farolwebad1

A+ A A-

Tam gdzie rzekę nazywają morzem (2)

Oceń ten artykuł
(1 Głos)

Za Sainte-Anne-des-Monts nieco zmienia się krajobraz wzdłuż drogi. Na długich odcinkach jedziemy wąską jezdnią, po jednym pasie w każdą stronę, z lewej piętrzą się strome zbocza, a z prawej szumi Rzeka Św. Wawrzyńca.

Jej drugiego brzegu próżno tu wypatrywać. Czasem na horyzoncie zamajaczy statek transportowy udający się pewnie do Montrealu. Co pewien czas do tego "morza" uchodzi jakaś rzeka – tam tworzy się niewielka zatoka, a w takich zatokach znajdują się małe miasteczka.

Park Narodowy Forillon zaczyna się za miejscowością Riviere-au-Renard. Tam też odchodzi skrót do Gaspé. Wybierając drogę nr 197, nie trzeba okrążać całego cypla. Nam jednak zależy, żeby dojechać jak najdalej na wschód.

Nie mamy zarezerwowanego noclegu. Jednak wcześniej będąc w Sainte-Flavie, zapytaliśmy naszej gospodyni, czy zna jakieś noclegi w tej okolicy. Trochę się obawiamy, czy w ogóle któryś znajdziemy – do Cap-des-Rosiers docieramy już po zmierzchu. Po numerach domów podanych w przewodniku widzimy, że dwa pensjonaty powinny znajdować się obok siebie. Na szczęście tablice są dobrze oświetlone. Przy każdej z nich mała tabliczka informująca o dostępności wolnych pokoi. Kamień z serca – będzie gdzie spać. Jeden z domów jest bardziej nowoczesny, widzimy, że ma piwnicę. Spodziewamy się, że pokoje mogą być w bejsmencie i zatrzymujemy się przy drugim – drewnianym "La belle Forillonne".

Mój mąż idzie porozmawiać z gospodarzami, ja z Jackiem czekam w samochodzie. Nagle z podwórka wybiega gęś i z wrzaskiem ucieka do sąsiedniego ogródka. Po chwili za gęsią biegnie chłopak, zwinnie przeskakuje przez niskie ogrodzenie i daje nura w krzaki. Pogoń kończy się sukcesem – chłopak wraca, niosąc uciekinierkę pod pachą.

Pensjonat prowadzi Danielle – emerytowana nauczycielka języka francuskiego z Montrealu, a oryginalnie z Nicei. Hoduje gęsi i kaczki. Akurat wykluły się małe kaczątka i potrzebują ciepła – chodzą sobie takie dwa małe żółte nieboraki po kuchni.

Wystrój jest trochę specyficzny – dużo bibelotów, poduszek i innych "kurzojadów", ale o dziwo utrzymane w idealnej czystości. Pani gospodyni na początku odnosiła się do nas z pewną rezerwą – obawiała się, że Jacek będzie płakał i hałasował. Była jednak mile zaskoczona, do tego stopnia, że na odchodnym chciała sobie zrobić zdjęcie z Małym i dała nam wizytówkę z adresem jej mieszkania w Montrealu oraz wskazówkami, od których sąsiadów możemy wziąć klucz. Proponowała nam nawet jeszcze jeden nocleg za darmo, ale musieliśmy wracać.

Następnego dnia po obfitym śniadaniu (naleśniki, sałatka owocowa, grzanki, bułeczki z cynamonem i różą, osobliwy sernik-creme brulée) Danielle opowiada nam, co warto zobaczyć. Wskazując na zdjęcia wiszące w salonie, pytamy ją o miejsce, gdzie można obserwować foki. Ona odpowiada, że owszem, ma takie miejsce, ale nam nie powie – trzeba bowiem zejść po stromym brzegu i nie wyśle nas tam z dzieckiem. Okazuje się jednak, że zaraz przy domu, po drugiej stronie drogi, na skale codziennie odpoczywa samotna foka. Mój mąż, władający językiem francuskim, dowiaduje się przy okazji, że w tej mowie foka jest rodzaju męskiego.

W Cap-des-Rosiers znajduje się też latarnia morska. Zatrzymujemy się na chwilę, by zrobić zdjęcia. Zaraz też skręcamy w lewo, do północnego sektora parku. Uiszczamy odpowiednią opłatę i zatrzymujemy się na parkingu przy punkcie kasowym. Idziemy na spacer krótkim szlakiem "Prelude a Forillon" (0,6 km). Szlak jest przystosowany dla osób na wózkach inwalidzkich, umieszczono przy nim liczne tablice mówiące o budowie geologicznej terenu czy o florze i faunie parku. Dobra propozycja na początek.

Potem jedziemy dalej w kierunku cypla – do miejsca zwanego Cap-Bon-Ami. Od strony północnej nie da się dojechać dalej. Tu zaczyna się szlak na Mont Saint Alban. Na górze wybudowano wieżę widokową, z której robione są chyba wszystkie zdjęcia cypla. My jednak decydujemy się tego dnia na inny szlak.

Przy Cap-Bon-Ami strome zbocza wybrzeża klifowego schodzą do turkusowej wody. Utworzono w tym miejscu punkt widokowy, są też schody, którymi schodzimy do kamienistej plaży. Po prawej stronie, koło schodów płynie potok, tworzy się wodospad. Z zainteresowaniem obserwujemy, co dzieje się z wodą na dole. Otóż woda wpływa pod kamienie, płynie pod plażą i pokazuje się na powierzchni dopiero tuż przed tym, jak wpada do morza.

Musi być przyjemnie, pływać tu latem. Przechadzamy się po plaży, ja oczywiście zbieram kamienie, oglądam szczypce i puste korpusy homarów, na co Rafał patrzy z pewnym obrzydzeniem. A jest nawet jeden z elementami ogona!

Wracamy do samochodu i udajemy się na południe. Właśnie wzdłuż południowego brzegu półwyspu biegnie szlak, który prowadzi do Cap-Gaspé. Od ostatniego parkingu do latarni morskiej znajdującej się na przylądku mamy 4 kilometry. Szlak jest bardzo malowniczy, przez cały czas widać zatokę Gaspé. Ostatni odcinek jest najbardziej stromy. Co ciekawe, szlak jest przeznaczony również dla rowerów, ale przed podjazdem prewencyjnie ustawiono stojak. Widzimy nawet, jak dwoje cyklistów odstawia swoje pojazdy i ten dalszy kawałek pokonuje pieszo.

Latarnia wciąż jest sprawna. Wieczorem mamy okazję widzieć jej światło. Niedaleko zauważamy też jeżozwierza – z początku słyszymy tylko angielską nazwę "porcupine". Potem czytamy, że nazwa "jeżozwierz" w odniesieniu do gatunków występujących w Ameryce Północnej nie jest poprawna.

Powinniśmy powiedzieć, że widzieliśmy ursona. Urson to właśnie amerykański jeżozwierz. Interesujące!

W drodze powrotnej idziemy bocznym szlakiem, także równolegle do wybrzeża, ale bliżej wody. Udaje nam się zobaczyć nawet kąpiącą się fokę (a może to był ten foka...).

Późnym popołudniem dojeżdżamy do Gaspé. Miasto nie jest duże, centrum to właściwie kilka ulic. Parkujemy i udajemy się w poszukiwaniu restauracji.

Wybieramy lokal o nazwie "Brise bise" – wybór całkiem trafny. Sałatka grecka, szaszłyk i mule okazują się bardzo smaczne. Pewien zawód sprawia nam tylko kawa – pani kelnerka dumnie przynosi nam espresso, a dumna jest chyba z tego, że nie rozlała kawy nalanej pod sam brzeg filiżanki. Na koniec przychodzi mi jeszcze przewinąć Jacka. I zastanawiam się, czy jestem pierwszą osobą, która musi przewinąć dziecko w tej ciasnej toalecie.

Nawet pytam kelnerki, czy mają tu stolik do przewijania. Pani tłumaczy, że jest łazienka, może chodzi jej o miejsce obok umywalki... Bo rzeczywiście kawałek blatu jest – podejmuję ryzyko. Na wszelki wypadek proszę męża, żeby mi asystował. Gdy tylko kładziemy Jacka na blacie, włącza się zawieszona nad nim suszarka do rąk. Oglądam urządzenie, ale nie da się go wyłączyć. Jacek w płacz, nawet mu się nie dziwię. Trochę go przesunęłam, Rafał asekuruje i jakoś się w końcu udało.

Drugi dzień jest niestety bardziej pochmurny. Decydujemy się na wyprawę do Percé – miejscowości położonej koło 70 kilometrów na południe od Gaspé, jadąc ciągle wzdłuż wybrzeża. Od razu widać, że Percé różni się od większości miasteczek i wiosek na tym terenie, które określiłabym jako "ulicówki". Niektóre ciągną się wzdłuż drogi po kilka kilometrów. Percé jest bardziej zwarte, widać, że turystyczne – przy głównej ulicy pełno sklepów z pamiątkami, informacja turystyczna, restauracje. Ale o tej porze tłumów nie ma. Ładnie tu.

Miejscowość znana jest przede wszystkim ze skały Percé i bliskości wyspy Bonaventure (Parc National de l’ile-Bonaventure-et-du-Rocher-Percé).

Skała z malowniczą bramą położona jest bardzo blisko brzegu, po jej kształcie i kształcie lądu, który jest najdalej ku niej wysunięty, można się domyślić, że kiedyś była to jedna całość. Dalej od lądu był jeszcze jeden łuk, który zawalił się 17 czerwca 1845 roku – od tego czasu wschodnią oddzieloną część skały nazywa się obeliskiem.

Wyspa Bonaventure to z kolei możliwości pieszych wędrówek i obserwacji ornitologicznych. Na 4,16 kilometra kwadratowego powierzchni wyspy gniazduje stale lub czasowo 250 000 ptaków, z czego 120 000 to głuptaki, które można obserwować od kwietnia do października. Jest to największa kolonia tego gatunku na świecie.

Zatrzymujemy się przy punkcie informacji turystycznej, który niestety jest zamknięty. Obok jednak znajduje się sklep z pamiątkami i stanowisko sprzedaży biletów na statki, które okrążają skałę i wyspę Bonaventure. Nieopatrznie dajemy namówić się na rejs – na szczęście stosunkowo krótki, bo trwający godzinę i 15 minut. Bardzo szybko okazuje się, że tylko Jacek znosi tę atrakcję dobrze. Woda jest wzburzona i bardzo buja. Ja muszę być cały czas na zewnątrz, gdy choć na chwilę wchodzę do kabiny, czuję, że mnie mdli. Rafał ma się trochę lepiej, dzięki czemu może zabawiać Jacka.

Płyniemy przy skale, okrążamy wyspę. Głuptaki rzeczywiście siedzą w każdym zakątku. Obserwujemy też grupę fok szarych – najmniejszych fok.

Tylko czekam, aż rejs się skończy. Po zejściu na ląd zgodnie twierdzimy, że na przyszłość dziękujemy za takie atrakcje. Jeszcze przez pół godziny kręci mi się w głowie.

Przed powrotem do Cap-des-Rosiers postanawiamy pójść jeszcze na Górę Św. Anny. Wytyczono tam szlak biegnący na szczyt przez pięć punktów widokowych. Do końca biegnie też droga, jednak przy parkingu niedaleko punktu widokowego nr 3 ustawiono tablicę, by dalej samochodem bez napędu na cztery koła się nie zapuszczać. Nasz jest z wypożyczalni, więc też nie ryzykujemy. Pójdziemy sobie pieszo. Rzeczywiście warto, z góry widać całe miasto, skałę i wyspę.

I to już niemal koniec naszej wyprawy. Wracamy do Cap-des-Rosiers, a następnego dnia wstajemy rano, by ruszyć w drogę powrotną. Zahaczamy jeszcze o Quebec City i śpimy w agroturystyce w miejscowości Saint-Wenceslas (to święty Wacław z Czech!) koło Trois-Rivieres. Tak się kończy nasza przygoda z Quebekiem. 11 dni, trochę ponad 3800 kilometrów, pierwsza daleka podróż w trzyosobowym składzie za nami.

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Ostatnio zmieniany poniedziałek, 18 listopad 2013 21:41
Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.