Goniec

Register Login

Park Prowincyjny Killbear - przedsmak Kanady

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

Gdy przyjechaliśmy do Kanady, bardzo szybko stało się dla nas jasne, że nie będziemy mieć tu samochodu. Ci, którzy płacą co miesiąc ubezpieczenie i nie mają żadnych zniżek, na pewno doskonale wiedzą, o czym mówię. Dlatego też niewiele razy udało nam się wyjechać poza Toronto – komunikacja publiczna nie należy do najmocniejszych punktów Ontario. Gdy znajomy w sierpniu zeszłego roku zaproponował nam jednodniową wycieczkę na północ, nawet się nie zastanawialiśmy.

Mieliśmy jechać w inne miejsce nad zatoką Georgian, ale tam trzeba było płynąć promem, na który wszystkie bilety zostały wyprzedane. Okazało się to już na miejscu, musieliśmy więc wymyśleć jakąś alternatywę. Do Killbear nie było aż tak daleko.

Z Toronto jedziemy na północ autostradą nr 400. Im dalej, tym więcej skał. Widać, ile wysiłku trzeba było włożyć w zbudowanie tej drogi. Po obu stronach piętrzą się głazy, dokładnie widać rzeźbę geologiczną. Za Parry Sound należy zjechać na drugim zjeździe na zachód. Dojazd do parku jest oznakowany. Potem droga już sama prowadzi.

Za wjazd na teren parku płacimy 14 dolarów (liczone za samochód). Tradycyjnie dostajemy też mapkę.

Na początku nie zdaję sobie sprawy, na co właściwie patrzę. W końcu pierwszy raz widzę mapę pól kempingowych. Nie przyszłoby mi do głowy, że kemping może być tak zorganizowany. Każde miejsce ma swój numer. Szukam najwyższego – jest 1497. Aż nie wierzę. To dość sporo biorąc pod uwagę obszar parku. Na kempingach są nawet zaznaczone pralnie – co prawda nie wiem, jak one wyglądają. No ale może niektórzy lubią taki rodzaj wypoczynku. Jestem trochę rozczarowana, że mało tu szlaków pieszych. Na mapie widzę tylko trzy. To co robią ludzie z tych wszystkich namiotów...?

Oczywiście planujemy przejść wszystkimi trzema szlakami, co wcale nie jest takie trudne. Duża liczba miejsc kempingowych, plaże i krótkie szlaki sprawiają, że Killbear jest idealnym miejscem dla rodzin z małymi dziećmi. Można tu tez jeździć na rowerze – wzdłuż głównej drogi w parku poprowadzono szeroką utwardzona ścieżkę.

Zaczynamy od Lookout Point Trial. Już na początku zwracam uwagę na budowę śmietnika. Jest otwierany za pomocą specjalnie schowanej dźwigni. Klapa waży sporo. Czyli niedźwiedzie rzeczywiście tu chodzą.

Szlak ma 3,5 kilometra długości i – jak wszystkie w parku – zatacza pętlę. Idzie się głównie przez las. Część terenów, zwłaszcza bliżej parkingu, jest bardziej podmokła. Tam też zbudowano drewniane chodniki. Nieco dalej na powierzchnię przebijają się pierwsze skały. Po deszczu musi być tu dość ślisko. Szlak lekko podchodzi do góry, mam więc nadzieję na punkt widokowy. Niestety od rana jest pochmurno, niebo raczej szare. Drzewa robią się coraz niższe, rosną też rzadziej. Dochodzimy do punktu kulminacyjnego – jesteśmy na skalistym brzegu, który raczej stromo schodzi do wody. Jest to północna strona parku, czyli patrzymy na część zatoki Georgian zwaną Blind Bay. Killbear znajduje się bowiem na półwyspie.

W tym miejscu można odpocząć – ustawiono tu kilka ławek i stołów. Niestety zaczyna kropić deszcz. To miejsce w pełnym słońcu udało nam się zobaczyć dopiero w tym roku. Przy przeciwległym brzegu widać kilka wysp. Jeśli się dobrze przyjrzeć, są też zabudowania. Teren, który nie należy do parku, podzielono na działki. Stoją na nich domy letniskowe.

Wracamy na parking i podjeżdżamy do drugiego szlaku. To najkrótszy Lighthouse Point Trial. Chyba nie ma nawet kilometra. Został wytyczony na samym końcu cypla, a jego głównym punktem jest właśnie latarnia. Blisko parkingu znajdują się plaże. Pogoda się poprawia, więc pewnie niedługo pojawią się też amatorzy kąpieli. My pływanie postanowiliśmy zostawić sobie na koniec.

Jeśli od parkingu pójdziemy bardziej w prawo, dojdziemy do latarni przez skały. Jeśli w lewo – przez las. Którąkolwiek opcję byśmy wybrali, do samochodu wrócimy tą drugą drogą. Ścieżka przez skały podoba mi się. Chwilami jest nawet wymagająca. Gdy dochodzimy do latarni, widać trochę ruchu na wodzie. Pływają żaglówki. Schodzące do wody skalne bloki są wyżłobione w pasy, wyglądają bardzo ciekawie. Zanurzam rękę w wodzie – zachęcająca. To dobrze wróży pływaniu.

Na deser zostawiliśmy sobie Twin Points Trial. Wyznaczona ścieżka zatacza pętlę o długości 1,6 kilometra. Trasa zaczyna się w miejscu, gdzie znajduje się sporo „infrastruktury” – wiata, toalety, miejsca na grilla. Potem wiedzie przez las i, podobnie jak pierwszy szlak, przez płaskie skalne powierzchnie. Na skrawkach ziemi w załomkach skalnych rosną drzewa, i to całkiem pokaźnych rozmiarów! Skała ma kolor pomarańczowo-różowy. Wychodzi słońce, więc widać to jeszcze bardziej intensywnie. Dochodzimy do plaży i rozkładamy się na cyplu.

Przyznam, że nie jestem entuzjastką wakacji nad wodą – zdecydowanie wolę wędrować. Jednak to miejsce jest dla mnie idealne. Woda ciepła, zachęca, by się zanurzyć. I plażowanie na litej skale – wreszcie nie ma problemu, że po powrocie z plaży wszędzie mam piach! Okazuje się, że tylko z jednym trzeba uważać. Od takiej powierzchni słońce silnie się odbija i łatwo się spalić. Mój mąż, który ma jasną karnację i opala się na czerwono, potem przez tydzień mówił, że wszystko go boli i swędzi. Dlatego po wyjściu z wody warto chociaż narzucić koszulkę na ramiona.

Niedaleko wyznaczono też obszar cumowania łodzi. Wracamy – niby tylko trzy szlaki, ale zatrzymując się na pływanie, zleciało nam kilka godzin. W drodze powrotnej zjeżdżamy jeszcze do Parry Sound do restauracji Arizona Grill. Wygląda na to, że miejscową specjalnością jest fish&chips. Dość często, gdy jemy poza domem, zamawiam to danie, żeby sobie porównać. Tu było całkiem nieźle, ryba nie przesiąkła tłuszczem z panierki.

Wracamy trochę na około. Jest wypadek na autostradzie, więc trzeba szukać objazdów. Jeździmy bocznymi drogami, także nieutwardzonymi (na których stoją ograniczenia prędkości do... 60 km/h!). Mijamy farmy malowniczo rozlokowane w pofalowanym krajobrazie Ontario. Przejeżdżamy przez małe miasteczka – w jednym z nich na skrzyżowaniu przepuszczamy samochód, który z pewnością ma kilkadziesiąt lat. W środku siedzi dziadek w kapeluszu – może dostał ów pojazd np. w prezencie ślubnym... Lubię jeździć bocznymi drogami. Można wtedy obserwować prawdziwe życie. Jazda autostradą najczęściej jest dość monotonna. Dlatego cieszę się, że mieliśmy okazję wracać inaczej.

***

Niedawno do laboratorium, w którym pracuje mój mąż, przyjechała nowa koleżanka z Niemiec. 5 sierpnia był dzień wolny, więc jeszcze z jednym kolegą stwierdziliśmy, że urządzimy wycieczkę. Pokażemy Annie Kanadę, tak jak nam rok wcześniej pokazano. Bo wycieczka do Killbear jest właśnie w sam raz dla osób, które nas odwiedzają albo dopiero zaczynają swój pobyt w Kanadzie. Zwłaszcza osobom z Europy w prosty sposób pozwala odczuć tutejsze pojęcie odległości. Z Toronto do Killbear jest 250 kilometrów, czyli będzie 500 w obie strony. To tyle ile z Gdańska do Katowic. W Polsce – przejechać cały kraj, w Kanadzie – wyjechać poza miasto.

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Zaloguj się by skomentować