Uwaga
  • The was a problem converting the source image.
  • There was a problem rendering your image gallery. Please make sure that the folder you are using in the Simple Image Gallery Pro plugin tags exists and contains valid image files. The plugin could not locate the folder: images/bratalberta

farolwebad1

A+ A A-

Życie po skoku [8]

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

mariusz1

 

List do Czytelników Gońca

Witajcie Drodzy Czytelnicy.

Jestem bardzo daleko od Was, ale wiem, że z dużym zainteresowaniem czytacie
fragmenty mojej książki. Dlatego postanowiłem do Was napisać i opowiedzieć, co u
mnie słychać. Już ponad miesiąc jestem w szpitalu i wszystko na to wskazuje, że z Bożą
pomocą moje życie ulegnie zmianie. Od wypadku ( mineło14 już lat) oddychałem przez
rurkę tracheotomiczna. Od kilku dni, po bardzo skomplikowanej operacji oddycham
już bez niej! Jestem bardzo szczęśliwy, bo po 14 latach wreszcie usłyszałem swój głos!
Z radości chce mi się biegać i skakać i śpiewać i latać mam w dłoniach cały świat. Z
chwilą usunięcia rurki narodziłem się na nowo. Szalejący optymizm porywa moje myśli w
miejsca pełne nowych możliwości. Niebawem tam dotrę naprawdę.
Jestem na dobrej drodze do lepszego życia, zaczynam głośno mówić i samodzielnie
odkrztuszać. Od tego właśnie zależy moja przyszłość. Jeśli będę odkasływał, to nigdy nie
wrócę do tej rurki i będę szczęśliwy. Żebym mógł bezpiecznie wrócić do domu i przejść
przez ten trudny etap potrzebuje inhalatora i koncentratora tlenu. Z tymi rzeczami
będzie mi łatwiej każdego dnia być coraz silniejszym i bardziej niezależnym. Będę Wam
bardzo wdzięczny, jeśli pomożecie mi uzbierać kwotę 3 tys zl na zakup tych rzeczy

Pozdrawiam Was serdecznie i zapraszam na moją stronę www.mariuszrokicki.pl


 

Na początku trochę bałem się tej maszyny – zupełnie nie znałem się na komputerach, byłem zielony. Asia przyniosła wprawdzie podręcznik do Windowsa, ale nie rozumiałem z niego nic. Jak zwykle, bałem się nowego. Okazało się jednak, że obsługa edytora tekstu nie jest niczym trudnym. Tak zaczęły powstawać moje pierwsze wiersze, których początkowo nie chciałem pokazywać nikomu, ale Asia przekonała mnie, że nie powinienem trzymać ich w ukryciu. Usłyszałem pozytywne opinie, które dodały mi zapału do dalszego pisania.
Komputer był darem z niebios. Nocami, przed snem, zawsze dziękowałem mojej Bozi za to, że tak o mnie dba, i za możliwość pisania wierszy. Pisałem o miłości, której mi brakowało. Literatura daje w jakimś sensie możliwość wcielenia się w rolę kochanków. Pośród słów na ekranie komputera rozciąga się królestwo, gdzie jestem niepodzielnym władcą: tworzę bohaterów, wpływam na ich losy i powołuję do istnienia nowe światy. Pisanie zastępowało mi aktywne życie i wszystko, czego brakowało. To była swoista terapia wierszem. Iluzje tworzone przez słowa są tak potężne i dają tyle radości, że wiele razy byłem zawiedziony, gdy w trakcie pisania ktoś wchodził do pokoju i siłą ściągał mnie z powrotem do brutalnej rzeczywistości.

Po kilku miesiącach od wyjścia z oddziału rehabilitacyjnego znów dał o sobie znać układ moczowy. Kolejna powtórka: ból brzucha, konieczność pobytu w szpitalu. Starałem się być silny, ale nocami trudno mi się było powstrzymać od płaczu. Ordynator Dworzański przejął się i postanowił, że znajdzie źródło bólu. Nie rzucał obietnic na wiatr: rozpoczął maraton badań i konsultacji. Udało się też znaleźć takie środki, które uśmierzały ból. Miały jednak efekty uboczne: byłem po nich jak pijany, a ich odstawienie skutkowało natychmiastowym nawrotem bólu. Jakby tego było mało, doszła jeszcze infekcja dróg oddechowych, której konsekwencjami były trudności z oddychaniem i obrzęk wokół rurki tracheotomijnej. Wizyta u laryngologa, jak zwykle, była bolesnym doświadczeniem. Kolejne badania nie przynosiły odpowiedzi, a ja znów przegrywałem swoją nieustającą walkę. Czułem, że to wszystko to zbyt dużo jak na jednego człowieka... Na szczęście nie poddawał się ordynator – był zły, że nie jest w stanie dokonać trafnej diagnozy. Szukał kolejnych badań, które mogłyby coś dać. Udało mu się załatwić tomografię komputerową, ale musieliśmy czekać na nią niemal dwa tygodnie.
Mocy i siły dodawały mi wizyty Asi – dzięki nim mogłem przetrwać każdy trudny okres. Dzięki Asi mogłem udawać, że wszystko jest w porządku, a ja jestem twardy. Mimo to powoli wpadałem w depresję. Zauważyli to moi lekarze, którzy załatwili mi konsultację psychiatryczną. Przyszedł czas na nowe leki: tym razem takie, które miały pomóc mi wyjść z dołka.
Wreszcie nadszedł dzień tomografii jamy brzusznej. Lekarze zyskali pewność, że cierpię na ból ośrodkowy, który jest przypadłością bardzo trudną w leczeniu. Wyleczono jednak wszystkie infekcje i mogłem wracać do domu. Dzięki wstawiennictwu ordynatora udało mi się dostać skierowanie na rehabilitację. Nie chciano mi go dać, bo przecież dopiero co tam byłem, ale w końcu ktoś zrozumiał, że jest ona niezbędna po każdym dłuższym pobycie w szpitalu. Bez niej nie ma szans, żeby znów siedzieć na wózku i jakoś sobie radzić.
Wróciłem ze szpitala z mnóstwem nowych zaleceń, recept i leków. Tych ostatnich było jednak za dużo. Im więcej tabletek łykałem, tym bardziej czułem się jak – po prostu – naćpany. W końcu powiedziałem "dość" i odstawiłem prawie wszystko w cholerę. Zostały tylko te leki, które brałem przed pójściem do szpitala: plastry, tramal i baclofen na spastykę. Dzięki temu powróciła jasność umysłu i znów czułem się sobą.
Pobyt na rehabilitacji nie był tak udany jak ostatnio – miałem kilku rehabilitantów zamiast jednego, co nigdy nie jest dobrym rozwiązaniem. Na szczęście mogłem widywać się z Lidką i Gosią. Tam też poznałem kogoś jeszcze. Kogoś, kto na początku dawał mi radość i pozwolił uwierzyć, że mimo kalectwa jestem facetem. Nie chcę się nad tym rozwodzić: uczuciowy zawód, którego wtedy doświadczyłem, wiele kosztował zarówno mnie, jak i moich bliskich. Nie będę nawet wspominał imienia dziewczyny, która sprawiła tyle bólu. Wolałbym, abyśmy nigdy się nie poznali, i chciałbym o niej zapomnieć na zawsze.
Miłość nadaje życiu sens i sprawia, że niemożliwe staje się możliwe. Mnie dała tyle siły, że odstawiłem plastry przeciwbólowe (to był błąd) i tramal. Myślałem, że pokonałem ból na zawsze. Mało tego, pierwszy raz w życiu mogłem wyjść na przepustkę – wreszcie nie spędziłem samotnego weekendu na oddziale. Lekarka początkowo nie była temu przychylna, ale chyba przekonał ją mój upór. Po miesiącu zostałem wypisany.
Wtedy postanowiłem pozbyć się tego cholernego cewnika wewnętrznego. Nie było to proste, bo wiązało się z mnóstwem badań i obserwacji, a do tego okazało się, że mam dwa kamienie w pęcherzu. Udało się znaleźć odpowiedni ośrodek w Konstancinie. Za transport musieli oczywiście zapłacić rodzice (nasze składki na ubezpieczenie nie pokrywają takich fanaberii), towarzyszyła mi Asia. Byłem przekonany, że ból brzucha to przeszłość, ale w Konstancinie powrócił, i to z fanfarami. Nie miałem przy sobie plastrów, więc ratowali mnie tramalem. Po całej serii badań szybciutko rozbito i wyprowadzono kamienie z pęcherza. Po kilku dniach usunięto mi cewnik wewnętrzny, a założono zewnętrzny – kapturek. Odtąd specjalnym aparatem mierzono zaleganie moczu w pęcherzu. Od tego zależało, czy będę mógł używać cewnika zewnętrznego.
Pierwsze chwile były okropne: ból przy sikaniu i ból brzucha, spore zaleganie. Rozpaczliwie powtarzałem wszystkim, że nie chcę wracać do cewnika wewnętrznego. Zapewniali, że robią, co mogą, a ordynator wciąż ganił mnie za to, że tak długo trzymałem w sobie tamto cholerstwo. Po blisko miesiącu wyniki były wreszcie zadowalające, ale ból niezmiennie dokuczał. Lekarze uznali, że można mnie wypisać. Wśród dziesiątek recept, jakie dostałem, była też ta na lek, który miał sprawić, że sikanie nie będzie tak bolało. Jeśli jednak ból nie będzie ustępował, miałem wrócić na zabieg podcięcia zwieraczy. O czym ten ordynator gada? Co chce podcinać? Nie chciałem tu wracać, tym bardziej że trafiłem w tym szpitalu na pielęgniarkę, która powiedziała mi wprost, że mnie nienawidzi, bo musi zajmować się odsysaniem mojej wydzieliny.
Ból wciąż wygrywał. Po powrocie z Konstancina bolało cały czas, coraz trudniej było siedzieć na wózku. Nie poddawałem się jednak: tyle już przetrwałem, poradzę sobie i z tym. Było jednak coraz gorzej – prawie nie siedziałem na wózku, leki w niczym nie pomagały. Nie pomogła też kolejna wizyta na oddziale rehabilitacyjnym. Ponieważ nie było wyjścia, musiałem wrócić do Konstancina na podcięcie zwieraczy, które utrudniają odpływ moczu, co z kolei odpowiada za ten cholerny ból. Ordynator rehabilitacji załatwiła karetkę, którą – nie musiałem za to płacić – pojechałem z powrotem do Konstancina.
Trafiłem tam na tę okropną pielęgniarkę. Gdy zajrzała do sali na nocnym dyżurze, usłyszałem, jak mówi pod nosem:
– No, chyba umarł, bo się nie rusza...
– Jeszcze żyję – odparłem.
Zwiała bez słowa.
Nie przejmowałem się nią, bo chodziło tylko o to, żeby wreszcie pozbyć się bólu.

Gdy jesteś obok i pragniesz pomóc mi wstać,
To nie ma chwili piękniejszej niż ta,
Gdy czuję, że pragniesz odmienić mój świat.
Nie dałbym rady przetrwać tego wszystkiego bez przyjaciół.
Krótko przed zabiegiem wymiany cewników Rafał namówił mnie na kupno telefonu komórkowego. Początkowo go wyśmiałem: jak z renty w wysokości sto trzydzieści złotych, która w całości szła na leki, wykroić dwadzieścia pięć złotych na abonament? Wszyscy bliscy pomagali mi finansowo, a i tak ledwo starczało na leczenie! Mój pokój wyglądał jak apteka i podobnie jak ona wciąż potrzebował nowych dostaw towaru. Wszystko, co posiadałem, było darem od rodziny i przyjaciół – Luizy, Moniki, Asi. Do tego stopnia byłem bez pieniędzy, że nie miałem nawet portfela.
Zacząłem jednak marzyć o telefonie – jak cudownie byłoby móc napisać esemesa do Asi czy Rafała! Ale mnie nie stać... Byłem jak dziecko, które jednak musi mieć zabawkę, i w końcu się zdecydowałem na najniższy możliwy abonament z darmowym telefonem. Rafał miał załatwić wszystko: zabrał dokumenty i pojechał do sklepu. Po czym bardzo szybko wrócił z tajemniczym uśmiechem na twarzy.
– Co jest? Masz ten telefon czy nie?
– Nie.
Znów rozczarowanie. Już nawet nie chciałem wiedzieć, czemu nie mogę mieć komórki.
– Nie panikuj i daj skończyć. Nie mam telefonu, ale za chwilę przyjdzie tu facet ze sklepu z umową do podpisania.
Zostałem właścicielem siemensa C35. Tak bardzo się z niego cieszyłem, że stał się niemal moim nowym przyjacielem. Sprawiał mi tyle radości, że traktowałem go jak żywą osobę. Ktoś, czytając to, pomyśli: wariat! Ale w moim stanie miewa się dziwnych przyjaciół. Gdy całe dnie leżysz samotnie przykuty do łóżka, nawet robak czy pająk mogą stać się bliskie.
Kiedyś przylatywała do mnie przez dziewięć dni osa – czekałem na każdą jej poranną wizytę, aby móc z nią pogadać. Prosiłem, żeby wylewać dla niej kilka kropli soku na parapet. Była zawsze punktualnie o ósmej. Dziesiątego dnia nie przyleciała – wypatrywałem jej w kolejnych dniach, ale już się nie zjawiła. Bardzo to przeżyłem i jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, chciałbym się kiedyś dowiedzieć, dlaczego przestała mnie odwiedzać.
Bez przyjaciół nie byłoby prezentów spadających z nieba. Pewnego dnia niespodziewanie trafiło do mnie dziesięć tysięcy złotych. Mój tata, który przed emeryturą pracował w Banku Spółdzielczym, poprosił kolegów o pomoc. Od tamtej pory sporo czasu minęło i myślałem, że olali sprawę, ale tak nie było. Za te pieniądze kupiłem łóżko pionizujące za sześć tysięcy i ekstra ssak za ponad tysiąc złotych. To dobry moment, aby wykorzystać okazję i podziękować pani Borowieckiej, dyrektorowi Grzegorczykowi oraz wszystkim bankom za pomoc.
Przyjaciele nie zawiedli, gdy ordynator z Konstancina powiedział po zabiegu podcięcia zwieraczy, że tym razem nie zafunduje mi karetki powrotnej do domu, a transport muszę załatwić sobie sam. Załatwiłem więc transport, i to jaki! Przyjechał Rafał, a Asia wpadła na pomysł, że po drodze do Radomia możemy odwiedzić mój rodzinny dom.
Nie byłem tam ponad trzy lata – od czasu wypadku. Trochę bałem się tej wizyty: czy dam radę? Czy serce mi nie pęknie, gdy zobaczę swój pokój, Aresa, traktor? Czy dam radę przejechać obok zalewu, gdzie skończyło się moje dawne życie? Mimo tylu wątpliwości postanowiłem: jedziemy!
Z Konstancina wyjeżdżałem rozgoryczony, bo ból wciąż mi dokuczał. Łagodziło go jednak to, że jadę zwykłym samochodem, na przednim siedzeniu, a nie karetką. Mogłem patrzeć na świat i na ludzi. Postanowiłem stoczyć jeszcze jedną walkę. Jechać nad zalew, gdzie doszło do feralnego skoku, i popatrzeć na tę nienawistną toń.

 

 

Od redakcji

Można wpłacac pieniądze na konto Funadacji Charytatywnej Kongresu Polonii Kanadyjskiej #24583 w każdym oddziale Credit Union pod haslem Pomoc dla Mariusza 

Czeki z dopiskiem Pomoc dla Mariusza można też wysyłać do:
The Charitable Foundation of Canadian Polish Congress,
288 Roncesvalles Ave.
Toronto, Ontario M6R 2M4, Canada 
( przy wpłatach 25 $ i więcej fundacja wystawia pokwitowania do rozliczenia podatkowego )

Ostatnio zmieniany wtorek, 21 sierpień 2012 07:53
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.