farolwebad1

A+ A A-

Wycieczki blisko domu: Dalej od cywilizacji

Oceń ten artykuł
(3 głosów)

Everton jest niewielką wioską położoną między Acton i Guelph. Wjeżdżając od południa, tuż za tablicą z nazwą miejscowości, znajduje się obiekt o nazwie "Everton Camp". Przez teren obozu przepływa rzeka Eramosa. Po obu jej brzegach, w lesie, znajdują się domki kempingowe, w których panują raczej spartańskie warunki. Takich właśnie warunków w ostatni weekend doświadczała młodzież z parafii św. Kazimierza w Toronto, która zbiera się co tydzień na spotkaniach w piątki wieczorem. Można było też wybrać nocleg w wiatach z bali wyłożonych grubą warstwą siana. Tym razem jednak organizatorzy postanowili oszczędzić młodzieży takiej atrakcji. Inicjatorem wyjazdu był o. Marcin Serwin OMI, a my z mężem zgłosiliśmy się jako tzw. opieka.

Dla części młodzieży był to na pewno pierwszy wyjazd w miejsce, gdzie nie ma prądu, bieżącej wody i zasięgu telefonów komórkowych. Dlatego, żeby było się łatwiej spakować, przygotowaliśmy listę rzeczy do wzięcia. Największe zdziwienie wśród młodzieży wzbudził fakt, że znalazły się na niej jedynie nóż i łyżka, a nie było widelca. Poza tym było zapowiedziane, że do naszego domku kempingowego nie da się podjechać samochodem. O. Marcin nieco zawyżył odległość do pokonania pieszo – miało to na celu ustrzeżenie młodzieży przed pakowaniem rzeczy do walizek na kółkach. Kilka walizek mimo to się pojawiło. Właściciele musieli je ciągnąć przez las.


Przyznam, że byłam trochę zaniepokojona, gdy wszyscy zbierali się przed kościołem i widziałam ilość pakunków i pakuneczków, które przynosili. No bo i plecak osobno, śpiwór osobno, karimata osobno, torba ze słodyczami osobno, iPad osobno... Tak, tak – jedna osoba wpadła nawet na pomysł zabrania iPada!


Jednak warunki panujące w domku kempingowym nie przeraziły zbytnio młodzieży. Jedyną rzeczą, na którą większość zwróciła uwagę, było zimno. Chociaż nie uważam, żeby w domku było jakoś specjalnie zimno, ale to już zależy, jak kto jest przyzwyczajony. Domek składał się z trzech pomieszczeń. Pośrodku była kuchnia. Od razu rozłożyliśmy w niej stoły i ławki, napaliliśmy też w kominku. Na lewo od kuchni znajdował się mniejszy pokój, który przypadł chłopakom. Z prawej strony spały dziewczyny. Ten pokój był większy i łóżka znajdowały się na trzech poziomach, a nie na dwóch, jak u chłopaków. Byłam jedyną osobą, która spała na samej górze. Sugerowałam się tym, że ciepłe powietrze unosi się do góry. Warunki nie były więc wcale złe, wziąwszy jeszcze pod uwagę, że w obu sypialniach znajdowały się niewielkie grzejniki gazowe i lampy na gaz, gotowaliśmy też normalnie na gazie. A gdy się rozpaliło w kominku, to zaraz robiło się ciepło.


W piątek wieczorem po rozpakowaniu było jeszcze trochę czasu na zabawy integracyjne, po czym poszliśmy spać. Niestety w naszym pokoju wyłączył się grzejnik i tej nocy było zimno. Może przez to trudniej było zasnąć, dziewczyny też chciały wykorzystać okazję do rozmów w łóżkach. U chłopaków też nie było za cicho, na co najlepszym dowodem było upominanie ich po imieniu przez o. Marcina, który spał w kuchni. Budziłam się tej nocy dwa czy trzy razy i za każdym razem słyszałam, jak ktoś wychodzi do łazienki. Biorąc pod uwagę, że łazienka była na zewnątrz, a wychodziło się przez drzwi w kuchni, podziwiam o. Marcina za cierpliwość...


Rano jednak po młodzieży nie było widać oznak niewyspania. To dobrze, bo w perspektywie mieliśmy trekking po śniadaniu. Grupa śniadaniowa musiała wstać o 6:30. Na dworze było już nawet jasno. Podczas przygotowywania kanapek mój mąż musiał co poniektórym uzmysławiać, że przyjemniej się je kanapki nawet minimalnie estetycznie, a nie tylko byle jak posmarowane masłem z niedbale rzuconym na środek plasterkiem sera.
Na trekking wybraliśmy fragment Guelph Radial Trial długości ok. 15 kilometrów. Cały szlak ma długość 25 kilometrów. Zaczyna się w Guelph, a kończy w Limehouse, gdzie dochodzi do Bruce Trail. Zaczynaliśmy w okolicy Blue Springs, do początkowego punktu wycieczki musieliśmy podjechać samochodami. W Blue Springs skręciliśmy w prawo w drogę regionalną nr 7, a z niej następnie w lewo w 6th Line. Tu już należało wypatrywać miejsca, gdzie Guelph Trail przecina szosę.


Szlak nie jest szczególnie trudny, jeśli wziąć pod uwagę różnice wysokości. Wiele odcinków biegnie praktycznie po płaskim. Na początku szliśmy przez las prostą drogą za pomarańczowymi znakami (w ten sposób jest oznakowany cały Guelph Radial Trial). W pewnym momencie odbiliśmy w prawo. Tutaj prowadzi nas także niebieska odnoga szlaku. Idziemy po mostkach, teren jest trochę bardziej podmokły. Niedługo przechodzimy przez teren obozu podobnego do naszego. Kawałek dalej znajduje się tor przeszkód z różnymi drewnianymi urządzeniami do wspinania czy ćwiczenia równowagi. Dzielimy młodzież na dwie grupy i urządzamy zawody. Tak naprawdę to nawet nie pamiętam, która drużyna wygrała, czy to w ogóle zostało ustalone. Ale nie to było najważniejsze. Dobrze, że zawody odbyły się na początku wędrówki, kiedy jeszcze wszyscy byli pełni energii.
Kawałek dalej szlak dochodzi do drogi. Za chwilę z powrotem wchodzimy do lasu. Na tym odcinku czeka nas krótkie podejście. Ze szczytu wzgórza, na które trzeba się wdrapać, rozciąga się widok. Szkoda, że dzień jest mglisty. Z drugiej strony, dzięki temu, że mamy listopad, widać więcej, bo już wszystkie liście pospadały z drzew. Kawałek dalej ścieżka robi się szersza, idziemy czymś w rodzaju grobli. Po lewej stronie jest podmokło, rosną trzciny. Skręcamy i tu nas zwodzi szerokość ścieżki i przestajemy patrzeć na znaki. W efekcie dochodzimy do pola golfowego. Młodzież zaczyna narzekać na zmęczenie. Gdy przystajemy, żeby zastanowić się, jak iść dalej, wszyscy zaczynają wyjmować kanapki.
Wracamy się z mężem kawałek, żeby sprawdzić, jak daleko odeszliśmy od szlaku. Na szczęście niedaleko. Przegapiliśmy, że odbija on w las wąską ścieżką. Wracamy po grupę i dalej już pilnujemy szlaku. Okrążamy pole golfowe, które znajduje się na obrzeżach Acton. Z mapy, którą mamy, wynika, że niebawem dojdziemy do Dublin Line i będzie nas czekał spory kawałek asfaltem. Okazuje się jednak, że szlak został zmieniony, dzięki temu możemy iść lasem – to dobrze, bo droga jest ruchliwa. Młodzież wstaje i rusza dalej raczej niechętnie, ale o. Marcin nie daje czasu na odpoczynek.
Teraz musimy znaleźć strumień, bo o. Marcin ma przygotowana krótką naukę o przebaczaniu i woda jest niezbędna. Na szczęście na tym odcinku płynie kilka strumieni i zatrzymujemy się przy jednym z nich. Na znak przebaczenia każdy obmywa ręce koledze.
Pokazują się łąki, kawałek idziemy przez pole. Musimy przejść po drabince nad ogrodzeniem i znajdujemy się przy skrzyżowaniu Main Street i Sideroad 23. Przecinamy ruchliwą Main Street i idziemy wzdłuż rozległego pola. Ładnie tu musi być w pogodny dzień albo wczesną jesienią. Wchodzimy w las liściasty i ten odcinek bardzo mi się podoba. Teren jest urozmaicony, pofałdowany, co chwila idziemy to w górę, to w dół. Pod nogami mamy dywan szeleszczących liści.


W końcu dochodzimy do torów kolejowych. Tutaj już młodzież głośno mówi, że nie ma siły. Wszyscy siadają, jeden z chłopaków nawet desperacko kładzie się na torach. Nie wygląda jednak na to, żeby jakiś pociąg miał go wybawić od dalszej wędrówki. Od torów idziemy do drogi asfaltowej i skręcamy w prawo. Wypatrujemy odbicia w lewo, jednak nie jest ono oznaczone, pomarańczowe znaki znikają. Wiemy jednak, że przetniemy szlak, skręcając w lewo w 4th Line na najbliższym skrzyżowaniu. Tak też się dzieje.
Tu musimy jednak zakończyć wędrówkę ze względu na ograniczenia czasowe. Busem i vanem wracamy do miejsca noclegu. Przeszliśmy około 12 – 13 kilometrów, do Limehouse zostało może ze 2 km. Trochę szkoda...
Teraz Msza św. i obiad. Odgrzewamy zupę, którą przygotowała jedna z mam. W planach jest jeszcze ognisko. Kilka osób zgłasza się do rozpalania go. Nie idzie to jednak zbyt sprawnie. Nie da się rozpalić ognia, podkładając pod najgrubsze polana pół rolki papieru toaletowego... W końcu ognisko rozpala mój mąż. Chłopaki strugają kije na kiełbaski. Przydaje się też nasza gitara.


Wieczorem jest też czas na konkursy. Ale to już w kuchni, bo na dworze robi się zimno. Po nikim nie widać zmęczenia trasą. Około 23 wszyscy zbierają się do spania. Tym razem grzejnik nie zawodzi. O lepszej jakości snu świadczy też mniejsza liczba wyjść do toalety, jak również to, że mój mąż i o. Marcin, którzy śpią w kuchni, nie utrzymują ognia w kominku.


W niedzielę nie mamy zbyt dużo czasu. Wyjeżdżamy wg planu o 13:30, a wcześniej musimy posprzątać domek i spakować się. Po śniadaniu idziemy do toru przeszkód, który znajduje się na drugim brzegu rzeki Eramosy na terenie naszego obozu. Na grach i zawodach upływa nam czas do 11. Potem Msza św. i obiad. Ani się obejrzymy, a już trzeba odjeżdżać.


No z tym odjazdem to nie do końca jest tak łatwo. Okazuje się, że w busie, który ma prowadzić o. Marcin, przez noc rozładował się akumulator. Próbujemy go uruchomić najpierw od akumulatora w vanie kolegi, ale nic z tego. Z pomocą przychodzi strażnik zajmujący się utrzymaniem obozu. Podłączamy się do jego trucka i akumulator w końcu zaskakuje. Młodzież wraca zmęczona, może nie do końca czysta, ale widać, że zadowolona. Następnym razem można by spróbować zabrać ją w bardziej ekstremalne warunki. I nauczyć, jak rozpalać ognisko.


Tekst i zdjęcia

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.