Goniec

Register Login

Nie taki Jukon straszny… (cz. 4): Niestrudzone łososie, kopalnie srebra i mekka poszukiwaczy złota

Oceń ten artykuł
(0 głosów)

        Każdego roku łososie z gatunku chinook z północnych obszarów Pacyfiku rozpoczynają migrację na tarło w górę rzeki Jukon. Mają mniej więcej trzy miesiące na pokonanie 3200 kilometrów. W połowie lipca docierają do Dawson City, a w połowie sierpnia – do Whitehorse. Tam natrafiają na przeszkodę. Rzeka jest przegrodzona tamą. Żeby jednak nie zniweczyć niewyobrażalnego wysiłku łososi (które w czasie migracji nie przyjmują pożywienia), przy jednym z brzegów rzeki w czasie budowy tamy i elektrowni w latach 50. ubiegłego wieku powstała przepławka, czyli specjalny kanał dla migrujących ryb omijający zaporę. Przepławka w Whitehorse jest najdłuższą taką drewnianą budowlą na świecie – ma długość 366 metrów. Dzięki niej łososie mogą płynąć dalej i składać ikrę. Jajeczka leżą przez zimę zakopane w żwirowym dnie rzeki. Narybek pojawia się na wiosnę. Ryby spędzają dwa lata w górnym odcinku rzeki, po czym płyną do oceanu, by po kilku latach powrócić na tarło tam, gdzie same przyszły na świat.

        Do przepławki w Whitehorse przylega niewielki pawilon z trzema oknami, przez które można podglądać przepływające ryby. Przy ostatnim znajduje się krata zatrzymująca je na chwilę. Pracownicy Yukon Energy liczą łososie i określają ich płeć, po czym odsuwają kratę i pozwalają im płynąć dalej. W tym roku naliczyli 1227 łososi chinook, o 300 mniej niż w ubiegłym. Kilka z nich udało nam się zobaczyć podczas jednego z naszych czterech przystanków w Whitehorse. Obserwacja ryb jest bardzo wciągająca. Wycieczka do przepławki to, moim zdaniem, obowiązkowy punkt zwiedzania miasta.

        Nam udało się jeszcze zwiedzić statek towarowo-pasażerki „Klondike” pływający niegdyś po rzece Jukon, chociaż dopiero za drugim razem. Gdy poszliśmy do niego po raz pierwszy, akurat był zamykany. Mogliśmy tylko obejść go z zewnątrz, zobaczyć wielkie koło napędowe z łopatkami i przeczytać informacje umieszczone na tablicach. „Klondike” po wyjściu z eksploatacji w 1950 roku stał w stoczni w Whitehorse. Został podarowany Parks Canada i przeszedł renowację. W 1966 roku był gotowy do transportu na miejsce, w którym stoi obecnie, czyli nad brzeg rzeki Jukon. Proces transportu trwał trzy tygodnie. Statek był ciągnięty przez ulice miasta na natłuszczonych belkach, a za środek smarujący posłużyło… osiem ton mydła Palmolive! Do wnętrza weszliśmy podczas naszej następnej wizyty w Whitehorse. Zwróciłam szczególną uwagę na kuchnię i dwie jadalnie. Ta dla pierwszej klasy została oczywiście elegancko urządzona. Druga klasa jadła w małym pokoiku wyposażonym tylko w długi stół i kilka ław, a jedzenie było wydawane z kuchni przez niewielkie okienko.

        Innym razem będąc w Whitehorse, chcieliśmy wybrać się do muzeów – transportu i historycznego MacBride. Niestety, wybraliśmy zły dzień – długi weekend z Labour Day i wszystko było zamknięte. Dlatego ostatecznie zdecydowaliśmy się na szlak na Grey Mountain. Góra jest położona tuż za miastem, można z niej podziwiać całą okolicę. Ci, którzy dysponują samochodem z napędem na cztery koła, lub co bardziej odważni, wjeżdżają na szczyt (lub zatrzymują się fordem mustangiem na środku drogi i ostatnie 200 metrów idą w klapkach). My poszliśmy pieszo.

        Tyle w Whitehorse, do którego zaglądaliśmy między kolejnymi etapami naszej wycieczki. Na początku września zaczynamy w końcu kierować się na północ. Drzewa i krzaki w tundrze powinny się już stroić w jesienne szaty. Wjeżdżamy więc na drogę numer 2 i jedziemy przez 350 kilometrów przez wzgórza i lasy. Na lasy zwracamy szczególną uwagę. W punkcie informacji turystycznej w Watson Lake dostaliśmy ulotkę o pożarach lasów. W środku jest mapa z zaznaczonymi obszarami i datami pożarów. Mijamy miejsca, w których las płonął w latach 50. i 60. Tam już wszystko się odradza, osmolonych kikutów drzew iglastych na pierwszy rzut oka nawet nie widać. Rośnie młody las mieszany, który z czasem zmieni charakter i zaczną w nim dominować sosny – jeśli oczywiście wcześniej znów nie spłonie. Gdzie indziej do pożarów dochodziło w latach 90. Ostatni duży pożar miał miejsce w 2004 roku. To daje wyobrażenie o sile żywiołu, zwłaszcza jeśli się popatrzy za pośrednictwem kamery drona. Spalone pnie na wielkich obszarach sterczą jak zapałki. Topole czy wierzby jeszcze się nie pojawiają, na razie odrastają tylko trawy.

        Za miejscowością Carmacs zatrzymujemy się przy Five Finger Rapids – bystrzach na rzece Jukon, które stanowiły nie lada wyzwanie dla statków pływających po rzece przedzielonej w tym miejscu czterema skałami. Żeglowny jest tylko najbardziej wschodni kanał, a ze względu na jego małą szerokość i silny prąd w tym miejscu statki musiały być przeciągane wzdłuż lin przytwierdzonych do brzegu. Z parkingu nad rzekę prowadzi szlak z 219 schodami zakończony platformą widokową. Po naszej przygodzie na wietrznym jeziorze Bennett rzeka Jukon w tym miejscu wydaje się taka niegroźna.

        Kolejny przystanek to stacja benzynowa w Pelly Crossing, niemalże w środku niczego. W przewodniku znalazłam reklamę, że po zatankowaniu 20 litrów paliwa można dostać darmową kawę lub popcorn. Ania i Jacek już się nie mogą doczekać – popcornu oczywiście.

        Kolejny ciekawy akcent to niewielki punkt informacji turystycznej w Stewart Crossing. My z Anią zostajemy w samochodzie, a Rafał z Jackiem idą do budki po mapki i opisy dotyczące srebrnego szlaku (Silver Trail). Wszystko to dostają, rozmowny pan ostrzega ich też, że dalej na drodze może leżeć martwy niedźwiedź. Pan zbiera monety i drobne banknoty ze wszystkich stron świata, pyta więc, skąd jesteśmy. Gdy się dowiaduje, że z Polski, zaraz się rozpromienia i pokazuje pięciozłotówkę. Mówi, że zostawili mu ją turyści z Helu, którzy byli u niego dzień wcześniej. Zastanawia się, jak wygląda ten polski „hell”…

        Tutaj zjeżdżamy z drogi numer 2 i jedziemy na wschód trasą zwaną Silver Trail. Rudę srebra odkryto w tym rejonie na początku XX wieku, ale wydobycie rozpoczęło się w 1913 roku. Na najbogatsze złoża natknięto się kilka lat później. Okres najintensywniejszego rozwoju przypadł na lata 50. Kopalnie zamknięto w 1989 roku ze względu na niskie ceny srebra.

        Po 50 kilometrach dojeżdżamy do Mayo, gdzie niezwykle ciężką rudę ładowano na statki płynące do Whitehorse. Z tym miejscem wiążemy pewne nadzieje – jesteśmy głodni, a w informatorze wypatrzyłam ogłoszenie o pizzerii. Ulicy o nazwie podanej w reklamie w ogóle nie znajdujemy, objeżdżamy całe miasteczko, ale na próżno. Potem przeczytamy w Internecie, że pizzeria została w tym roku zamknięta. Zawiedzeni i głodni jedziemy dalej.

        Za Mayo jakość drogi znacznie się pogarsza. Po kolejnych 50 kilometrach mijamy najpierw potok Galena, w którym w 1903 roku odkryto pokłady rudy srebra, oraz Elsę, wioskę-widmo należącą niegdyś do United Keno Hill Mines. Wjazd do niej jest zakazany. Z drogi widać opuszczone budynki, nawet pustą szkołę.

        Położone na końcu srebrnego szlaku Keno wygląda jak skansen. Nie wiadomo, czy znajdujące się tu budynki to zabytki, czy rzeczywiste hotele i kawiarnie. Na stałe mieszka tu 15 osób. W latach 20., 30., a potem 50. było to prężne centrum zaopatrzeniowe i rekreacyjne, z hotelami, stajniami, kościołem, pocztą i sklepem monopolowym. Stanowiło bazę dla górników, traperów i ludności rdzennej. Los miasta zależał od górnictwa. W 1947 roku powstało przedsiębiorstwo United Keno Hill Mines Ltd. Niedługo potem Elsa i Keno stały się drugim producentem srebra w Kanadzie i czwartym na świecie.

        Rozbijamy namiot na miejscowym polu kempingowym i bez specjalnych trudności naszym wypożyczonym nissanem altimą wjeżdżamy na Keno Hill – górę wysokości 1848 m n.p.m. To wyżej niż Śnieżka w Karkonoszach! Robimy sobie zdjęcie przy znaku pokazującym odległości do różnych miast na świecie (odległości są podane w milach, a nie w kilometrach) i idziemy na spacer. Słońce jest już nisko. Wokół żywej duszy. Jak okiem sięgnąć góry, we wszystkich odcieniach brązu i pomarańczu. Gdzieniegdzie widać pojedyncze zabudowania chylące się ku ziemi. To pozostałości dawnych kopalń srebra. Przy samej drodze stoi drewniany budynek z lat 20., ostatni ślad po kopalni Sheep Camp (Sheep Mountain to dawna nazwa Keno Hill). Następnego dnia rano idziemy na spacer po miasteczku. Zwracam uwagę na jeden z domów dokładnie obłożony 32 000 butelek po piwie. Jego właściciel wierzył w izolujące właściwości szkła, a na ukończenie niezwykłego projektu potrzebował czterech lat.

        Po obchodzie i oblocie Keno rozpoczynamy powrót tą samą drogą. W Stewart Crossing znów wjeżdżamy na „dwójkę”, czyli na Klondike Highway.

        Klondike – to nazwa, która pod koniec XIX wieku rozbudzała wyobraźnię tysięcy śmiałków. Owi śmiałkowie niestrudzenie podążali tam, dokąd i my teraz jedziemy, czyli do Dawson City – miasteczka leżącego w miejscu, gdzie do rzeki Klondike wpada potok Bonanza. Połączone kawałek dalej uchodzą do rzeki Jukon. Po około 12 dniach podróży na tratwach poszukiwacze złota dopływali wreszcie do celu. Ze 100 000, którzy ruszali w podróż, do Dawson dotarło 30 000. Miasteczko, będące od wieków małą indiańską osadą, po 1897 roku w ciągu dwóch lat przekształciło się w metropolię, swego czasu największą na północ od Seattle i na wschód od Winnipegu. Dzisiaj liczy 2128 mieszkańców i jest drugim największym miastem na Jukonie.

        Poszukiwacze wydobywali złoto z pokładów powierzchniowych. Złoża uległy jednak szybkiemu wyczerpaniu. Po 1899 roku trzeba było sprowadzić ciężkie mechaniczne płuczki, zdolne do eksploatacji złóż położonych na głębokości kilku metrów. W 1904 roku region Klondike był największym producentem złota w Kanadzie i czwartym największym na świecie. Pod względem ilości wydobytego złota rekordowy był rok 1900 – 1 077 550 uncji. Potem wydobycie znacznie zmalało, tak że po 1920 roku wynosiło przeważnie kilkadziesiąt tysięcy uncji rocznie (w ostatnich latach nieco poniżej 50 tys. uncji). Z biegiem czasu rosła jednak wartość złota do obecnych 55-60 milionów dol. rocznie.

        Degradację krajobrazu wywołaną działalnością człowieka widać od razu, gdy się wjeżdża do miasta. Po obu stronach drogi leżą długie hałdy żwiru. Samo miasteczko wygląda jak z westernów. Domy mają kolorowe fronty ozdobione stylizowanymi szyldami. Oglądane z boku lub z tyłu sprawiają wrażenie, jakby ledwo stały. Ulice w większości nie są asfaltowe, a chodniki zrobiono z desek. Tu ciekawostka – jeden ze sklepów jubilersko-pamiątkarskich przy głównej ulicy nad rzeką Jukon prowadzony jest przez Polaków. Wiedzieliśmy o tym od ks. Sławka Szwagrzyka, ale nie wytłumaczył nam dokładnie, który. Weszliśmy na chybił-trafił i… trafiliśmy za pierwszym razem!

        Ania i Jacek od razu interesują się stojącym na brzegu rzeki Jukon statkiem „Keno”. Od 1896 roku do połowy lat 50. transport rzeczny odbywał się za pomocą takich jednostek – o płaskim dnie, niewielkim zanurzeniu, napędzanych za pomocą koła łopatkowego umieszczonego z tyłu statku. Teraz w Dawson City po rzece Jukon pływa jeden taki statek wycieczkowy. To nic w porównaniu z siedemdziesięcioma, które kursowały między Dawson i Whitehorse w szczytowym okresie.

        Dzień kończymy na królującym nad miastem wzgórzu Midnight Dome. Z jego wierzchołka rozciąga się widok na wszystkie strony świata. Patrzymy na płynącą w dole rzekę Jukon, na kursujący po niej prom, który przewozi samochody jadące dalej w kierunku granicy z Alaską, na ciągnące się wzdłuż rzeki Klondike wały żwiru i kamieni pozostałe po wypłukiwaniu złota, wyglądające z góry jak jakieś gigantyczne jelita. W pewnej chwili podjeżdża… radiowóz RCMP. Takiego radiowozu jeszcze nie widziałam, bo bardziej przypomina camper. To chevrolet pick-up z kabiną mieszkalną nakładaną na pakę. Z boku ma znaczek z Dempster Highway. Czyli patroluje autostradę prowadzącą z Dawson do Inuviku. Taki przejazd zajmuje kilka dni. Następnego dnia my też wybieramy się w tamtym kierunku. Co prawda nie dojedziemy tak daleko, jak pan policjant, ale i tak zobaczymy tundrę i bezdrzewne góry – w Parku Terytorialnym Tombstone.

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Zaloguj się by skomentować