraz większe i coraz mocniej je było czuć. Lekarze skrzętnie ukrywali bezradność w ich leczeniu, ale widziałem, że wciąż szukają nowych sposobów. Nie ułatwiałem sprawy: na złość wszystkim nie piłem lub próbowałem się zagłodzić. Czas mijał, a ja wpadłem na szalony pomysł. Ubzdurałem sobie, że jeśli zacznę ćwiczyć i jeść, to nabiorę sił na tyle, że będę mógł usiąść na wózku, co ułatwi mi popełnienie samobójstwa. Głodówka nie była bowiem wyjściem – karmili kroplówkami i straszyli sondą przez nos. Od tego momentu zmieniło się moje zachowanie: na porannym obchodzie (z wielkimi oporami) powiedziałem, że chcę zacząć ćwiczyć, i poprosiłem o pionizację (to najlepsza droga do tego, by usiąść na wózku). Personel nie krył zdziwienia, a ja byłem zdeterminowany. Niesamowite, że tak kretyński cel jak samobójstwo może dodać człowiekowi tyle sił! Nie mogłem jednak znieść swojego życia i pragnąłem tylko tego, by móc usiąść na wózku i wjechać nim prosto pod pędzący samochód. Zacząłem ćwiczyć jak szalony. Lekarze i rodzina nie mogli uwierzyć w moją przemianę. Cztery miesiące nic, a tu nagle coś takiego! Początkowo nikt nie pytał o przyczyny, w końcu pytania musiały się jednak pojawić. Nie pamiętam dokładnie swoich odpowiedzi, ale były to jakieś kłamstwa. Na rezultaty nie czekałem długo: z dnia na dzień było lepiej, coraz więcej robiłem sam i zaczęło mi się to bardzo podobać. Pewniej poruszałem rękoma i głową, zdjęli mi nawet kołnierz z szyi – co to była za ulga! Chciałem ćwiczyć więcej i więcej, poprosiłem lekarzy o dodatkową rehabilitację. Zgodzili się bez wahania. To naprawdę działało: byłem coraz silniejszy i sprawniejszy, a już po miesiącu ostrej rehabilitacji chciałem usiąść na wózek. I stało się, posadzili mnie. Na krótko, ale zawsze coś – szalony plan był na dobrej drodze do realizacji. Tylko o tym myślałem bez przerwy, każdej nocy obsesyjnie układałem nowe scenariusze samobójczej śmierci... Wybawienie było coraz bliżej. Wreszcie zniknie to cholerne bezustanne odsysanie i nieodłączne wymioty. Ćwiczenia szły pełną parą i nagle – nie wiem skąd i dlaczego – pojawiły się poty. Tak silne, że czasem kilka razy dziennie musieli zmieniać mi koszulkę. To było dobijające: w ciągu paru minut świeże ubranie było już przemoczone. Sprzyjało to pogłębieniu stanów histerycznych – nie mogłem opanować ani płaczu, ani nerwów. Jakby tego było mało, zaczęły mi wypadać włosy: były wszędzie. Mimo to ćwiczyłem uparcie i z całych sił, a odleżyny zaczęły się goić błyskawicznie. Rodzice kupili mi materac przeciwodleżynowy i specjalne plastry, które okazały się bardzo skuteczne. Z tygodnia na tydzień siedziałem coraz dłużej na wózku, zacząłem się nawet samodzielnie poruszać po kilka metrów. Czułem z tego powodu wielką radość i – to dziwne – ale byłem dumny sam z siebie. Którejś nocy dopuściłem do siebie nową myśl: a może jednak spróbować? Może nie warto się zabijać? Miałem mętlik w głowie, bo coraz więcej było chwil, które mnie cieszyły, i coraz mniej podobał mi się pomysł z odebraniem sobie życia. Dobrze, że nie byłem wówczas świadom tego, że całą jego resztę spędzę na wózku. Myślałem, że będzie to tylko kolejny (przejściowy!) etap, który uda mi się przetrzymać. Gdybym już wtedy wiedział, że jestem skazany na wózek, chybabym się nie pozbierał – niewiedza jest czasem bardzo pomocna. Tymczasem byłem szczęśliwy, bo udało mi się samodzielnie zjeść jabłko! A skoro poradziłem sobie z jabłkiem, to poradzę sobie też z kanapką i z obiadem. I dalej: skoro poradzę sobie z całym menu, to wyzdrowieję do końca i wreszcie będzie tak jak przed skokiem!

Po jakimś czasie zacząłem się jednak irytować i tracić cierpliwość – nagle stanąłem w miejscu, nie było żadnych postępów. Znów przyszła pora na rozpacz i pretensje. Boże, dlaczego ja?! Początkowo nie miałem odwagi, by zapytać lekarzy, czy będę jeszcze chodził. Bałem się tego, co mógłbym usłyszeć. Z drugiej jednak strony – potrzebowałem jakiejś motywacji. W końcu odważyłem się: – Kiedy wreszcie zacznę chodzić? Lekarz nie musiał odpowiadać, wystarczyła jego mina. Był zakłopotany, nie patrzył mi w oczy. Posypały się wymijające odpowiedzi: teraz o tym nie myśl, cierpliwości, ćwicz intensywnie, a efekty na pewno będą. Ale ja nie byłem cierpliwy i wściekałem się na maksa: ileż można leżeć w łóżku? Ostatecznie straciłem cały zapał za sprawą absurdalnego posunięcia jednej z lekarek. Zapytała, czy chciałbym poznać dwóch chłopaków po identycznym wypadku. Zgodziłem się bez wahania i bardzo się ucieszyłem: zobaczę, jak chodzą! O kulach? A może nawet normalnie? Nie mogłem się doczekać ich przyjazdu, wyobrażałem sobie, jak wchodzą do mojej sali... To, co zobaczyłem, dalekie było od moich oczekiwań. Omal nie dostałem zawału, tak przerażający był to widok. Marek i Krzysztof – takie mieli imiona – przywitali się z uśmiechem i bardzo grzecznie, a ja robiłem wszystko, żeby nie dać po sobie poznać, jak jest mi źle i że z trudem powstrzymuję płacz. Bardzo chciałem, żeby już pojechali i nie wracali więcej. Niestety, mijały godziny, a oni wciąż byli i bez skrępowania zadawali mi pytania w stylu: "Po ilu czopkach się wypróżniasz? Co ile dni?". W tym czasie myślałem tylko o jednym: dorwać tę lekarkę, która ich tu sprowadziła. Nienawidziłem jej, bo widok tych chłopaków odbierał mi resztki zapału i nadziei. Te ręce, pokurczone palce zaciśnięte na poręczy wózków! – koszmarny widok. Na koniec wbili mi nóż prosto w serce, gdy jeden powiedział, że miał wypadek pięć, a drugi siedem lat temu. Znów zamknąłem się w świecie własnych myśli: przestałem jeść, pić i ćwiczyć. Lekarzom nie pozostało nic innego, jak ponownie podłączyć mnie do kroplówki. Po co miałbym harować, skoro i tak nigdy nie będę mógł chodzić? Po co ćwiczyć, skoro i tak nigdy nie wstanę z wózka? Na nowo zaczęły się odleżyny, a w czasie wizyty laryngologa usłyszałem, że mam zarośniętą tchawicę i rurka musi zostać na stałe. Boże, za co mnie tak karzesz? Co zrobiłem, że tak mnie traktujesz? Nie potrafi łem znaleźć odpowiedzi na te pytania. Byłem zagubiony, przegrany, psychicznie zmasakrowany, pozbawiony resztek nadziei i cholernie samotny. Ale kiedy sięgniesz samego dna, zaczynasz rozumieć, że gorzej już być nie może. I że skoro jesteś na dnie, to pozostaje jedno: odbić się.

piątek, 29 czerwiec 2012 17:50

Lektury GOŃCA: Życie po skoku (1)

Napisane przez

mariusz131-letni mieszkaniec podradomskiej wsi Mariusz Rokicki, przykuty do łóżka po nierozważnym skoku do wody, kciukiem napisał na laptopie książkę "Życie po skoku". Ma ona być przestrogą dla innych młodych ludzi. 

Wypadek wydarzył się 14 lat temu. Mariusz Rokicki – w dzień po swoich 21. urodzinach – w upalny, sierpniowy dzień skoczył na główkę do wody i złamał kręgosłup w odcinku szyjnym. Jak wspomina – po wypadku nie pamiętał, co się stało, dopiero po pewnym czasie ogarnęło go przerażenie, że już nigdy nie będzie mógł chodzić. Po latach leczenia, rehabilitacji i zmagań z własnymi słabościami, zaczął pisać blog, a następnie wpadł na pomysł napisania książki ze swoimi wspomnieniami.

Rodzicom, którzy mimo, że zafundowałem im całe to piekło, walczyli o mnie jak lwy i nigdy nie przestali kochać. Rodzeństwu i Asi, która ułatwia mi życie od pierwszego dnia pobytu w Domu Pomocy Społecznej Weterana Walki i Pracy w Radomiu. Wszystkim pielęgniarkom i pokojowym, którzy są dla mnie rodziną, oraz całej byłej dyrekcji Domu. Książkę dedykuję również wszystkim przyjaciołom, którzy są ze mną na dobre i na złe, a także wspaniałym kibicom Wisły Kraków – ich wielkie serca wyciągnęły mnie z kłopotów i dały mnóstwo radości. Dziękuję wszystkim i dziękuję Bogu za to, że dał mi siłę, abym mógł napisać.

Lecz choć wiele bitew przegranych,
To wojna wciąż trwa i na pewno
Wygrać muszę ją tylko ja!
(Wszystkie motta rozdziałów i podrozdziałów są fragmentami wierszy i tekstów piosenek Mariusza Rokickiego)

Skok
Ta jedna chwila wszystko zmieniła... Ten cios od losu to ciężki nokaut.
"Brawura i brak wyobraźni" – wszyscy znają ten dziennikarski frazes. Kwituje się nim głupie zabawy i pomysły, które mają tragiczne konsekwencje. Te słowa są tak często używane, że przestajemy rozumieć ich rzeczywiste znaczenie.


Moja opowieść próbuje je przywrócić. Tak, jestem jednym z tych, o których słyszycie w wiadomościach: młodym człowiekiem, który nie pomyślał o przyszłości, bo ważne było tylko tu i teraz. To o takich jak ja mówi się: "Zgubiła go młodzieńcza brawura i brak wyobraźni". Pochodzę z małej wioski, której mieszkańcy zajmują się przede wszystkim uprawą warzyw. Pomagałem rodzicom w prowadzeniu gospodarstwa i robiłem to samo co nasi sąsiedzi: uprawiałem pomidory i paprykę, a potem je sprzedawałem. Jeśli mieliście kiedyś własne gospodarstwo lub choćby działkę, to wiecie, jaką radość sprawia widok dojrzewających owoców i warzyw, które sami wyhodowaliście. Człowiek czuje wtedy, że potrafi zrobić coś dobrze, i docenia samego siebie. Ta praca dawała mi szczęście i pozwalała cieszyć się życiem. Razem ze mną i rodzicami w domu mieszkało młodsze rodzeństwo – dwójka kochanych szkrabów: Jarek i Kasia. Starsze rodzeństwo – Robert i Ania – pracowało za granicą. Wszystko zmieniło się dzień po moich dwudziestych pierwszych urodzinach – 16 sierpnia 1998 roku. Lato było wtedy wyjątkowo gorące, a urodziny wyjątkowo nieudane i bardzo nietrzeźwe. Obchodziłem je wraz z kumplem Jarkiem i kilkoma znajomymi – niepotrzebnie i nieodpowiedzialnie – na giełdzie warzywnej w Łodzi. Prawdziwa impreza planowana była na niedzielny wieczór, ale jubilat miał już na nią nie dotrzeć. Po powrocie z giełdy, choć byłem niewyspany i zmęczony, nie zdecydowałem się na odpoczynek. Zamiast tego pojechałem szybko po moją dziewczynę, która mieszkała kilka kilometrów dalej. Po drodze zabrałem jeszcze kumpla. Było bardzo gorąco, więc postanowiliśmy całą paczką pojechać nad wodę. Nie minęła nawet godzina, gdy byliśmy na miejscu. Kiedy tylko wysiadłem z samochodu, poczułem coś dziwnego, jakby jakaś niewiarygodna siła przyciągała mnie do wody. Jeszcze nigdy nie spieszyłem się tak bardzo, żeby do niej skoczyć.


Nie umiem tego wyjaśnić: ani pośpiechu, ani swojego zachowania. Przecież wiedziałem, jak tam jest płytko! Jeśli mam jakoś próbować to tłumaczyć, mogę powiedzieć tylko jedno: przeznaczenie. Widocznie tak musiało być, innej odpowiedzi znaleźć nie potrafię. W pośpiechu rozebrałem się, wziąłem rozbieg... Wtedy już wiedziałem, że robię źle i że nie spotka mnie nic dobrego, ale nie mogłem się zatrzymać. Jeszcze przez chwilę widziałem i słyszałem kolegę, który coś krzyczał. Próbował mnie zatrzymać, ale mu się nie udało. Najpierw bardzo lekkie uderzenie i żadnego bólu.


Otwieram oczy i widzę bezwładnie zwisające ręce. Dlaczego nie potrafię nimi poruszać? Potworne przerażenie. Nie mogę krzyczeć na głos, więc krzyczę w myślach: ratunku, nie mogę się ruszyć! Każda sekunda jest coraz trudniejsza: brakuje powietrza, wzrok jest coraz słabszy, wreszcie wszystko gaśnie. Czy są jakieś myśli? Jest pytanie: Boże, czy to już koniec? W taki sposób mam odejść z tego świata? Po chwili czuję coś, czego nie potrafię opisać: jestem malutkim punkcikiem świecącym w ciemnościach, który – niczym pocisk – mknie z ogromną prędkością.


Nie wiem, jak to jest, ale widzę siebie – wiem, że to ja! – jako ten bardzo jasny punkt w mroku. Wokół mnie jest coś pięknego, wyczuwam czyjąś obecność: jestem otoczony potężną miłością, która nie pozwoli zrobić mi nic złego i daje poczucie bezpieczeństwa. Ufam jej bezgranicznie, otacza mnie jasność i miłość. Przede wszystkim dzięki tej miłości wytrzymałem wszystko, co przyszło potem. Tylko dzięki niej mogłem pogodzić się z tym, że z młodego i silnego chłopaka stałem się kimś bezradnym i zależnym od innych. Dzięki niej mogłem nadać temu wszystkiemu sens: Bóg chciał, żebym żył, i dał mi drugą szansę, ale jednocześnie ukazał życie z innej strony. Jest ono znacznie trudniejsze, lecz mam pewność, że nigdy nie będę samotny, bo ktoś tam na mnie czeka.

Tuż po
Chcę wierzyć czasem, że to jest sen. Że otworzę oczy i koszmar zniknie. Pierwsze przebłyski: rozmazane obrazy, zniekształcone głosy, ledwo rozpoznawalna twarz kolegi. Znów ciemność i doprowadzające do szału – coraz głośniejsze – wycie karetki. Najpierw z oddali, a potem jakby syrena była w mojej głowie. Wydaje mi się, że już nie wytrzymam tego hałasu, gdy nagle wszystko cichnie.


Nie pamiętam nic z tego, co działo się przez kilka kolejnych tygodni. Ponad dwa miesiące na oddziale intensywnej terapii trwała walka o moje życie. Lekarze robili, co mogli, a rodzice przeżywali jeden z najgorszych koszmarów. Kiedy wreszcie otwarłem oczy, byłem sam. Nie umiałem pozbierać myśli, nie było nikogo, kto mógłby mi wytłumaczyć, co się stało. Tylko ja sam podłączony do mnóstwa rurek, przewodów, kabli i kroplówek. Chciałem uciec stamtąd jak najszybciej, ale nie mogłem nawet odrobinę poruszyć głową. Nie czułem ani rąk, ani nóg. Nie potrafiłem nawet krzyczeć. Boże, co się dzieje? Błagam pomóż mi wstać i uciec stąd, błagam! Nie rozumiałem nic, wszystko przerażało, a łzy – ze strachu i rozpaczy – płynęły ciurkiem. Boże, gdzie jestem? Jeszcze nigdy nie byłem tak wystraszony jak wtedy. Wydaje mi się, że każda komórka mojego ciała wrzeszczała z przerażenia. Nikt oprócz mnie nie mógł tego usłyszeć, a ja panicznie wołałem rodziców: "Gdzie jesteście? Cierpię, bardzo się boję, a was nie ma!". Błagałem, choć sam ledwo byłem w stanie usłyszeć swój szept: "Niech ktoś zabierze mnie do domu, do mamy". Leżałem bez ruchu, patrząc w sufit, i czekałem, żeby ktoś w końcu do mnie przyszedł.


Wreszcie się doczekałem – podeszła jakaś kobieta w zielonym fartuchu. Chciałem ją zapytać, co ja tutaj robię, ale nie mogłem wydusić słowa. Dopiero wtedy zorientowałem się, że to przez rurkę, która tkwi w ustach. Ubrana na zielono kobieta coś koło mnie zrobiła, otarła łzy, powiedziała słowa, których nie byłem w stanie zrozumieć, i odeszła. Nie uspokoiłem się. Przeciwnie, wpadłem w jeszcze większą panikę. W głowie gonitwa myśli (wszystkie złe!), co chwilę zasypiałem i budziłem się. Gdy za którymś razem ponownie otworzyłem oczy, obok stała cała rodzina. Miałem mnóstwo pytań, ale brakowało mi siły, aby się odezwać; byłem taki zmęczony. Czekałem, aż oni coś powiedzą, ale milczeli.


Cały czas miałem gorączkę – siostra ocierała mi pot i robiła okłady na czoło. W końcu zdobyłem się na to, by wyszeptać pytanie, czy rozbiłem samochód. Wywnioskowałem bowiem, że skoro jestem w szpitalu, to miałem wypadek, ale nie pamiętam, jak do niego doszło. Siostra wyjaśniła mi wtedy, że jestem tu z powodu skoku do wody. Początkowo nie mogłem sobie nic przypomnieć, wspomnienia jednak zaczęły stopniowo wracać. Im więcej ich było, tym trudniej przychodziło powstrzymywanie się od płaczu.


Zdarzyło wam się kiedyś spać i zostać obudzonym przez muchę, która chodzi po twarzy? Znacie to na pewno: nieprzyjemne uczucie. Wystarczy jednak przebudzić się i odgonić muchę ruchem ręki. Ale co zrobić, gdy każda z rąk waży tonę i nie można ich podnieść? Gdy jesteś podłączony do respiratora i nie możesz zawołać po pomoc? Pamiętam te chwile, gdy uparta mucha siadała mi na twarzy. Wchodziła wszędzie: do ucha, do nosa, nawet do ust. Potem chodziło ich coraz więcej i więcej. Wystarczy mały owad, aby doświadczyć, czym są prawdziwe tortury.


Największym koszmarem były jednak nie muchy, ale docierająca do mnie potworna świadomość tego, że jestem sparaliżowany. Zaczynałem rozumieć, że nie mogę wstać, nie mogę wyjść do toalety, nie mogę poruszyć się nawet odrobinę. Cały czas chciało mi się pić i marzyłem o zapaleniu papierosa. Byłem przekonany, że moje ubranie jest w szafce obok łóżka, a do tego miałem pewność, że w spodniach są fajki – bezskutecznie prosiłem, aby ktoś mi je podał. Przy życiu trzymała mnie tylko nadzieja na to, że uda mi się wreszcie zapalić wymarzonego papierosa. W końcu wymyśliłem plan: któraś z pielęgniarek pomoże mi wstać i zaprowadzi do kibelka, a tam – bez łaski! – sobie zapalę. Gdy poprosiłem jedną z sióstr, aby zaprowadziła mnie do ubikacji, bardzo się zdziwiła. – A po co? – zapytała. – Sikasz do worka, kupę zrobiłeś niedawno. Dopiero co cię myłyśmy. Skamieniałem. Co ona mówi?! Jaki worek? Jaka kupa? Co to za brednie? Wkurzyłem się: domyśliła się, że chcę zapalić, i nagadała głupot, żeby mnie spławić. Sam nie byłem chyba w stanie wierzyć w to, że rzeczywistość była inna.

     - Pokonanie dziewięćdziesięciu kilometrów z Brasławia do Głębokiego też trwało wiele godzin.

      - Trzy dni. Ale nie do opisania, jakie te drogi były. Bez przesady po osie w błocie zapadały się furmanki. Jeden z koni padł. Moja babcia jakieś złoto musiała wysupłać, by zapłacić zapłakanemu chłopu. Nigdy nie było wiadomo, w jakim dniu, o jakiej godzinie odejdzie z Głębokiego transport. Było tylko wiadomo, że "około". W związku z tym Polacy przyjeżdżali tam tydzień wcześniej i biwakowali na peronie. I myśmy też przyjechali, i bodajże dwie noce biwakowali na tym peronie. Na szczęście było ciepłe lato. Głębokie, trochę może większe od Brasławia. No, mniej więcej też takie, tylko że położone na historycznym szlaku Batorego, od Wilna przez Połock, do Witebska, Pskowa, Smoleńska.

      Był dziewiętnasty czerwca. Wreszcie podstawili nam transport. Zajęliśmy z rodziną aptekarzy brasławskich, naszych przyjaciół, pół wagonu.

      - Jak się nazywali?

      - Kurczewscy. To była rodzina brasławian z dziada pradziada. Jeszcze za carskich czasów ojciec naszego przyjaciela aptekarza też tam aptekę prowadził. Dziad też.

      Ruszył transport. Lokomotywa zagwizdała. Biało-czerwone flagi ukazały się w każdym wagonie. Cały pociąg, jak długi i szeroki, śpiewał "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród...". Śpiewaliśmy nieprawdę. Zresztą wierzyliśmy, że wrócimy. W owym czasie wierzyliśmy. A że "nie rzucim ziemi"... Niestety, porzucaliśmy tę ziemię.

      - No, zostaliście zmuszeni...

      - Tak, w zasadzie zostaliśmy zmuszeni, chociaż na upartego można było zostać. Pozostawialiśmy tam domy, bo tam prawie wszyscy mieli swoje własne domki. W Wilnie pociąg zatrzymał się na krótko na dworcu głównym i przejeżdżając, widzieliśmy Ostrą Bramę. Oczywiście, w całym pociągu wszyscy na klęczkach ten widok mijali. Potem, pamiętam jeszcze, zmrok zapadał, prawie było ciemno. Na chwiejącym się moście kolejowym (był zburzony w czasie wojny, prowizorycznie odbudowany) przejeżdżaliśmy pod Grodnem Niemen, no i wkrótce była granica polska. Oczywiście, ciągle staliśmy przed jakimiś semaforami, bo transporty wojskowe miały pierwszeństwo. No i tak, któregoś tam dnia, dojechaliśmy do Warszawy i również chwiejącym się, drewnianym mostem przejeżdżaliśmy Wisłę i zobaczyliśmy przed sobą panoramę zdruzgotanej Warszawy. Nie widzieliśmy tam ani jednego całego domu. Aptekarzowa, pani Czesława Kurczewska, pochodziła z Warszawy. Znała stolicę dobrze, miała tam zresztą swoje siostry, które później odnalazła. Z płaczem patrzyła na kompletnie zniszczone miasto. Nagle z wiaduktu ujrzała, że ich dom na Powiślu stoi cały. To znaczy dom, w którym mieszkały siostry. Rodzina Kurczewskich wyładowała się na dworcu, tak zwanym Głównym, a myśmy pojechali dalej. Zawieźli nas do Rypina Lubuskiego, tuż nad granicę niemiecką.

      - Dalej już się nie dało...

      - Rzeczywiście, nie dało się. Dalej była Odra. Transport odstawiono na tor boczny i oznajmiono, że możemy tutaj osiąść. Wiele rodzin z Brasławszczyzny tam pozostało. Ale obowiązku nie było. Każdy repatriant miał prawo zażądać, by jego wagon skierowano do dowolnej stacji kolejowej w Polsce. Wraz z Mamą poszliśmy do miasta. Pusto i strasznie. Domy pootwierane na oścież, kompletnie umeblowane, z pościelą w szafach i słoikami z kompotem w spiżarniach. Można było wybrać dowolny lokal: mieszkanie w kamienicy, domek jednorodzinny lub willę.

      A jednak nie zdecydowaliśmy się tu pozostać. Przez Rypin przelewały się masy pijanego z reguły żołdactwa, które grabiło i gwałciło. Zażądaliśmy, by nasz wagon skierowano do Krakowa. W Myślenicach mieszkała siostra babci. Zastaliśmy tam dom pełen lwowiaków, także repatriantów. Po krótkim pobycie w Myślenicach i Gliwicach, gdzie mieliśmy już przydział pięknego mieszkania, kompletnie umeblowanego i z fortepianem, a siostra i ja zapisani zostaliśmy do gimnazjum – odezwali się przyjaciele naszych rodziców z Brasławia. Namówili nas do osiedlenia się wśród samych swoich w Łobezie, mieście powiatowym województwa szczecińskiego. Znowu wagon towarowy, znowu podróż przez całą Polskę. W Łobezie zakończyliśmy exodus. Tam zdałem maturę, następnie przenieśliśmy się do Olsztyna. Studia historii sztuki ukończyłem na KUL-u. Krótko pracowałem w służbie konserwatorskiej w Olsztynie, dłużej w Rzeszowie i w zamku w Łańcucie. Stamtąd przeniosłem się do Kazimierza Dolnego, gdzie na stanowisku dyrektora muzeum i konserwatora zabytków doczekałem w roku 2000 emerytury.

      Brasławianinem pozostałem na zawsze.

      RODZINNA

      NOTA BIOGRAFICZNA

      Zbigniew Wawszczak, dziennikarz, urodził się 17 IV 1929 r. w Bitkowie, pow. Nadwórna w woj. stanisławowskim, w drugim po Borysławiu zagłębiu naftowym II Rzeczypospolitej, w rodzinie Jana i Marii z d. Przybyła. Wojna rozdzieliła rodzinę. Po zajęciu wschodnich terenów we wrześniu 1939 r. przez Związek Sowiecki, ojciec, który w 1920 r. uczestniczył w wojnie polsko-bolszewickiej, zaangażował się w podziemnej organizacji Związek Walki Zbrojnej, zajmującej się przerzucaniem polskich oficerów z okupowanego kraju za granicę. Kiedy na trop organizacji wpadło NKWD, w 1940 r. uciekł przed aresztowaniem na Węgry, a stamtąd przedostał się przez Jugosławię, Grecję, Turcję do Palestyny, gdzie wstąpił do wojska. W szeregach Brygady Strzelców Karpackich brał udział w walkach pod Tobrukiem w Afryce. Przybyły do żołnierzy pod Tobruk minister rządu londyńskiego Jan Stańczyk powołał Jana Wawszczaka na stanowisko kierownika obozu polskich uchodźców w Palestynie. Zarządzał obozem, w którym przebywało wielu Polaków, m.in. pisarze, Władysław Broniewski i Anatol Krakowiecki, aż do jego likwidacji w 1947 r., i, jak większość uchodźców, przeniósł się do Londynu, gdzie przebywał przez 25 lat. Utrzymywał się m.in. z pracy w fabryce samolotów, w wytwórni lodów, w hotelu. Obawiając się represji, jako człowiek związany z rządem w Londynie, do rodziny w kraju wrócił dopiero w 1970 r.

      Jan Wawszczak (1901-1991) miał dwu braci, Sybiraków. Najstarszy, Bronisław, leśniczy w Worochcie w Karpatach Wschodnich, służył w Dywizji Pancernej gen. S. Maczka, najmłodszy, Tadeusz, w szeregach II Korpusu gen. Andersa brał udział w bitwie pod Monte Cassino i w późniejszej kampanii włoskiej. Był w rodzinie również zawodowy wojskowy, kpt. Ignacy Wawszczak, oficer piechoty, którego pasją był sport balonowy. Syn siostry Jana Wawszczaka, Heleny, ppłk Leopold Pacek, jest emerytowanym pilotem wojskowym. Jak widać, wielu mężczyzn z tej rodziny miało bliskie związki z wojskiem.

      Kuzyn ojca Zbigniewa, Franciszek Wawszczak, nauczyciel w Poznańskiem, padł ofiarą hitlerowskiego terroru. Podobnie jak 16 tysięcy rodaków, głównie inteligencji, został rozstrzelany w jednej z masowych egzekucji w Wielkopolsce, jakich dokonano od 1 września do 25 października 1939 r.

      Wychowaniem syna Zbyszka i córki Zuzi zajmowała się matka, którą wybuch wojny w 1939 r. zaskoczył, kiedy przebywała na wakacjach u rodziny pod Krosnem. W czasie okupacji w wieku 5 lat zmarła siostra Zbyszka, Zuzia. Maria Wawszczakowa wykazała niecodzienną determinację i odwagę, kiedy w mroźną zimę 1940 r. zdecydowała się nielegalnie przekroczyć ustanowioną przez okupantów, niemieckiego i sowieckiego, granicę na rzece San, aby odwiedzić męża w Bitkowie. Dopisało jej szczęście (chociaż w drodze powrotnej padły, na szczęście niecelne, strzały), by po kruchej pokrywie lodowej ponownie przekroczyć rzekę i po dwutygodniowym pobycie u męża wrócić do syna w Generalnej Guberni.

      Ze względu na grożące niebezpieczeństwo (nie miała przecież odpowiednich dokumentów) nie mogła odwiedzić bliskich krewnych zamieszkałych na Kresach: ks. dziekana Jana Wawszczaka, proboszcza w miasteczku Jaryczów Nowy pod Lwowem, ani ks. Stanisława Wawszczaka, który w 1939 r. wrócił ze studiów w Rzymie i został wikariuszem w kościele w Jaryczowie Nowym, w 1945 r. powołany na ojca duchownego w Wyższym Seminarium Duchownym we Lwowie. O tej postaci ukazała się książka. Autorem publikacji "Kapłan, ks. Stanisław Wawszczak" jest ks. Jacek Waligóra, duchowny z archidiecezji lwowskiej, proboszcz w Niżankowcach przy granicy ukraińsko-polskiej. Książkę wydał Tygodnik Katolicki "Niedziela", Częstochowa 2010.

      Niezwykły wyczyn Marysi, jak zdrobniale nazywano Marię Wawszczak, przez długi czas komentowano w kręgu rodzinnym, a syn po dzień dzisiejszy nie ukrywa podziwu dla zmarłej w 1999 r., w wieku 93 lat, mamy. Próby nielegalnego przekroczenia granicznego Sanu były przedsięwzięciem bardzo niebezpiecznym, wielu śmiałków wpadło w ręce sowieckich pograniczników, zdarzały się również śmiertelne wypadki.

      Mianem rzeki "wściekłych psów" określiła San urodzona w Łodzi brytyjska pisarka żydowskiego pochodzenia Mira Hamermersche, która próbując przekroczyć rzekę, została aresztowana przez sowiecką straż graniczną w listopadzie 1940 r.

      Nielegalne przekroczenie granicy nie było odosobnionym przypadkiem w życiu Marii Wawszczak (1906-1999), niejeden raz udowodniła, że jest kobietą z charakterem. W nocy z 5 na 6 sierpnia 1943 r. kilkuosobowa grupa żołnierzy AK pod dowództwem Zenona Soboty "Korczaka" dokonała brawurowego napadu na hitlerowskie więzienie w Jaśle, uwalniając nie tylko więźniów politycznych, ale wszystkich osadzonych. Równie doskonale jak wtargnięcie do więzienia pod bokiem gestapo i jednostki Wehrmachtu zorganizowano ucieczkę i ukrycie więźniów. Po wydostaniu się z Jasła "Korczak" podzielił więźniów na kilka grup, które uciekały w różnych kierunkach. Grupa z "Korczakiem" na czele znalazła schronienie na jedną noc w zabudowaniach Marii Wawszczak w Żarnowcu. Maria i jej brat Władysław znali "Korczaka" sprzed wojny, w trudnej sytuacji mógł liczyć na ich pomoc. Pomogli również i udzielili schronienia (parokrotnie) innemu z przedwojennych znajomych z Krosna, ściganemu przez UB Kazimierzowi Człowiekowskiemu ps. "Niemsta", działaczowi ruchu ludowego, podczas wojny w oddziałach leśnych AK na Podkarpaciu, wywieziony do łagrów w Związku Sowieckim. Po powrocie ponownie przeszedł do konspiracji. Osaczony przez UB, broniąc się przed aresztowaniem, został ciężko ranny w Korczynie. Zmarł w szpitalu WUBP w 1954 r. w Rzeszowie.

      Trzeba przypomnieć jeszcze inne kobiety z rodziny. Siostra matki Marii Wawszczak, Bronisława z Winiarskich Czajkowska, ukryła w swoim domu w Zręcinie i uratowała od śmierci dziewięcioro Żydów. Odznaczona została medalem "Sprawiedliwy wśród narodów świata".

      Kuzynka Zbigniewa Wawszczaka, pracownik poczty w Rzeszowie, Zofia Wawszczak, spędziła 10 lat w więzieniach PRL za udział w działalności zrzeszenia Wolność i Niezawisłość.

      Po zdaniu matury w powstałym jesienią 1944 r. Liceum Ogólnokształcącym im. Marii Konopnickiej w Jedliczu (którego twórcą był doskonały pedagog i organizator Władysław Dubis), Zbigniew rozpoczął w 1949 r. studia na Wydziale Filologiczno-Historycznym UJ w Krakowie na kierunkach historia i dziennikarstwo. Po ukończeniu studiów i roku pracy w oświacie, w grudniu 1956 r. przenosi się do Rzeszowa i zostaje zaangażowany jako redaktor w Ekspozyturze Polskiego Radia, która niedługo została przekształcona w Rozgłośnię Regionalną.

      Zajmował się tradycjami kulturalnymi i historią, działalnością stowarzyszeń regionalnych, muzeów, bibliotek, ośrodków kultury. Przeprowadził cykl wywiadów z pisarzami, wywodzącymi się z Rzeszowszczyzny lub też związanymi z Podkarpaciem (Julianem Przybosiem, Wilhelmem Machem, Julianem Kawalcem, Janem Bolesławem Ożogiem, Stanisławem Piętakiem i in.). Spółdzielnia Wydawnicza "Czytelnik" opublikowała w 1971 r. "Szkice literackie" Wilhelma Macha. Do tej książki włączyła trzy wywiady Z. Wawszczaka: "Mój kraj lat dziecinnych" – "Nowiny Tygodnia" nr 22/1959, "O Górach nad Czarnym Morzem" – "Nowiny Rzeszowskie", nr 108/1960, "O pracy z młodymi pisarzami" – "Widnokrąg" nr 8/1962.

      Pracując w rzeszowskim radiu publicznym, nawiązał bliską współpracę z prasą, dziennikami i periodykami, ukazującymi się w Rzeszowie. Specjalizował się w portretowaniu działaczy kultury, twórców ludowych, malarzy amatorów.

      W publikowanej przez wydawnictwo Krajowa Agencja Wydawnicza w Rzeszowie serii "Miniatury lotnicze" wydał dwa tomiki. Jeden z nich, "Bracia Działowscy" (ukazał się w 1985 r.) prezentuje dokonania związanych z Mielcem wybitnych lotników i konstruktorów lat międzywojennych. W drugim, "W kabinie Łosia i Wellingtona" (z 1986 r.), kreśli sylwetkę jednego z polskich lotników, którzy polegli śmiercią żołnierską w latach II wojny światowej. Jest nim urodzony we Lwowie kpt. Ludwik Maślanka, kawaler Orderu Virtuti Militari. Zginął podczas startu do lotu bojowego w Wielkiej Brytanii w 1942 r.

      Nakładem miesięcznika "Wiadomości Brzozowskie" w 1992 r. ukazała się broszura Z. Wawszczaka pt. "Wspólnie przywołujemy cienie ofiar. Pamięci Żydów brzozowskich". Autor uczestniczył w uroczystościach uczczenia ofiar Holokaustu, połączonych z odsłonięciem pomnika-mauzoleum, które odbyły się w Brzozowie w 1990 r. W wydawnictwie tym znajdziemy garść informacji o społeczności Żydów, zamieszkałych kiedyś w tym podkarpackim mieście, opis likwidacji brzozowskiego getta i krótkie rozmowy z ocalałymi, którzy zjechali do Brzozowa z wielu krajów, m.in. Izraela i USA. Drugą część książeczki wypełniają archiwalne zdjęcia dawnych żydowskich mieszkańców Brzozowa, przedstawiające świat ludzi okrutnie wymordowanych.

      Dziejami kilku gałęzi rodziny Wawszczaków, których przodkowie wywodzą się z miejscowości Szczepańcowa koło Krosna, z historycznej Rusi Czerwonej, czyli dawnych Grodów Czerwieńskich, odebranych Polsce pierwszych Piastów w 981 r. przez książąt kijowskich, a odzyskanych dopiero przez Kazimierza Wielkiego w 1349 r., zajmuje się Mieczysław Wawszczak, syn Tadeusza, uczestnika bitwy o Monte Cassino w 1944 r., Mieczysław, emerytowany policjant, zgromadził w swym domu w Szczepańcowej wiele zdjęć rodzinnych, z których również korzystał autor książki. Opracował również drzewo genealogiczne rodziny. (...)

      POSŁOWIE

      Przez 14 lat, od 1994 do 2008 r., prowadziłem w Rozgłośni Regionalnej Polskie Radio Rzeszów audycję zatytułowaną "Kresy – krajobraz serdeczny. Radiowy magazyn publicystyczny, poświęcony dawnym ziemiom wschodnim Rzeczypospolitej". Każda audycja była numerowana. Powstało 517 wydań "Kresów", Audycję wykreowałem, odpowiadając niejako na społeczne zapotrzebowanie kresowian, zamieszkałych w rozmaitych ośrodkach województwa podkarpackiego. Pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy zbliżał się kres dotychczasowego systemu politycznego w kraju i powiększała się wywalczona przez ruch "Solidarność" sfera swobód obywatelskich, zaczęły powstawać niczym grzyby po deszczu rozmaite stowarzyszenia i związki, skupiające dawnych mieszkańców ziem wschodnich. Tak było również na Podkarpaciu – w Rzeszowie, Jarosławiu, Przemyślu, Sanoku, Stalowej Woli, Tarnobrzegu, Jaśle, Leżajsku, gdzie powstawały oddziały i kluby Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich. Był to ruch społeczny, skupiający w pierwszych latach sporo, głównie starszych osób, które doczekały wreszcie czasów, kiedy można było otwarcie, pełnym głosem mówić o ziemiach utraconych na wschodzie. Powstawały pisma związków kresowych, przygotowywano wystawy ukazujące piękno i bogactwo kresowego dziedzictwa, które trzeba było opuścić, często w dramatycznych okolicznościach. Zainteresowanie ziemiami za Bugiem obejmowało nie tylko środowiska związane z nimi pochodzeniem czy więzami rodzinnymi.

      W takiej atmosferze, w wyniku bliskich kontaktów z kresowiakami, postanowiłem, że postaram się systematycznie i regularnie (początkowo co dwa tygodnie, później co tydzień) przygotowywać audycję, która w całości poświęcona będzie ludziom i sprawom zabranych ziem kresowych. Muszę oddać sprawiedliwość ówczesnemu kierownictwu Radia, które życzliwie odnosiło się do mojego projektu. Dzięki temu audycja rozwijała się i trafiła do szerszych kręgów słuchaczy. Okres największej popularności "Kresów" przypadł na lata 2000-2006, kiedy to audycja ukazywała się regularnie w każdą niedzielę i trwała od godz. 14.05 do 14.30.

      Udało mi się nawiązać bliskie, serdeczne kontakty z dziesiątkami kresowiaków, nie tylko z Podkarpacia, ale także ze skrawków Małopolski, z Gorlic, Tarnowa, a także Sandomierza, do których docierał program rzeszowskiego radia. Prawie rodzinna więź, jaka się pomiędzy nami wytworzyła, powodowała, że setki nie tylko kresowych rodzin zasiadały we wczesne niedzielne popołudnie przed odbiornikami radiowymi i słuchały audycji. Wiele osób pisało do autora, uzupełniając podejmowane tematy, podając adresy osób, do których należałoby się wybrać. Regularnie, od czasu do czasu, omawiałem w audycji otrzymaną korespondencję, cytując uwagi i propozycje.

      Jeżeli chodzi o kształt audycji "Kresy", był to typowy magazyn, wypełniony przez rozmowy, felietony, komentarze. Jednak podstawowym elementem każdego wydania stawały się rozmowy, relacje i wspomnienia Polaków ze Wschodu. Uzupełnieniem, rodzajem przerywnika czy dodatku do audycji były lwowskie i kresowe piosenki, a także wiersze.

      W zasadzie książka składa się ze zmodyfikowanych, często gruntownie rozszerzonych i uzupełnionych rozmów, które prezentowane były kiedyś w audycji. Zmiany mające na celu głębsze, dokładniejsze zaprezentowanie omawianych zagadnień, dokonane zostały dzięki zaangażowaniu osób, z którymi rozmawiałem. W niektórych przypadkach, np. Janiny Sadowskiej z Krosna, Małgorzaty Bonarek z Tarnobrzega, Edwarda Kupiniaka z Tarnowa czy Józefa Daleckiego z Rzeszowa i Wrzesława Żurawskiego z Łańcuta zaangażowanie to było daleko idące. W publikacji znalazło się również kilka tekstów, których powstanie zainspirowały wprawdzie wcześniejsze nagrane na taśmie rozmowy, jednak w całości są one dziełem ich autorów. Chodzi m.in. o relacje Janiny Argasińskiej z Lubaczowa, Anny Łysoganicz z Czarnej, Ireny Konieczko z Brzozowa, Jadwigi Sibigi z Jarosławia, Jerzego Żurawskiego z Kazimierza Dolnego.

      Czy ta skromna książka spełni oczekiwania czytelników z kresowym rodowodem, a także osób zainteresowanych ziemiami wschodnimi, bo do nich przede wszystkim jest adresowana? Będę usatysfakcjonowany, jeżeli przynajmniej drobną część słuchaczy, którzy tworzyli audycję przez 14 lat, skłoni do lektury, do wspomnień i przybliży im sprawy i ludzi ziem utraconych.

      Przez kilka stuleci rozległe ziemie wschodnie były teatrem doniosłych wydarzeń historycznych. Tam biło serce wielkiego, wielokulturowego państwa, Rzeczypospolitej Obojga (a tak naprawdę Trojga) Narodów. Mimo gorzkiego bilansu, utraty Kresów Wschodnich, nie tylko bolesnych, ale również tragicznych doświadczeń setek tysięcy rodaków – mieszkańców tamtych ziem – możemy być dumni z dokonań naszych przodków i pozostawionego dziedzictwa.

KONIEC

piątek, 15 czerwiec 2012 11:59

Wspomnienia Kresowian (66)

Napisane przez

 Tam był nasz dom

Brasław był wiecznie palony, wiecznie niszczony, wiecznie odbudowywany. W dwudziestoleciu międzywojennym rzeczywiście bardzo dużo zrobiono. Lecz tam nie było dwudziestolecia. Tam było tylko osiemnastolecie, bo przecież wybuchła wojna polsko-bolszewicka i między rokiem 1918 a 1922 ciągle trwały jakieś walki i dopiero w 1922 roku ustalono administrację polską na tych ziemiach.

      - Rodzina Pana nie pochodziła, zdaje się, z samego Brasławia?

      - Gniazdem rodzinnym mojego ojca, Antoniego, była pobliska Słobódka. W Brasławiu pracował w urzędzie skarbowym. Matka moja, Regina Uniatycka, przybyła wraz z rodzicami z Kamieńca Podolskiego, skąd musieli uciekać po rewolucji październikowej. Dziadek Uniatycki otrzymał pracę w starostwie powiatowym w Brasławiu, na stanowisku wicestarosty.

      - Doświadczeni urzędnicy byli tam bardzo potrzebni.  

      - Tak, z zaniedbania gospodarczego miasto i powiat zaczęły wydobywać się za czasów trzeciego starosty – Zelisława Januszkiewicza. Ten energiczny, pracowity oraz ustosunkowany człowiek zasłużył się powiatowi jak nikt inny. Dziesięciolecie jego mądrych rządów od 1923 do 1932 roku obfitowało w wiele istotnych dokonań. Niemniej całe osiemnastolecie międzywojenne było okresem awansu powiatu, a szczególnie miasta Brasławia.

      - Spróbujmy o najważniejszych z nich opowiedzieć.

      - Na początku lat 20. zorganizowano Spółdzielnię Rolniczo-Handlową "Rolnik", która w kilka lat opanowała handel hurtowy artykułami spożywczymi i rolniczymi. Wybudowała kilka sklepów, piekarnię mechaniczną i olejarnię. Otworzyła filie w innych miasteczkach powiatu. Powstała Spółdzielnia Mleczarska oraz Stolarsko-Budowlana, również z filiami. Nowo powstała cegielnia i betoniarnia zaczęły dostarczać na rynek niezbędne do budowy materiały.

      Już w latach dwudziestych w Brasławiu, Drui, Dreyświatach, Miorach, Turmoncie i Widzach uruchomiono elektrownie. Główne ulice miasta Brasławia otrzymały brukowane nawierzchnie i chodniki z płyt betonowych.

      - To musiały być szokujące zmiany dla mieszkańców.

      - To nie wszystko. Trudne warunki mieszkaniowe pracowników państwowych i samorządowych rozwiązano dzięki wybudowaniu w 1924 roku Kolonii Urzędniczej.

      Kolonia, powszechnie zwana "Domki", składała się z ośmiu domów drewnianych i trzech murowanych, w których było łącznie 26 mieszkań. W jednym z nich zamieszkali dziadkowie Uniatyccy, a z nimi moi rodzice. Przyszła tam na świat moja siostra Joanna.

      W osiedlu wzniesiono też willę starosty, budynek sądu oraz Dom Sportowy z dużą salą gimnastyczną i widowiskową, w której odbywały się akademie, zabawy, widowiska teatralne, bywało też kino objazdowe. Dom Sportowy mieścił na piętrze także świetlicę Związku Strzeleckiego oraz biura Przysposobienia Wojskowego. Całość zaprojektował Juliusz Kłos – profesor Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie.

      Dzielnica została zaopatrzona w wodociąg i kanalizację, co w Brasławiu było nieznaną dotychczas cywilizacyjną nowością.

      Osiedle prezentowało się pięknie. W widoku od strony jeziora Drywiaty, na zboczu łagodnie opadającym ku wschodowi, świeciły bielą ściany domów nakryte czerwienią dachów. Do wewnątrz, na osiedlowe uliczki, starannie wybrukowane i zaopatrzone w chodniki, wiodły ozdobne, spowite pnącymi różami, drewniane bramki. Pośrodku usytuowano studnię osłoniętą gontowym daszkiem o pięknej konstrukcji ciesielskiej. Przed Domem Sportowym był plac apelowy, a obok kort tenisowy.

      - ...imponujące jak na tak nieduże miasteczko położone na Kresach.

      - W latach 1928-1929 wybudowano okazały, murowany gmach starostwa powiatowego w stylu neoklasycystycznym. Przypominał pałac magnacki. Zaprojektował go inż. Giryn. Prócz biur starostwa, gmach mieścił inspektorat szkolny, powiatową komendę policji, zarząd drogowy, archiwa i magazyny, a także dwa mieszkania służbowe i pokój gościnny. W pobliżu starostwa powstał oddzielny budynek sejmiku powiatowego i bank. Wybudowanie gmachu starostwa umożliwiło ponowne otwarcie szpitala w jego dawnym budynku przy ul. 3 Maja. Nieopodal szpitala postawiono niewielką kasę PKO. W latach 20. we wschodnim krańcu miasta zlokalizowano nową, siedmioklasową szkołę powszechną. Drugą szkołę i gimnazjum wybudowano w latach 1936-1937.

      - Musiały to doceniać władze wyższe...

      - W latach 20. odwiedzili Brasław: Felicjan Sławoj-Składkowski, ówczesny minister spraw wewnętrznych, oraz Władysław Raczkiewicz, marszałek senatu i wojewoda nowogródzko-wileński. W roku 1932 przyjechał z wizytacją Zygmunt Beczkowicz, wojewoda wileński. Wizyty te nie pozostawały bez wpływu na rozwój powiatu, gdyż na ogół w ich wyniku otrzymywano dotacje finansowe i pożyczki. Latem 1930 roku wielkim wydarzeniem była wizyta prezydenta Ignacego Mościckiego. Uroczyste powitanie odbyło się u wjazdu do miasta. Przy specjalnie na tę okazję wybudowanej bramie triumfalnej dostojnego gościa witali chlebem i solą: wójt, przedstawiciele duchowieństwa wszystkich wyznań oraz młodzież szkolna. Urzędnicy powiatu powitali prezydenta przed gmachem starostwa. Prezydent brał również udział w połowie ryb na jeziorze Nieśpisz. Oczywiście obfitość tego połowu została wcześniej przygotowana.

      - W Brasławiu mieszkali nie tylko Polacy.

      - Powiat brasławski, jako wielowyznaniowy, posiadał 30 parafii rzymskokatolickich, 11 cerkwi prawosławnych, bożnice żydowskie ze szkołami rabinackimi, molenny staroobrzędowe, a nawet meczety. Znamienne, że tolerancja religijna uzewnętrzniała się wzajemnym szacunkiem publicznie okazywanym przez duchownych różnych wyznań. Nierzadko widywało się na ulicy proboszcza spacerującego w miłej rozmowie z popem, a czasami dołączał do nich rabin.... W niedziele młodzież szkolna miała obowiązek zbierania się w szkołach, skąd w szeregach udawała się do kościoła na nabożeństwa. Przed kościołem odłączali się prawosławni, udając się do cerkwi. Obowiązek ten nie dotyczył uczniów wyznania mojżeszowego.

      - Słyszałem, że Brasław był odwiedzany latem przez warszawiaków.

      - Z każdym rokiem był coraz popularniejszą miejscowością letniskową. Bodaj najbardziej przyczynił się do spopularyzowania miasta Centralny Instytut Wychowania Fizycznego, rozsławiając w Warszawie i poza nią walory Brasławszczyzny. Z inicjatywy tej organizacji postawiono w 1936 roku pomnik Marszałka Piłsudskiego, autorstwa znanego rzeźbiarza Alfonsa Karnego, bywalca obozów CIWF.

      - Największą atrakcją były jeziora.

      - W latach trzydziestych szybko zaczęły się rozwijać sporty wodne, przede wszystkim na jeziorze Drywiaty. Wybudowano tam trzy przystanie: żydowską, Klubu Policyjnego oraz Ligi Morskiej i Kolonialnej. Ta ostatnia, położona naprzeciwko Kolonii Urzędniczej, była najokazalsza. Składała się z dużej, drewnianej platformy, do której brzegu wiodła długa kładka. Na platformie stały dwie wieże widokowe, wykorzystywane także do opalania się. Były też kabiny – przebieralnie, kiosk z napojami i słodyczami, magazyny sprzętu sportowego oraz wieża do skoków z trampoliny. Przy przystani cumowano liczne żaglówki, łodzie wiosłowe i kajaki. Corocznie odbywały się regaty. Przystań była nie tylko miejscem uprawiania sportów wodnych, ale także spotkań towarzyskich inteligencji brasławskiej. Boisko nad jeziorem stwarzało doskonałe warunki do uprawiania różnych dyscyplin lekkoatletycznych i gier zespołowych, z których najpopularniejsza była siatkówka. W pobliżu przystani usypano strzelnicę, na której ćwiczono strzelanie z broni małokalibrowej.

      Rozwinął się też sport szybowcowy. Szkoła szybowcowa w Brasławiu dysponowała kilkoma szybowcami szkoleniowymi typu "Wrona", "Salamandra" i "Komar". Do szkoleń podstawowych i do lądowania znakomicie służyło twarde dno po obniżonym poziomie jeziora, a do startów – położona naprzeciw Góra Piaskowa.

      - A zimą?

- Brasław miał doskonałe warunki do uprawiania sportów zimowych. Wczesne zamarzanie jezior umożliwiało jazdę na łyżwach i bojerach. Gdy spadł śnieg, na jeziorach urządzano ślizgawki. Jeżdżono także na nartach. Do zjazdów doskonale nadawała się Góra Piaskowa. Instruktażem sportowym zajmowały się szkoły, harcerstwo, Związek Strzelecki, a latem także obozujący tu Centralny Instytut Wychowania Fizycznego z Warszawy i Korpus Ochrony Pogranicza, stacjonujący z obozami przysposobienia wojskowego w Rackim Borze. Organizacje te uczestniczyły też w życiu kulturalnym miasta, urządzały niezapomniane ogniska. Oprócz nich kulturą, a także działalnością charytatywną zajmowały się: Związek Pracy Obywatelskiej Kobiet i Związek Młodzieży Katolickiej, który dysponował obszernym Domem Parafialnym w pobliżu kościoła.

      - Czy rodzina mieszkała we własnym domu?

      - Wybudował go ojciec w 1929 roku u zbiegu ulic 3 Maja i Cmentarnej. W nim przyszedłem na świat. Dom stoi do dziś w dużym ogrodzie wyniesionym ponad poziom ulic. Pokryty dachówką na ogromnym dachu, oszalowany i pomalowany na kolor błękitno-popielaty z białymi opaskami okiennymi. W narożniku frontowym posiadał głęboki podcień porośnięty dzikim winem. Dom mieścił cztery pokoje, przedpokój, sionkę, kuchnię i spiżarnię. Komfortem na brasławskie warunki był ustęp pod tym samym dachem. Łazienki, niestety, nie mieliśmy. Dom był efektowny, ładnie i wygodnie zlokalizowany. Toteż w czasie wojny rekwirowano nam frontowy salonik na kwaterę a to majora NKWD, a to generała Wehrmachtu.

      Ojciec przed wojną był pracownikiem Urzędu Skarbowego, dobrze zarabiał.

      Ponure czasy obu okupacji udało się nam jakoś przeżyć, unikając wywiezienia do Kazachstanu. Ojciec zmarł na zawał w roku 1942, za okupacji niemieckiej. Mama musiała na siebie wziąć ciężar utrzymania rodziny i domu. Dzielnie się spisała; pomagała nawet innym.

      - Kiedy opuściliście Państwo Brasław?

      - Wyjechaliśmy w czterdziestym piątym roku piętnastego czerwca.

      - Jakie nastroje panowały?

      - O, nastroje były przygnębiające. To było opuszczenie domu rodzinnego, w którym się urodziłem. To był cały mój świat. Ja sobie innego nie wyobrażałem. Raz byliśmy w Wilnie na wycieczce z rodzicami, a poza tym to się obracałem na rowerze w kręgu, powiedzmy, trzydziestu kilometrów wokół Brasławia.

      - To była ojczyzna.

      - To była moja ojczyzna. To była Polska w naszym głębokim przekonaniu. Byliśmy przekonani, że z pomocą Andersa kiedyś tam wrócimy. W oczach mam ten dzień – popołudnie, gdzieś około godziny siedemnastej, furmankami odwożono nas do Głębokiego – dziewięćdziesiąt kilometrów do kolei szerokotorowej, bo Brasław miał tylko kolej wąskotorową, a więc dziewięćdziesiąt kilometrów trzeba było jechać po fatalnych drogach ze swoim dobytkiem, jaki się dało na tych kilka furmanek zabrać. Pamiętam, jak wyjeżdżały te furmanki i myśmy szli. Szedłem tyłem, żeby cały czas patrzeć na widok Naszego Domu, aż skrył mi się za zakrętem, za kępą bzu. I proszę sobie wyobrazić, że ta kępa bzu do dnia dzisiejszego tam rośnie.

      Wzięliśmy jakieś meble. Pamiętam, jak taszczyliśmy szafę trzydrzwiową babci, duże biurko dziadka, jakiś tam secesyjny stolik mam w oczach. No, oczywiście zabraliśmy ubrania, a przede wszystkim zapas żywności, bo jednak jechaliśmy dosyć długo. Tułaliśmy się, bodajże, ze trzy tygodnie.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.