Goniec

Register Login

Odkrywamy Nową Fundlandię: Lewa strona skorupy ziemskiej

Oceń ten artykuł
(3 głosów)

Dzień 7

Przez pół dnia znów jesteśmy w drodze. Tym razem dojeżdżamy do Parku Narodowego Gros Morne – miejsca opisywanego we wszystkich przewodnikach jako obowiązkowy punkt wycieczki na Nową Fundlandię.

To drugi pod względem wielkości park narodowy w Kanadzie – ma 1805 kilometrów kwadratowych. Większy jest tylko Park Narodowy Gór Torngat. Swoją nazwę zawdzięcza szczytowi Gros Morne (806 m n.p.m.), którego nazwa oznacza wielką samotną górę. Jest ona częścią pasma Long Range, należącego do zewnętrznych Appalachów i uformowanego 1,2 miliarda lat temu, które ciągnie się wzdłuż zachodniego wybrzeża Nowej Fundlandii i przez cały ten czas ulegało erozji.

W parku wytyczono około 20 szlaków różnej długości i o różnym stopniu trudności. Są trasy krótkie, na kilka godzin, a także wymagające całodniowe. Nam marzyłoby się przejście kilkudniowego, dzikiego Long Range Traverse – z namiotem, niosąc ze sobą cały zapas jedzenia. Ale to rzecz jasna jeszcze nie teraz…

Na początku jedziemy do centrum informacyjnego w Woody Point. Ze względu na wiek naszych dzieci i wiążący się z tym brak cierpliwości do różnego rodzaju wystaw nie gościmy tu długo. Bierzemy foldery o parku i kupujemy mapę.

Podjeżdżamy kawałek dalej i rozpoczynamy naszą przygodę z parkiem od szlaku na Tablelands. Od razu widać, że krajobraz jest jakiś dziwny, księżycowy. Po jednej stronie drogi góry są zielone, po drugiej – nagie, pomarańczowe, niemal pozbawione roślinności. Są zbudowane z perydytytów, ultrazasadowych skał głębinowych, zawierających bardzo mało wapnia, ale za to bogatych w magnez i żelazo. Zdaniem naukowców, tego rodzaju skały tworzą górny płaszcz ziemi sięgający pod kontynentami do 30-50 km w jej głąb. To jedyne miejsce na ziemi, gdzie ścierające się płyty tektoniczne „wywinęły się na lewą stronę”, dzięki czemu możemy widzieć to, co normalnie jest pod spodem. Z tego względu park w 1987 roku został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Ścieżka ma długość dwóch kilometrów, wraca się tą samą drogą. Trasa jest łatwa i popularna. Prowadzi u podnóża wzgórz, a pod koniec skręca w górę potoku. Kończy się w wyrzeźbionym przez lodowiec Winter House Brook Canyon. Dalej na szczyt można pójść z przewodnikiem. W sezonie letnim takie wycieczki, trwające 3 godziny, wyruszają w środy, czwartki, piątki i soboty o 2 po południu. Udział w nich jest płatny (22 dol.).

Na nocleg udajemy się na kemping Trout River, położony w południowej części parku. Miejsce jak najbardziej godne polecenia – przede wszystkim ze względu na kameralność i „ponadprzeciętną prywatność”. Kemping jest mały, tylko 44 miejsca. Każde z nich na równiutko wykoszonej polance otoczonej drzewami i krzewami, otwartej na drogę tylko w miejscu wjazdu. Aż się chce rozbijać namiot. I nawet komary i muszki specjalnie nie gryzą. Ciekawe, że na kempingu znajduje się plac zabaw, którego znikąd nie widać. Gdyby nie tabliczki, nie byłoby wiadomo, że w ogóle tu jest.


Dzień 8

Rano jemy śniadanie i zwijamy się. W planach mamy wycieczkę „na ciężko” na Green Gardens, nocleg na klifie i powrót następnego dnia. Liczba miejsc kempingowych jest mocno ograniczona, a zarezerwować je można tylko rano w dniu noclegu, zgłaszając się do centrum informacyjnego. Rafał idzie nas zarejestrować. Obsługuje go pracownik parku, który mówi, że przeniósł się tu z Ontario, bo mu się Gros Morne spodobał.

Zostawiamy samochód na parkingu i zarzucamy plecaki. Większość niesie Rafał – kilka ubrań, wodę, jedzenie, garnek, miski, palnik i butlę gazową. Ja mam z przodu Anię w nosidełku, a w plecaku to, co lekkie, czyli nasze trzy puchowe śpiwory. Każde z nas wzięło też po jednej karimacie i po pół namiotu. Nawet Jacek ma plecak – niesie swoją karimatę i bidon.

Green Gardens to 15,5-kilometrowa pętla, do pierwszych miejsc biwakowych jest 4,5 km. Kto chce przejść całość, musi być przygotowany na zdjęcie butów, jako że w pewnym momencie trzeba przejść przez strumień. Niestety, nie zawsze jest to możliwe. Gdy poziom wody jest wysoki, a nurt rwący, lepiej nie ryzykować.

Trasa zdumiewa zróżnicowaniem krajobrazu. Zaczyna się ścieżką wśród żółtych skał i kamieni jak na Tablelands. Po przejściu 1,5 kilometra następuje drastyczna zmiana. Wchodzimy w dolinę, która wprost tonie w zieleni. Jak w jakiejś dżungli. Do tego w najniższych punktach zalegają mgły, które stale się przemieszczają wśród karłowatych, powykręcanych drzew i paproci. Widać, że zamglone będzie całe wybrzeże. Gdy dochodzimy do pierwszych prześwitów, ledwo widać samotne przybrzeżne skały. Kończy się las. Idziemy wśród zielonych łąk dochodzących aż do krawędzi klifu. Zaczynamy wypatrywać platform pod namioty. Pierwsza znajduje się na skraju lasu, blisko ścieżki, nie bardzo nam się podoba. Szukamy dalej. Druga jest już lepsza, trochę bardziej schowana. Ma obluzowaną jedną deskę z boku, ale nie będziemy wybrzydzać. Dwie kolejne są zajęte, więc nie mamy wyboru. Następne miejsca biwakowe znajdują się za 2,3 i za 4 kilometry.

Miejsce jest piękne. Jakby ktoś chciał dłużej pokontemplować krajobraz, może zasiąść w jednym z czerwonych foteli i napawać się spokojem. Schodzimy jeszcze po wysokich schodach na brzeg. To raj dla Jacka – tyle kamieni. Spacerujemy po wulkanicznym wybrzeżu (dokładnie widać zastygłą lawę), a on stoi w jednym miejscu, co chwilę schylając się i ciskając kolejny kamyk do wody. Jego głowa w czerwonej czapce wyraźnie odznacza się na brunatnoszarym tle kamieni i klifu. Idziemy kawałek dalej do wodospadu i wracamy do namiotu. Słońce chowa się za chmurami i niestety nie widać, jak znika za horyzontem.


Dzień 9

Dziś powrót do samochodu. Po wyjściu z namiotu wita nas słońce. Wokół intensywna zieleń, widać całe wybrzeże. Po raz kolejny stwierdzam, że nazwa tego miejsca jest jak najbardziej słuszna. W drodze powrotnej szlak jest trochę bardziej wymagający (w końcu to 270 metrów przewyższenia) – przede wszystkim dla Jacka. Więcej podejść i w wielu miejscach schody dopasowane oczywiście do potrzeb osób dorosłych, a nie 2,5-letnich dzieci. Ale Jacek idzie, jest dzielny.

W miarę jak zbliżamy się do parkingu, pogoda zaczyna się psuć. Pokazują się ciężkie chmury. Spadają pierwsze krople deszczu. Nie czekam na Rafała i Jacka, tylko czym prędzej idę do samochodu. Już mi się nawet nie chce zakładać kurtki. Pada coraz mocniej. Zostawiam plecak w samochodzie, zakładam kurtkę i wracamy po naszych chłopaków. Już im dużo nie zostało. Idą i sobie śpiewają. W strugach deszczu ruszamy z parkingu.

Jedziemy do Bonne Bay, małego miasteczka niedaleko centrum informacyjnego. Przebieramy się w samochodzie. W Bonne Bay jest pralnia, z której chcemy skorzystać. Niestety, niedługo ją zamykają, więc wiemy, że nasze ubrania nie zdążą się do końca wysuszyć. Ładujemy pralkę i jedziemy do sklepu z pamiątkami, który mijaliśmy po drodze. Kupujemy album fotograficzny, płytę lokalnego muzyka i dwa breloczki do kluczy z plasterkiem rogu łosia. Gdy wracamy, nasze pranie jest gotowe do przełożenia do suszarki. W tym czasie udajemy się na obiad. Deszcz pada coraz bardziej. Tak leje, że po pranie jadę samochodem – mimo że to tylko 100 metrów.

Wilgotni, ale zadowoleni z przebytego szlaku, kończymy rybę. Gdy ruszamy do Rocky Harbour, dzieciom zamykają się oczy. Krążymy po miasteczku, szukając pieluch dla Ani (kupujemy je dopiero następnego dnia w aptece PharmaChoice w Norris Point) i noclegu. W wielu miejscach jest zajęte, w końcu lądujemy w całkiem przyzwoitym Adam’s Bed&Breakfast.


Dzień 10

Wysuszeni i umyci zaczynamy od wycieczki do 118-letniej latarni Lobster Cove Head. Latarnię można zwiedzać codziennie, organizowane są też spacery wokół z przewodnikiem. To podobno jedno z najlepszych miejsc w parku do obserwacji wielorybów, a także znane w całym Gros Morne wyjątkowe miejsce do robienia zdjęć zachodów słońca. Niestety, nie udaje nam się zweryfikować ani jednej, ani drugiej informacji.

Półwysep, na którym stoi latarnia, jest porośnięty gęstym „tuckamorem” (skarłowaciałym lasem świerkowo-jodłowym). Spacerujemy wśród gąszczy po wytyczonych ścieżkach. W kilku miejscach można zejść po schodkach na brzeg, a w czasie odpływu – spacerować brzegiem. Wypatrujemy stąd Green Gardens – widać nawet zielone łąki na klifach.

Dzisiaj chcemy przede wszystkim przepłynąć statkiem przez Western Brook Pond – chyba najbardziej znane i obfotografowane jezioro w parku. W każdej publikacji obowiązkowo znajduje się zdjęcie z góry przedstawiające cały fiord. Po obejrzeniu kilku można łatwo zauważyć, że turyści zawsze stoją na tym samym kamieniu i pozują do „zdjęcia marzeń”.

Na dwugodzinny rejs po Western Brook Pond trzeba się koniecznie zapisać z wyprzedzeniem, najlepiej jest po prostu zadzwonić, w przeciwnym razie może się okazać, że już nie ma miejsc. W sezonie wakacyjnym codziennie odbywa się pięć rejsów. My rejestrujemy się na ostatni, o 3 po południu.

Gdy dojeżdżamy do parkingu przy wejściu na szlak prowadzący do fiordu i jeziora, zastanawiamy się, czy w ogóle znajdziemy wolne miejsce. Ludzi mnóstwo, na 3-kilometrowym szlaku, którym dochodzi się do przystani, ruch jak na Krupówkach. Nie ma co się dziwić – trasa jest praktycznie po płaskim, a przy tym widoki ładne. Atrakcyjne są fragmenty poprowadzone po kładkach przez bagna i rozlewiska. Urzekają mnie kwitnące fioletowe irysy. A w oddali już widać strome brzegi fiordu. W końcu naszym oczom ukazuje się przystań.

Fiord był ukształtowany przez lodowce przede wszystkim podczas ostatniej epoki lodowcowej, 25 000-10 000 lat temu. Osady i ziemia zgromadzone i sprasowane pod lodem zostały wypchnięte w kierunku morza, tak że ostatecznie odcięły wejście do fiordu i spowodowały powstanie 30-kilometrowego jeziora. Woda w Western Brook Pond jest niezwykle czysta, przewodnik na statku opowiada, że potwierdzają to nawet badania z wykorzystaniem niezwykle wrażliwych mikroorganizmów (które nie wykazują obecności absolutnie żadnych zanieczyszczeń).

Płynąc, mijamy kilka wodospadów, z których najwyższy to Pissing Mare Falls (350 metrów) – najwyższy we wschodniej części Ameryki Północnej, a 199. w światowej klasyfikacji. Robi wrażenie, woda na pewnym odcinku odrywa się od skały i widać, jak leci w powietrzu. Przewodnik pokazuje też miejsce, w którym przez jezioro przepływają karibu. Schodzą z jednego stromego zbocza, płyną przez Western Brook Pond, a potem wspinają się z drugiej strony.

Na końcu jeziora znajduje się mały pomost. Tu zaczyna się szlak pieszy – prowadzący właśnie do miejsca, z którego można sobie zrobić wymarzone zdjęcie. 8 godzin tam i z powrotem, turystów potem odbiera łódka.

W drodze powrotnej kapitan przyspiesza. Płyniemy prosto do przystani.

Na nocleg jedziemy dalej na północ, na ostatni parkowy kemping w Cow Head, nad Shallow Bay. O tej porze główny mankament to komary. Gryzą niemiłosiernie i pchają się do namiotu. Gdy Jacek chce wieczorem wyjść za potrzebą, patrzymy po sobie, kto z nim pójdzie. Dzień kończymy spacerem na plażę i widokiem zachodzącego słońca.

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Zaloguj się by skomentować