farolwebad1

A+ A A-

Wyprawa do Mont Tremblant

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

Wykalkulowaliśmy, że skoro w Ontario jest long weekend "Family Day", a w Quebecu nic takiego nie ma, więc warto wyskoczyć na kilka dni na narty bez tłoku pod wyciągiem.

W sobotę o ósmej rano spakowaliśmy cały sprzęt narciarski, żeby być gotowym do wyjazdu po pracy. Z Toronto udaje się nam wyruszyć w drogę o trzeciej dwadzieścia po południu.

Do hotelu położonego na północnym skraju miasteczka Mont Tremblant dojeżdżamy o dziesiątej w nocy. Parking jest pełny, dlaczego? Właściciel hotelu wyjaśnia, że w Ontario jest Family Day, a w Stanach President's Day, dlatego tak dużo ludzi.

Niedziela, na śniadanie jajecznica na boczku wliczona w cenę noclegu. Wszędzie dużo młodzieży, chyba dlatego, że hotel nie ma wygórowanych cen.

Po śniadaniu tylko pięć minut jazdy samochodem i jesteśmy w wiosce narciarskiej Mont Tremblant. Duży parking pod samą wioską, bardzo blisko stoku, niestety musimy zapłacić piętnaście dolarów za dzień. Następnego dnia, nauczeni tym doświadczeniem, znajdujemy parking za darmo, wprawdzie trochę dalej od stoku, ale jest autobus, który cały czas podwozi turystów z nartami pod dolny wyciąg w wiosce.

Okazało się że moje rękawice zostały w Mississaudze. Idziemy więc najpierw do sklepów, gdzie rękawic i masek na twarz jest bardzo duży wybór.
Kupujemy ciepłe rękawice jednopalcowe, jak się później okazało, bardzo dobry zakup, bo trafiliśmy na bardzo niską temperaturę, -25 st. C w dzień, a -30 w nocy.

Stajemy w kolejce do dolnej gondoli, jest to krótki darmowy wyciąg z otwartymi wagonikami łączący dolną część wioski Mont Tremblant z górną częścią. Dolna gondola wywozi nas do górnej części wioski, gdzie zaczynają się już właściwe wyciągi. Stąd nowoczesną gondolą dostajemy się na szczyt, 875 m nad poziomem morza. Gondola jest preferowana przez narciarzy szczególnie przy bardzo niskich temperaturach. Wszyscy jeżdżą w maskach. Mam maskę na całą głowę i twarz z otworem na gogle, mimo to czuję zimno na policzkach. Według Environment Canada, przy takiej temperaturze i prędkości wiatru 15 km/h odsłonięta skóra zaczyna zamarzać po około pięciu minutach. Rozwiązuję problem, wkładając kawałek ręcznika papierowego między maskę a twarz, ale to tylko tymczasowa ochrona. Skoro to działa i tak jest lepiej, szybko kupujemy to, co kobiety nazywają kominem, czyli długą rurę z cienkiego materiału. Wciągam go na pół głowy i twarz. W ten sposób mam dwie warstwy: na wierzchu neoprene, pod spodem cienka tkanina. System pracuje doskonale.

Żona miała inny problem, w moim kasku, żeby zamknąć wentylację, wystarczy przesunąć suwak na jego szczycie, jej kask jest dokładnie taki sam, tylko trochę tańszy, trzeba go zdjąć i otwory wentylacyjne zatkać specjalną wkładka dostarczoną przez producenta.

Jeździmy główną trasą w dół o nazwie Kandahar i z powrotem gondolą w górę. Szczyt góry jest płaski, z olbrzymią anteną, budynkiem dla ski patrol i okazałą trzypoziomową Le Grand Manitou Lodge. Robimy przerwę, żeby się zagrzać, w środku tłum zmarzniętych narciarzy. Mimo to szybko znajdujemy stolik. Herbata z rumem i od razu jest dużo cieplej.

Obserwuję ludzi, wielu panów ma poprzyklejane plastry na skroniach i na policzkach w miejscu, gdzie zwykle styka się maska z goglami. U pań nie wiem, czy to ze względu na urodę, ale takich plastrów nie widzę.

Poniedziałek, Family Day. W telewizji podają temperaturę -30 C, nieśmiało pytam się mojej drugiej połowy, tej której ciągle zimno i która urodziła się już zmarznięta – może dzisiaj odpuścimy sobie jazdę na nartach? Szybko dostaję twarde i stanowcze "nie!".

Na nasz drugi dzień, mimo większego zimna, wszystko przebiega dużo sprawniej.

Jeździmy w innej części góry, bardzo zróżnicowana trasa o nazwie Laurentinne, a obok Tigodue.

Przyroda jest tutaj bardziej dzika, a z wyciągu można zobaczyć spacerujące jelenie, pewnie szukające jedzenia w lesie.

W górnej części tej trasy jest drewniany domek traperski, z piecem na drewno, przy którym można się zagrzać, wysuszyć i posłuchać muzyki na żywo.

W pozostałe dwa dni temperatura podniosła się do -15, a nawet do - 12 C, co za raj. Od początku miałem trzy warstwy ubrań na sobie i tak jeździłem do końca, ale w te dni musiałem rozpiąć wywietrzniki w mojej kurtce.

W tym roku Mont Tremblant obchodzi swoje 75. urodziny. Ten zimowy kurort po raz pierwszy otwarty został w 1939 roku i dysponował jednym wyciągiem długości liny 1280 m. Wyciąg ten był w stanie wywieźć 250 narciarzy na godzinę. Dzisiaj ośrodek ma nowoczesną gondolę, wiele wyciągów krzesełkowych, w tym pięć o dużej szybkości. Całość jest w stanie wywieźć 27 000 narciarzy (w tym paru snowboardzistów) w ciągu godziny na szczyt.

Różnica poziomów pomiędzy dolną a górną częścią góry wynosi 645 m. Dla porównania, największa taka różnica w Ameryce Północnej jest w Revelstoke w Kolumbii Brytyjskiej i wynosi 1713 m.

Miasteczko Mont Tremblant jest trochę zapyziałe, ale wioska narciarska w 1999 roku została kupiona przez dewelopera Intawest i szybko zaroiło się w niej od wyższej klasy hoteli, barów i sklepów. Wygląda bardzo ładnie i czysto. Podobno jest i kasyno, którego nie mieliśmy czasu ani zamiaru zwiedzić.

Wszystko to, plus połączenia lotnicze, uczyniło z Mont Tremblant mekkę dla narciarzy we wschodniej Kanadzie.

Jerzy Rostkowski

Ostatnio zmieniany piątek, 20 marzec 2015 19:40
Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.