A+ A A-

Wywiady

piątek, 31 sierpień 2018 10:44

Rówieśnica odrodzonej Polski

Napisał

Pani Barbara Lenk 9 listopada 2018 roku, na dwa dni przed obchodami 100. rocznicy odzyskania niepodległości Polski, skończy sto lat. Nadal jest aktywna, pracuje społecznie, prowadzi samochód. Mieszka w Belleville, gdzie wraz z mężem łożyli w przeszłości na organizacje polonijne kultywowali polskie tradycje. Polski język przekazała swoim dzieciom. Pani Lenk jest córką wysokiego rangą urzędnika niepodległego państwa polskiego Stanisława Łepkowskiego, szefa kancelarii cywilnej prezydenta RP Mościckiego.

        Andrzej Kumor: Pani jest rówieśnikiem odrodzonej Polski?

        Barbara Lenk: Urodziłam się 9 listopada 1918 roku.

        – Czyli urodziła się Pani dwa dni przed niepodległością?

        – Tak wynika z moich papierów.

        – Proszę powiedzieć, jak Pani się tu znalazła, jak Pani przyjechała do Kanady?

        – To długa historia. To wojna spowodowała, że się tu znaleźliśmy.

        – A skąd Pani jest z Polski?

        – Byłam urodzona w Samborze, niedaleko Lwowa, teraz to jest Ukraina. Właściwie jestem obywatelką austriacką, bo to była wtedy Austria. Polskę mam w papierach, ale dopiero parę dni później Polska odzyskała niepodległość.

        – Co Pani w Polsce robiła? Chodziła do szkoły w Samborze?

        – Tak. Jak wojna wybuchła, to miałam 20 lat, byłam już na drugim roku Szkoły Handlowej w Warszawie. 

        – Jaka była Warszawa wtedy, przed wojną?

        – Warszawa śliczna była. Wie Pan, ja miałam uprzywilejowane życie, tak że to co ludzie przechodzili przez Syberię czy w Polsce... Ojciec miał wysokie stanowisko u prezydenta Mościckiego, był szefem kancelarii cywilnej. Tak że jak wojna wybuchła, to była ewakuacja tych, co pracowali, na Zamku, jak to się mówiło. I myśmy się znaleźli  w Rumunii. Rząd miał układ z rządem angielskim, że będą pomagać. Oni mieli złoto polskie, no to brali itd., to szło do Anglii. I za te pieniądze później... Myśmy się znaleźli później w Rumunii. Jak Rumunia miała być zajęta przez wojska niemieckie, wtedy rząd angielski zgodził się 500 osób ewakuować i zająć się nimi. To byli wszyscy wysocy urzędnicy, policji, szkół itd. Nas wtedy wywieziono z Rumunii na Cypr. Tymczasem Kreta upadła, Niemcy już tam byli – Cypr był wtedy pod zarządem brytyjskim i wszystkich urzędników brytyjskich i tych 500 uchodźców wywieźli do Palestyny, bo bali się, że Cypr zostanie zajęty, a to był ważny punkt na Egipt.

        Myśmy byli w Palestynie, ale tam się zaczęło też gorąco robić. Organizowało się Wojsko Polskie, bo wypuścili ludzi z Rosji, Sikorski zawarł układ ze Stalinem, wtedy zaczęli wypuszczać i zaczęli to organizować. To się nazywało Brygada Karpacka. Tak że ci młodzi wszyscy to tam się zgłosili i poszli. Ojciec już był poza wiekiem (poborowym), poza tym był w rządzie, który nie był popularny, więc znowu była kwestia, co zrobić. Wtedy kobiety, dzieci i ci, co się nie nadawali do wojska, zostali wywiezieni do Afryki, do Rodezji Północnej, dziś Zambii.

        – Pani do końca wojny była w Rodezji?

        – Myśmy byli w Rodezji do czterdziestego... zaraz po wojnie. Tam cały czas pracowałam w szpitalu. Przyjechaliśmy do Rodezji, ja po angielsku nie mówiłam, trzeba było w szpitalu pomóc, to w szpitalu pracowałam. Ojciec dostał pracę u sędziego, bo miał prawo skończone. 

        Muszę powiedzieć, że Anglicy się bardzo zajmowali. Tam było dużo młodzieży, zorganizowano, że moja siostra poszła na uniwersytet, dostała wykształcenie w Południowej Afryce. To było zapłacone przez Anglików. Ja mówię o tej grupie, tak zwana grupa cypryjska, mało się mówi, to myśmy byli naprawdę uprzywilejowani. To była tragedia, że człowiek stracił wszystko i znalazł się w obcym kraju bez języka, ale ktoś się opiekował, gdzieś się dojechało, to było zorganizowane. Dużo było ludzi znanych, pisarze znaleźli się w tej grupie, później się to rozjechało, młodzi, jeśli mogli, pojechali do wojska. Ale myśmy mieli lżejsze życie niż inni.

        – A jak Pani później z Rodezji wyjechała? Wyjechała Pani do Wielkiej Brytanii?

        – Tak, bo tam później przyjechali kobiety, dzieci, mężczyźni, ci wypuszczeni z Rosji, otworzyli obozy dla nich w Rodezji. Był Pan wcześniej u pani Aksamitowej, ona była w tym samym obozie, gdzie ja pracowałam jako siostra. Ona mówi, że mnie nie znała, bo ona nigdy w szpitalu nie była. Ale ja tam pracowałam, odkąd otworzyli ten szpital.

        – Z tym rodzinami, które wyszły ze Związku Sowieckiego?

        – Tak. To był duży obszar, bo przeszło tysiąc ludzi. Tam pracował lekarz Polak, i myśmy się pobrali. Nie było tam nadziei dostania praktyki stałej, bo to był czas wojenny, to on dostał na czas wojenny pozwolenie praktyki. Wojna się skończyła, zgłosił się do Anglii. Przyjechaliśmy, pracował w Szkocji. Wtedy starał się na stałe przyjechać do Kanady.

        – W którym roku Państwo tu przyjechali?

        – Myśmy przyjechali w 56.

        – I tutaj, na terenie Belleville się Państwo osiedlili?

        – Nie, najpierw byliśmy w Reginie w Saskatchewanie, tam mąż dostał rezydencję. Musiał zdać egzamin, przed Canadian Council. Ponieważ miał wykształcenie, skończył Uniwersytet Jagielloński w Krakowie – nie wszystkie uniwersytety były tu znane, ale właśnie on miał Jagielloński w Krakowie, to był zwolniony z niektórych tematów, przedmiotów. Ale to zdał i wtedy dostał prawo praktyki. Tylko że nigdzie nie poszedł na prywatną praktykę, zrobił tu kurs w Toronto Public Health i pracował jako Public Health Director. 

        – Pani działa w organizacji Polonia Quinte, od jak dawna? Pani jest taką matką opatrznościową tej organizacji, wszyscy o Pani mówią, że Pani pierogi klei, sama samochodem jeździ.

        – Klub się zaczął w 74 roku.

        – Pani działała z mężem?

        – Mąż przychodził, byliśmy z tymi, którzy założyli organizację. Część umarła, część jakoś nie przychodzi.

        – Pani jest przedstawicielem pokolenia wychowanego w duchu patriotycznym, tego pokolenia wolnej Polski. Proszę powiedzieć, co jest dobrego w Polsce? Dlaczego Pani uważa, że warto być Polakiem?

        – Nie wiem. Ja się urodziłam, wychowałam, moja rodzina była zawsze bardzo patriotyczna. My, Polacy, mamy bardzo dużo dobrych stron, mamy dużo zapału, dużo energii. 

        Tradycja, pierwsza jest tradycja, to trzyma, Boże Narodzenie. Mam dwóch synów, po polsku tak mówią, że nikt nie chce wierzyć mi, że oni są tu urodzeni. Ale myśmy do nich nigdy nie mówili po angielsku w domu. Mąż mówił - my ich nauczymy dobrego polskiego języka. Ale że będą mieli zawsze akcent, niech się uczą od innych dzieci, jak pójdą do szkoły. Obaj nie są żonaci z Polkami, wnuczki obchodzą Boże Narodzenie, Wigilię. Tak się przyjęło. Ani jeden, ani drugi nie jest ożeniony z Polkami, ale przyjeżdżali do nas, zawsze była Wigilia i oni tak to trzymają. Ciekawe, bo mój młodszy syn skończył tutaj Kingston Military College, a teraz pracuje dla NATO i często ma konferencje w Polsce. Pytam, i jak, mówisz, po polsku? Podobno, jak pierwszy raz, jak była konferencja i zaczął mówić po polsku, to się zdziwili, że z Kanady, a mówi po polsku. Często jeździ tam. Coś jest u Polaków... Sentyment zawsze zostaje. Zawsze myślę po polsku.

        – Pani będzie kończyła sto lat, proszę powiedzieć, co w życiu jest najważniejsze? Co się liczy?

        – Trzymać się z rodziną. Ojciec, jak mieliśmy całą tę wędrówkę, to nic, tylko żebyśmy wszyscy razem byli, że rodzina jest najważniejsza. I trzymać się, to jest podstawa właściwie życia rodzinnego. A poza tym, zawsze myśleć... Moja najmłodsza siostra zawsze mówiła – o, jakoś to będzie, nie martw się, jakoś się to wszystko rozwiąże. I jakoś to się wszystko rozwiązywało.

        – Czyli nie przejmować się?

        – Tak, zawsze myśleć, że będzie dobrze, nie być zmartwionym, nie poddawać się.

        Już bym do Polski nie wróciła mieszkać, za dużo tamci ludzie przeszli. Teraz już rodziny nie mam, bo nawet moje cioteczne siostry umarły. Pojechałabym tak odwiedzić, zobaczyć jeszcze.

        – A była Pani w Polsce?

        – Tak, ostatnio to nawet wszystkie wnuki były w Polsce, syn i cztery wnuczki pojechaliśmy, byliśmy w Warszawie.

        – Pani wciąż prowadzi samochód?

        – Tak, choć teraz nawet na mall nie jadę, czasem, jak już muszę. Taki ruch jest, trzymają na tych światłach, ludzie jadą jak wariaci. Tutaj to mi wystarczy do biblioteki w mieście.

        – Pani jest wolontariuszem w bibliotece?

        – Tak. To łatwa praca, przychodzę, lubię czytać. 

        O tej grupie, która przeszła przez Cypr, to się mało słyszy, a oni dużo robili. Gdzie tylko się przyjechało, wszyscy szli do pracy byle jakiej, pomagali. Jakoś się przeżyło.

        Moja rodzina właściwie została w Afryce, rodzice i siostry, ale tam nie było jak zostać. Chcieli, żeby mąż szedł na uniwersytet. Jeden z jego kolegów poszedł jeszcze raz na uniwersytet, w Afryce, i otworzył praktykę. A mąż mówi nie, ja już to przeszedłem, skończyłem, a do Kanady najłatwiej było się dostać.

        – Dziękuję bardzo za rozmowę.

Czego powinniśmy oczekiwać od Polski, jakie stosunki powinny łączyć organizacje polonijne z Krajem, dlaczego w programie zjazdu nie ma panelu na temat obrony dobrego imienia Polski - o tym i innych problemach Polonii rozmawiamy z Janem Cytowskim, byłym prezesem Rady Polonii Świata, a obecnie członkiem Polonijnej Rady Konsultacyjnej przy Marszałku Senatu.

        Andrzej Kumor: Nadal Pan działa w Kongresie Polonii Kanadyjskiej.            

        Jan Cytowski: Witam wszystkich Państwa. Bardzo mi miło, że mogę dołożyć swój głos do tej dyskusji. Tak, dalej jestem czynny w Kongresie Polonii Kanadyjskiej, jeszcze zresztą chyba w dwóch organizacjach, z których najbardziej sobie cenię Stowarzyszenie Inżynierów Polskich, w którym jestem od kilkudziesięciu lat. To jest moja historia działalności polonijnej. Tam zaczynałem swoją działalność, byłem prezesem oddziału, potem przewodniczącym Zarządu Głównego, i dalej jestem związany, bo jestem w Zarządzie Głównym, jestem wiceprezesem.

        – Dzisiaj będziemy rozmawiać o Polonii właśnie, a raczej o tym, jaki jest pomysł na związki Polonii z Krajem. Teraz ta sprawa odżyła. Był taki okres, gdy nikt się nami nie interesował albo traktował nas jak powietrze, a od jakiegoś czasu jest propozycja jakiejś współpracy. Na czym ta współpraca miałaby polegać i czy w ogóle jest możliwa współpraca kraju z Polonią, dlatego że są to ogromne ogólniki, słowa, które kryją bardzo wiele różnych organizacji, bardzo wiele różnych politycznych aspiracji, bardzo wielu działaczy, ludzi o różnych poglądach? Jak to w ogóle można ułożyć?

        – Zacznijmy od tego, że kluczem do tej odpowiedzi jest chyba postawienie sobie pytania i odpowiedź na to pytanie, czego właściwie Polonia chce, bo ja się z tym zetknąłem, będąc przewodniczącym Rady Polonii Świata, że tak naprawdę, Polonia jest podzielona. Są grupy, które chciałyby, żeby Polacy mieszkający za granicą, Polonia, Polacy poza granicami kraju, czuli się częścią narodu polskiego. I wtedy oni odbierają sprawy polskie zupełnie inaczej. Jest druga grupa, która uważa, że nie, nie, nie, my tutaj jesteśmy Kanadyjczykami na przykład i nie wtrącajmy się za bardzo do tych spraw polskich, a tylko po prostu zachowujmy tę polskość.

        Tutaj dochodzimy do takich dwóch zasadniczych kierunków, które mnie zresztą trochę podzieliły z pewnymi osobami w Kongresie Polonii Kanadyjskiej, bo reprezentowaliśmy troszkę inne ugrupowania. To znaczy tak, jeśli chodzi o tę grupę pierwszą, o której mówiłem, tych, którzy chcą włączać się do tego, co dzieje się w Polsce, to jest to grupa, która uważa, że powinniśmy zabierać głos, powinniśmy aktywnie uczestniczyć w tym również, co się dzieje w Polsce, ale głównie uczestniczyć w tym, co się dzieje wokół Polski poza granicami Polski. To jest nasza główna rola.

        – Obrona dobrego imienia, kwestia promocji...

        – Dokładnie. Natomiast ta druga grupa mówi, to właściwie to jest fajnie, jak zorganizujemy dzień polski, jak założymy nasze stroje krakowskie, góralskie, zrobimy pokaz pierogów, gołąbków, trochę występów, trochę tej kultury polskiej, ale tak umiarkowanie i lekkostrawnie. 

        Ja to nazywam cepeliadą. Niektórzy z działaczy Polonii się na mnie obrażają lub obrazili, że użyłem sformułowania cepeliada, chociaż nie uważam, że ono jest jakimś pejoratywnym określeniem, jest jakimś określeniem po prostu.

        – Jest to część naszej tradycji.

        – Ja bym powiedział, jeśli Pan mnie pyta o moje osobiste zdanie, że my powinniśmy te dwa elementy łączyć, bo niewątpliwie zadaniem Polaków i Polonii jest zachowanie i utrzymanie polskości poza granicami kraju, której głównym nośnikiem jest język polski. Stąd zresztą moja w Kongresie była walka o zachowanie języka polskiego, nawet z czasem z pewnymi utrudnieniami, w tym sensie, że wchodzi młode pokolenie, które gorzej się porusza w języku. Ale wydaje mi się, że warto ich podciągać w tym języku polskim. Stąd była koncepcja, żeby zebrania w organizacjach były prowadzone w języku polskim, żeby protokoły z zebrań były w języku polskim. Co prawda, jeśli chodzi o sformułowania jakichś wniosków czy ustaleń, one mogą być zarówno w języku polskim, jak i krótka wzmianka w języku angielskim, żeby mimo wszystko polski był ciągle odświeżany i obecny, bo to jest największa więź z Polonią i Polakami. No ale niestety, różnie to się zdarza.

        – A jaki jest pomysł na stosunki z Polską, jak to powinno wyglądać? Bo od jakiegoś czasu władze polskie zaczynają finansować więcej inicjatyw polonijnych i też zachodzi podejrzenie, że to jest takie „wybieranie swoich”.

        – Jakiekolwiek ingerowanie, finansowanie jest zawsze związane z czymś, nie ma tak, że ktoś nam funduje lunch i nie oczekuje niczego w zamian. W związku z tym – ja zresztą dość często uważałem, że owszem, Polonia powinna korzystać z funduszy polskich, ale głównie w celach kulturalnych, w celu kultywowania języka polskiego itd. Natomiast sprawy organizacyjno-strategiczne powinny być w jakimś sensie niezależne. Polonia, szczególnie w krajach zachodnich, moim zdaniem, jest dostatecznie bogata, żeby sobie bez tej ingerencji polskiej poradzić.

        Druga sprawa bardzo istotna, żeby nawet jeśli są te fundusze z Polski, żeby była duża transparentność.

        – Żeby było wiadomo, kto ile i za co dostaje?

        – Tak. Jak byłem przewodniczącym Rady Polonii, głosiłem tezę, zresztą zawsze głosiłem tę tezę, że właściwie tych funduszy nie jest aż tak mało, tylko one niekoniecznie są zawsze właściwie wydawane. Podkreślaliśmy to, że większość powinna iść na kierunek wschodni, bo tam Polacy potrzebują czasem butów, jedzenia itd., natomiast jeśli chodzi o Zachód, owszem, powinniśmy mieć pomoc w zakresie edukacji, języka polskiego, bo np. podręczniki tutejsze dla naszej młodzieży się nie nadają, to powinny być podręczniki opracowane specjalnie dla dzieci, których drugim językiem jest język polski. W związku z tym ta pomoc z tej strony jest jak najbardziej potrzebna, ale powinna być transparentna, jednoznaczna i nie powinniśmy się na nią zżymać, bo to jest sprawa dla mnie normalna. Natomiast jakiekolwiek inne sprawy, organizacyjne, uważam, że nie powinny mieć miejsca.

        – A obrona dobrego imienia Polski? Wiem, że to leżało Panu na sercu, Okręg Torontoński Kongresu Polonii Kanadyjskiej prowadził to, kiedy w Polsce jeszcze nawet o tym nie mówiono. Pamiętam demonstrację przed „Toronto Star”.

        – Koniuchy, Naliboki.

        – Tak. To są rzeczy, które były dla nas chlebem powszednim, kiedy w Polsce uważano, że to w ogóle nie ma żadnego znaczenia. Czy teraz nie jest też tak, że czujemy się lekko zawiedzeni? Prosi się nas o pomoc, prosi o stawianie się w takich sytuacjach, ale np. była ustawa w Stanach Zjednoczonych o zwrocie mienia bezspadkowego, która zobowiązuje rząd Stanów Zjednoczonych do monitorowania tej sytuacji, Polonia amerykańska zajęła stanowisko, mobilizowała się itd., a w kraju cisza, nic nie ma, wydawało się nawet, że jest to jak gdyby nie na rękę, że to jest niewygodne, więc jak gdyby jest jakaś taka dwutorowość albo dwójmyślenie w tych wysiłkach.

        – Przyznam się Panu, że tego elementu nie rozumiem, dlaczego władze w Polsce nie reagowały. Wydaje mi się, że istnieją jakieś sprawy, o których może się publicznie nie mówi, że to zostało może już jakoś załatwione. Z tym że, tutaj znów wracamy do sprawy takiej, że prywatna umowa terezińska definiowała zwrot mienia pożydowskiego czy ofiar holokaustu. Tutaj trzeba powiedzieć, że był okres, kiedy mogliśmy zabrać głos, nie zabieraliśmy głosu. Byli przedstawiciele tego środowiska w Kanadzie i żeśmy wtedy nie zareagowali też tutaj w Kanadzie. Tak że ja bym powiedział, że to jest taka sprawa, która ciąży trochę nad nami wszystkimi, bo Pan poruszył temat, czy Polonia powinna się wtrącać do obrony dobrego imienia Polski i Polaków.

        – Ja myślę, że to nie jest sprawa wtrącania się, to jest nasza sprawa, bo to nas dotyczy. To nam się tutaj gębę przykleja, my ponosimy największy koszt tego rodzaju złego imienia Polski.

        – Tak jest. Wtedy, kiedy zostałem przewodniczącym Rady, to jednym z moich głównych zadań, które podkreślałem w kilku wywiadach, było właśnie doprowadzenie do tego, żebyśmy mieli wspólną polonijną strategię obrony dobrego imienia Polski i Polaków. Chociaż to jakby zawęża zagadnienie, bo ja to widziałem szerzej, jako wizerunek Polski i Polaków, gdzie mówimy o historii Polski, osiągnięciach Polski i Polaków, wkładzie Polaków do rozwoju cywilizacji, odkłamywaniu polskiej historii, przeciwstawianiu się tym kłamliwym filmom, historiom itd.

        – A także temu, co w skrócie można określić „Polish jokes”, czyli żeby nie traktowali nas jako ludzi głupich, siermiężnych.

        – Dokładnie, ale żeby to robić, to musimy – i tym troszkę może nawet podpadłem w pewnych środowiskach polonijnych – mieć wspólną politykę historyczną z władzami w Polsce. Próbowaliśmy to załatwić, spotkałem się dwukrotnie z panem ministrem Schetyną, było jeszcze parę kontaktów już nie moich, ale moich kolegów z ministrem Sikorskim. Temat obrony dobrego imienia, jak żeśmy go zaczynali, to było – no wiecie państwo, to jest tam w tych sprawach ogólnych promocji Polski.

        Sprawa się dramatycznie pozytywnie zmieniła w momencie wyboru pana prezydenta Dudy. Ja się spotkałem jeszcze z panem prezydentem Dudą i z panem Kwiatkowskim, zanim jeszcze były wygrane wybory przez PiS. I wtedy żeśmy trochę rozmawiali, jak wspólnie tę politykę historyczną Polonii i Polski skleić tak, żebyśmy działali wspólnie. I wtedy zresztą powstała koncepcja tego biura polonijnego przy prezydencie, bo żeśmy nie wiedzieli jeszcze wtedy, że PiS wygra wybory. To się zmieniło, rzeczywiście sporo, kiedy PiS wygrał wybory, i ja bym powiedział, że to się zmieniło bardzo pozytywnie, idąc w kierunku wspólnego działania. Niemniej, władze w Polsce  mają, moim zdaniem, tyle problemów różnych, że jeśli chodzi o te czynniki, które decydowały o tym, one nie uważały tego za priorytetowe sprawy polonijne. Ponieważ, jak może Państwo zauważyli, pierwszym posunięciem był powrót funduszy przeznaczonych na Polonię do Senatu, w tej chwili jest to z powrotem w gestii Senatu, poprzednio było w MSZ-ecie.

        Ale tutaj trzeba powiedzieć, że po prostu Senat nie był przygotowany do tego, nie miał aparatu, żeby tym się właściwie zająć, i to trochę trwa. W związku z tym, co nastąpiło? Nastąpiło to, że Senat zostawił to tak trochę w rękach Stowarzyszenia „Wspólnota Polska” i ono nadaje troszkę charakter tej współpracy polonijnej. Zresztą wydaje mi się, że dojdziemy do tego tematu, bo będziemy mówili, jak można by było poprawić i co powinniśmy zrobić. Jednym z elementów powinno być to, żebyśmy mieli większy wpływ na Stowarzyszenie „Wspólnota Polska”.

        – A co z większym wpływem na nie tyle politykę krajową, co wnoszeniem naszych problemów pod dyskusję parlamentu polskiego? Był taki projekt zmiany ordynacji wyborczej, żeby tam było trzech posłów ze środowisk polonijnych. To jakoś jest teraz zupełnie pomijane. Natomiast jak Pan uważa, czy politycy krajowi w ogóle znają problemy polonijne i na ile znają te problemy i na ile znają środowiska polonijne?

        – Ja bym powiedział inaczej. Jest parę osób w tym środowisku poselskim, które trochę już problemy Polonii znają, choćby dlatego, że albo tutaj bywały albo miały wiele kontaktów z różnymi osobami ze środowiska polonijnego. Niemniej wracając do Pana pytania o posłów polonijnych itd., ja osobiście mam troszkę inną opinię na ten temat.

        – To jest rozwiązanie stosowane przez inne narody, w Portugalii na przykład.

        – Tak, z tym że ja tu używam argumentu takiego, co będzie, jeśli będziemy mieli dwóch posłów polonijnych? Czy to coś zmieni? Moim zdaniem, niewiele. Przepraszam, że użyję analogii, ale mieliśmy dwóch posłów polonijnych w Kanadzie, i co się zmieniło? Niewiele, prawda? Chcieliśmy podnieść sprawę Katynia, ale została nieruszona, sygnalizowaliśmy sprawę odszkodowań za ofiary holokaustu, też została w ogóle niedotknięta. W związku z tym, ja bym powiedział, że należy zdawać sobie sprawę, że dwie czy trzy osoby, ale tak naprawdę niewiele będą mogły zmienić. A poza tym dojdzie chyba jeszcze jeden element, że znając środowisko polonijne, będziemy jeszcze bardziej podzieleni, bo w jaki sposób tych posłów wybrać? Pomijając już taki fakt, merytoryczny, że to wymaga zmiany ustawodawstwa w Polsce, tak że to trochę potrwa.

        Z związku z tym, odpowiadając Panu na to pytanie, ja bym powiedział tak, owszem, wydaje mi się, że może powinniśmy zadbać o to, żeby polonijni działacze z pewnym stażem i doświadczeniem, ja bym powiedział z takim szerszym spojrzeniem, mieli możliwość uczestniczenia w pracach sejmowej komisji współpracy, senackiej komisji współpracy, ale przede wszystkim na obecnym etapie w Stowarzyszeniu „Wspólnota Polska”. Proszę Państwa, w Stowarzyszeniu „Wspólnota Polska” nie ma ani jednego przedstawiciela Polonii. A jest to największe skupisko, kilkadziesiąt osób, ma podobno cztery tysiące członków w skali kraju. Więc wydaje mi się, że gdyby udało się „Wspólnotę Polską” przekształcić, bo – co tu dużo mówić – „Wspólnota” powstawała w okresie 89–90. Tam są różni ludzie, tam nie trzeba daleko szukać, ale wystarczy porozmawiać z pracownikami IPN-u.

        – Tak jak różne było rozgrywanie Polonii, bo to jest kolejny temat, że te wszystkie problemy, które mamy, po części wynikają z zaszłości, a te zaszłości były związane z agenturą, która tutaj działała, w Ameryce, w Kanadzie, również w Europie Zachodniej, po to żeby Polonia nie mówiła jednym głosem i po to żeby Polonia nie bruździła w polityce.

        – Tak. Poza tym „Wspólnota”, jeżeli już tak rozmawiamy otwartym tekstem, chciała mieć duży wpływ na to, jak będzie organizowana Polonia, czego przykładem było moje doświadczenie bezpośrednie. Kiedy w ostatniej chwili praktycznie zgłoszono mnie jako kandydata na przewodniczącego Rady Polonii Świata, to już od pół roku wcześniej się mówiło w Stanach, że przewodniczącym jest pan Frank Spula, bo tak to było przygotowywane. Tak że zaskoczenie było bardzo duże, kiedy rzeczywiście prawie że nieznana osoba w tym środowisku zostaje przewodniczącym i przegrywa prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej. Zaskoczenie było bardzo duże, we „Wspólnocie” głównie. I stąd się zaczęły potem te moje problemy, ale powiedziałbym, że to świadczy tylko o tym, że powinniśmy mimo wszystko dążyć do pewnego zmodyfikowania tego i mimo wszystko domagania się od władz w Polsce, żebyśmy mieli na przykład dwudziestu reprezentantów polonijnych w tych znaczących fundacjach, to jest np. Fundacja „Pomoc Polakom na Wschodzie”, które mają 80 czy 80 parę procent środków, które idą na Polonię. Tak sobie to wyobrażam.

        – We wrześniu będzie zjazd Polonii, teraz jest zjazd 60 Milionów, na południu, pani Anders tam jest.

        – Tak, w Krynicy zorganizowany.

        – Więc będzie się o tych wszystkich problemach dużo mówić. Ja myślę, że to jest porządkowanie chaosu, dlatego że właśnie różnice interesów, różnice samych nas tutaj, bo przecież różne fale imigracji, różny stopień przywiązania czy identyfikowania się z Polską, ale jakby Pan mógł zrobić taki wspólny mianownik, to czego, Pana zdaniem, my powinniśmy oczekiwać od Polski i czego Polska może oczekiwać od nas? Taka podstawa.

        – Jeśli chodzi o oczekiwania Polski wobec nas, wydaje mi się, bo nikt tego mi nie powiedział otwarcie, ale ja chciałbym i uważam, że naszym podstawowym zadaniem Polonii na świecie jest obrona wizerunku Polski i Polaków. Niezależnie od tego, jakie mamy poglądy.

        – I w tym Polska powinna nam pomagać.

        – Tak jest. I tę pomoc żeśmy sygnalizowali wielokrotnie.

        – Bo jest to wspólny interes, to nie jest sprawa tylko Polaków mieszkających w Polsce, bo to my jesteśmy postrzegani, odbierani przez ludzi innych nacji, mieszkając tutaj.

        – Mnie się wydaje, że przynajmniej w okresie, kiedy miałem wpływ na to, chciałem, żeby to środowisko polonijne było tak naprawdę strategicznym partnerem Polski w kreowaniu wizerunku Polski poza granicami i obrony tego wizerunku, żeby była właśnie apolityczna współpraca.

        – Bez żadnych wielkich słów, Polacy mieszkający poza granicami to jest wielki potencjał dla Polski. Są to ludzie zaangażowani w pracę różnego rodzaju instytucji, są to ludzie w korporacjach, są to ludzie, którzy posiadają wiedzę, którą można wykorzystać, tworząc most między krajem a nami.

        – Odpowiadając Panu na drugą część pytania, czego my oczekujemy od Polski. Ja bym powiedział, że oczekujemy przede wszystkim pomocy merytorycznej, czyli jeśli chodzi o szkolnictwo, wspomóżcie nas jakoś, żeby były pomoce naukowe, żeby ta młodzież trochę łatwiej sobie z tym wszystkim radziła.

        – Uważam, że jeżeli tysiące ludzi uczy się tutaj języka polskiego, to dlaczego nie na przykład wycieczka do Polski fundowana dla tego, który jest najlepszy w tej nauce itd., żeby poznał kraj.

        – Wręcz przeciwnie, dobrze Pan powiedział, ja uważam, że powinny być corocznie subsydiowane wycieczki tam dla polonijnej młodzieży na dwutygodniowe poglądowe lekcje, jak naprawdę wygląda w tej chwili Polska.

        – Nawet coś takiego jak wymiana młodzieży. Tu są domy, które by bardzo chętnie przyjęły młodzież, tak jak przy wymianie językowej.

        – Żeby nikt tutaj ludziom nie wmawiał – tak jak tutaj czasem słyszałem, bo w Polsce to już nie ma demokracji, skończyła się demokracja. To jest to, co możemy tym młodym ludziom pokazać, jak Polska wygląda. To jest jeden z elementów.

        Drugi element, czego możemy oczekiwać od Polski, przede wszystkim pomocy merytorycznej w zakresie obrony dobrego imienia. Powinniśmy mieć możliwości uzyskania materiałów w języku angielskim z Instytutu Pamięci Narodowej. Jeśli coś się mówi o czymś, jako źródło historyczne. Żebyśmy nie argumentowali na argumenty bez podstaw, tylko na argumenty oparte na faktach, na dokumentach. 

        – Bo my jesteśmy jak gdyby bezzębni. 

        – Właśnie. Poza tym, co tu dużo mówić, to wymaga pewnej pracy, a jeśli to wymaga pewnej pracy, to nie może to być wolontariat w stu procentach, to musi być ktoś, kto profesjonalnie, na co dzień się tym zajmuje, grzebie, jak ja to mówię kolokwialnie, w dokumentach. 

        – Powinniśmy mieć to po prostu czarno na białym.

        – Dokładnie. A przynajmniej dzień po czymś takim powinniśmy już dostać taki dokument, żeby można było reagować w prasie. Zresztą to się trochę poprawiło, trzeba przyznać, w momencie ostatnich zmian w Polsce trzy lata temu, bo już w tej chwili widzę, że i ambasada szybciej reaguje, i szybciej konsulat reaguje na tego typu historie. Myśmy zawsze mówili, że najlepiej by było, gdybyśmy ze sobą współpracowali, gdyby konsulat, my razem i tak dalej.

        – My wciąż przełamujemy ten okres sprzed lat trzydziestu czy więcej, może nawet lata 90. można zaliczyć do tego okresu, kiedy właśnie konsulat był nam „obcy”, czyli działał przeciwko inicjatywom polonijnym.

        – W tej chwili, moim zdaniem, to się zmieniło.

        – Bo przecież na przykład Kongres Polonii Kanadyjskiej występował w sprawie Koniuchów i tu żadna polska dyplomacja nie wspierała takiej inicjatywy.

        – Niemniej to się zmieniło. Jako przykład ciągle podaję, może Państwo pamiętają, ten obelisk smoleński został w pewnym momencie przewrócony. Jest to zresztą podejrzana dla mnie historia.

        – Podobno ktoś tam samochodem wjechał.

        – Tak. Byłem pierwszy, który przyjechał na to miejsce, tablice rejestracyjne były, a do dzisiaj nie wiemy, kto to zrobił. W każdym razie skończyło się to tym, że myśmy dość szybko wystąpili do miasta. To trochę się wlokło, niemniej jednak interwencja konsula wtedy pomogła, miasto wkroczyło i dosłownie po tygodniu wszystko było uporządkowane. Tak że tu widzimy, że możemy współpracować.

        Z takich spraw, które warto może na przyszłość również zaadresować, to jest sprawa pewnego zadbania o tę przeszłość polską tutaj w Kanadzie, że jednak ona wymaga trochę opieki, żeby te popadające w ruinę pamiątki po Polakach...

        – Nasz wkład w budowę tego kraju.

        – Tak. I tutaj ja bym powiedział, jak najbardziej Polska powinna pomóc.

        – Pan jest członkiem Stowarzyszenia Polskich Inżynierów, i tu jest olbrzymie pole, ilu inżynierów ten kraj rozwijało.

        – Oczywiście. Na przykład grób Gzowskiego przy Sherbourne, on jest w stanie rozpadającym się. To jest rodzinny grób byłego gubernatora i nawet ostatnio była taka dyskusja, że może powinniśmy my. Mówię słuchajcie, to jest fajne, ale my możemy być pośrednikiem i zwrócić się do władz Kanady, bo to był gubernator Ontario, to nie jest tylko sprawa polska. Tak że tutaj bym widział nasze wspólne wysiłki. 

        A wracając do pomocy z Polski, to uważam, że właściwie głównie transparentność jest istotna. W tej chwili przydział środków odbywa się na zasadzie takiej, że to jest konkurs. Składa się projekt itd., itd. W tych komisjach konkursowych, tam powinni być przedstawiciele Polonii.

        – Tak, bo wieść gminna niesie, że jak pan ma pewnych znajomych, zwłaszcza że część z tych pieniędzy tam w Polsce zostaje, więc ludzie są zainteresowani.

        – Powinni tam być przedstawiciele Polonii. Tutaj wracamy do tego pierwszego zagadnienia, jaka powinna być reprezentacja, na co ja sobie odpowiedziałem, że uważam, że jeśli chodzi o posłów, senatorów, ja bym to zostawił na razie, natomiast bym się na poziomie roboczym do tego wszystkiego bardziej włączył. 

        Po pierwsze, to by spowodowało pewną zmianę percepcji środowiska polonijnego, że nie dostaje się po znajomościach, układach itd., tylko że jednak mimo wszystko nasi przedstawiciele biorą udział w komisjach kwalifikacyjnych. Powiedziałbym, że jest pewne światełko w tunelu, powoli się o tym mówi, no, zobaczymy, co z tego będzie.

        – Panie Janie, zjazd we wrześniu, podobno jest to pierwszy taki zjazd w historii, zjazd otwarty, że każdy, jeżeli jest zainteresowany, może się zarejestrować i pojechać sobie. Czego Pan oczekuje po tym spotkaniu, co to poprawi w naszej sytuacji, we wszystkich problemach, o których rozmawialiśmy?

        – Mam też troszkę odmienne zdanie, że chyba ten zjazd wiele nie poprawi.

        – Kolejna narada, na której napiją się, poklepią...

        – Może aż tak nie, ale to jest kolejny, piąty zjazd. Ja uczestniczyłem w dwóch poprzednich, w 2007 r. był trzeci, w 2012 czwarty.

        – Ten się odbywa w 100. rocznicę odzyskania niepodległości Polski.

        – Tak. Mnie się wydaje, że ten zjazd ma w sobie bardziej symboliczny charakter. To jest stulecie odzyskania niepodległości, Polonia miała wkład w to, razem z narodem itd. Z tego, co mi wiadomo, bo nie jestem w komitecie organizacyjnym, będzie około 600 uczestników, 300 miejsc zostało przeznaczonych na delegatów, Kanada otrzymała 22 miejsca. Zarząd Główny chyba kilka miejsc wziął, oprócz tego będą prezesi okręgów, organizacji centralnych itd. Ja uczestniczę z puli marszałka Senatu, która jest oddzielną pulą, jako Rada Konsultacyjna Polonii. Oprócz tego pewną liczbę miejsc mają konsulowie i ambasadorowie i osoby spoza zorganizowanej Polonii, którymi dysponuje marszałek, może minister itd., te pozostałe 300 miejsc. Oczywiście duży udział również w tym jest polonijnego duchowieństwa.

        Z takich rzeczy nowych, tobym powiedział, że ten zjazd będzie w sumie zjazdem głównie takim celebrującym i podkreślającym wspólnotę narodową z Polakami. Natomiast ta część dyskusyjna zjazdu praktycznie została ograniczona do jednego dnia.

        – Czyli nie ma co oczekiwać, że coś się tam narodzi?

        – Nie ma co za dużo oczekiwać, zwłaszcza że dla mnie, po doświadczeniach poprzednich zjazdów, bo w 2012 tak się złożyło, że prowadziłem komisję obrony dobrego imienia Polaków, zaskoczeniem było, kiedy na ostatnim zebraniu naszej Rady Konsultacyjnej była krótka informacja, ale w ogóle nie ma w tym roku panelu obrony dobrego imienia Polski i Polaków. Tak że jest to pewne zaskoczeniem.

        – Uznano, że zbyt wiele kontrowersji?

        – Trudno mi powiedzieć dlaczego właśnie.

        – Czy Pan to wiąże z tym, że akurat Izrael w sprawie ustawy o IPN tak oponował?

        – Powiem inaczej, podniosłem tę sprawę na spotkaniu z marszałkiem. Marszałek był rzeczywiście zaskoczony. – Tak? Naprawdę nie ma? To ja spróbuję – i tak dalej. No, nic nie działo się przez miesiąc, wysłałem list w imieniu kilku kolegów jeszcze, bo uzgodniłem tekst listu z prawie dziesięcioma osobami. Wysłaliśmy ten list do pana marszałka, odpowiedzi nie uzyskaliśmy do dzisiaj. Mam nadzieję, że coś się zmieni. W każdym razie jeśli chodzi o sprawy zjazdowe, to w tej chwili paneli jest sześć czy siedem, jest m.in. edukacja, oczywiście sprawy duchowieństwa, sport i turystyka, jest nauka – zresztą będę w tym panelu.

        – A tej najważniejszej rzeczy, która wszystkim doskwiera, nie ma!

        – W naszej Radzie Konsultacyjnej jest również sekretarz Rady Polonii Świata, pan Tadeusz Pilat, i on jest w komitecie organizacyjnym, w związku z tym zadałem pytanie odnośnie do obrony dobrego imienia Polski. Uzyskałem odpowiedź taką, że te sprawy będą trochę we wszystkich panelach, co dla mnie odpowiedź była jednoznaczna, że jak są wszędzie, to znaczy, że nie będzie nigdzie. Jedynym panelem, na którym być może to będzie trochę akcentowane, to jest panel organizacje polonijne. Ale to jest znów tak szeroki wachlarz, że nie wyobrażam sobie, żeby tam za bardzo było miejsce na dyskusje.

        – Obrona dobrego imienia Polski wynika z tego, że przez 40 lat, a może i dłużej, Polska nie prowadziła własnej polityki historycznej.

        – Dokładnie.

        – Czyli prawda była położona na ołtarzu polityki historycznej wszystkich innych państw, w tym zwłaszcza tych państw, które mają siłę.

        – Poza tym, wydaje mi się, że została troszkę uśpiona czujność, nawet Polonii, w tym zakresie, bo co tu dużo ukrywać, tutaj w Ontario mamy dalej komiks „Mouse”, mimo że walczymy, a można powiedzieć, przecież my tu istniejemy od dziesiątków lat.

        – Pan mówi mamy, mamy to w programach szkolnych, to jest najgorsze.

        – Tak, do tego zmierzam.

        – To samo zaczyna też być w Polsce. To jest bardzo niepokojące, że również w Polsce są środowiska, które nie widzą problemu i nie widzą konieczności obrony przed tego rodzaju potwarzą.

        – Tym bardziej jest to właśnie argument, że to zagadnienie – ja to szerzej nazywam, bo to jest kreowanie właściwego wizerunku Polski i Polaków – powinno być ciągle akcentowane i powiedziałbym, że to jest chyba najważniejsza rola Polonii i Polaków poza granicami kraju.

        – Czyli co, sądzi Pan, że Warszawa się przestraszyła?

        – Moje prywatne zdanie, wydaje mi się, że Warszawa ten zjazd troszkę pozwoliła organizować „Wspólnocie Polskiej” i Radzie Polonii Świata. Obie te organizacje, w moim rozumieniu, w tej chwili jakoś nie rozumieją tego, nie chcą rozumieć lub są inne czynniki, dla których ten element nie jest poruszany.

        – Dziękuję, że mogliśmy te tematy poruszyć, bo to jest ta koszula bliska ciału.

        – To ja dziękuję za możliwość upublicznienia moich przemyśleń. Dziękuję Państwu, miło mi było się spotkać.

piątek, 24 sierpień 2018 09:51

Czy Polska jest bezpieczna?

Napisane przez

Jarosław Faliński: Witamy w programie „Lustro Świata”. Dzisiaj naszym gościem jest pan doktor Leszek Sykulski, specjalista od spraw geopolityki. Dzień dobry.

        Dr Leszek Sykulski: Dzień dobry panie redaktorze, dzień dobry państwu.

        – Czy Polska jest bezpieczna?

        – Pytanie jest złożone, zależy, jak zdefiniujemy pojęcie bezpieczeństwa.  Ja myślę – jako specjalista od geopolityki, osoba, która zajmuje się geopolityką już ponad 11 lat, w sposób zawodowy zajmowałem się geopolityką jako analityk do spraw bezpieczeństwa międzynarodowego w administracji centralnej, obecnie jestem nauczycielem akademickim, pracownikiem naukowo-dydaktycznym – patrząc z punktu widzenia geopolityki, należy podkreślić, że Polska tak naprawdę bezpieczna nigdy w swojej historii nie była.

        Polska nigdy nie była bezpieczna w swojej historii z uwagi na swoje położenie geograficzne. Polska jest położona na styku Niziny Środkowo- i Wschodnioeuropejskiej. Przez cały okres istnienia niepodległego państwa polskiego Polska leżała na styku, który nazywamy limesem, czyli granicą Europy Środkowej. Rozciągała się na tej wielkiej europejskiej równinie, która przechodzi od dzisiejszych północno-wschodnich wybrzeży Francji, przechodzi i rozwidla się gwałtownie tuż za Bugiem w Nizinę Wschodnioeuropejską i dalej w stronę Wysoczyzny Moskiewskiej. Ten obszar jest obszarem strategicznym, strategicznym nie tylko w środkowej Europie, ale w ogóle całej Eurazji, ponieważ stanowi bardzo istotny, kluczowy, strategiczny korytarz transportowy, jedną z najważniejszych dróg handlowych na świecie. Jeśli popatrzymy, od czasów nowożytnych, na największe ekspansje, które wychodziły zarówno z obszaru bezodpływowego, z serca Eurazji, na zachód, w stronę Europy, jak i na ekspansje, które szły w odwrotnym kierunku, zobaczymy, że zawsze przechodziły przez Nizinę Środkowoeuropejską i Nizinę Wschodnioeuropejską. Natomiast kluczowym obszarem na tej wielkiej równinie europejskiej jest tzw. przesmyk bałtycko-karpacki, nazywany, określany w geografii politycznej mianem Rzeczpospolitej Polskiej, to oczywiście mówię z przymrużeniem oka. 

        Polska rzeczywiście w obecnych granicach leży praktycznie w stu procentach w zlewisku Morza Bałtyckiego. Dosłownie znikoma część naszego kraju leży w zlewisku Morza Czarnego, natomiast przesmyk bałtycko-karpacki jest tym obszarem, który absolutnie kanalizuje transport, kanalizuje także ruch wojsk, jest świetnym obszarem do manewrowania wojskami na tej wielkiej europejskiej równinie, i z tego powodu, z powodu właśnie militarnego, i z powodu czysto handlowego, ponieważ jest to jeden z głównych korytarzy handlowych, terytorium Polski jest tak istotne i stanowi zainteresowanie największych graczy  europejskich, czy nawet największych graczy na świecie, największych mocarstw na świecie, i stanowi to zainteresowanie już od wieluset lat. I nie można powiedzieć, że Polska była kiedykolwiek w stu procentach bezpieczna. Zawsze była krajem narażonym na infiltrację obcych mocarstw, na próbę ingerencji w wewnętrzne sprawy Polski, próbę skłonienia do zmiany polityki zagranicznej naszego kraju przez największych graczy międzynarodowych, była narażona na najazdy. 

        Tutaj należy podkreślić, że geografia nie jest tylko i wyłącznie przekleństwem naszego kraju. Polska przez wiele wieków korzystała gospodarczo na tym świetnym położeniu, ponieważ uważam – to jest moje osobiste zdanie – że trudno mówić w ogóle o determinizmie geograficznym. Geografia nigdy nie determinuje w stu procentach, nie warunkuje na przykład złych wydarzeń historycznych. Geografia stwarza szanse i zagrożenia. Polska w swojej historii potrafiła wykorzystywać położenie na styku Niziny Środkowoeuropejskiej i Wschodnioeuropejskiej, chociażby w XVI wieku. Proszę zauważyć rozkwit państwa polskiego, którego władcy potrafili wykorzystać tranzytowe położenie naszego kraju, czyli to położenie na głównej magistrali handlowej Eurazji, ponieważ jeżeli popatrzymy na największe ekspansje z Eurazji, nawet jeszcze wcześniej, przed epoką nowożytną, chociażby najazd mongolski z XIII wieku, i jeszcze wcześniej na ekspansję Turków, zobaczymy, że mamy dwie drogi, mamy drogę północną i drogę południową ekspansji z serca Eurazji. 

        I Polska jest położona na tej drodze, która jest – można powiedzieć – obecnie, ale w przeszłości również, najkorzystniejszą z punktu widzenia dróg lądowych, takich połączeń handlowych, połączeniem między Chinami a – można powiedzieć – nawet Półwyspem Pirenejskim, czyli między Azją Wschodnią a Europą Zachodnią.  Jest to – jak mówię – takie położenie nasze, czyli na przesmyku bałtycko-karpackim, które kanalizuje ruch w Eurazji. Jest to i szansa, i zagrożenie.  W naturalny sposób stwarza to zagrożenia militarne, zagrożenia polityczne, ale daje także ogromne szanse gospodarcze.

        – Czy daje się w ten sposób zinterpretować naszą historię jako ciąg porażek z terytorium geograficznym i ciąg zwycięstw na zmianę?

        – Myślę, że nasze dzieje to jest, z jednej strony, ciąg poszukiwań strategii dla naszego kraju, ponieważ od właściwie czasów najdawniejszych, od początku państwa polskiego nasi władcy wybierali, starali się wybrać różne strategie. I tak naprawdę, jeśli prześledzimy sobie dzieje Polski, to zobaczymy, że Polska wybierała między takimi dwoma wielkimi, można powiedzieć superstrategiami, czy też po prostu strategiami geopolitycznymi. Z jednej strony, w okresie piastowskim mieliśmy Polskę położoną między Bałtykiem a Karpatami, czyli na przesmyku bałtycko-karpackim. Polska rozwijała się na osi wschód-zachód, czy też zachód-wschód, czyli na osi równoleżnikowej. Natomiast od czasów panowania Kazimierza Wielkiego nastąpiła reorientacja polskiej strategii wraz z aneksją Rusi Czerwonej. Polska weszła na stary, bardzo ważny szlak handlowy, który skierował uwagę strategiczną i w ogóle strategię państwa polskiego, Korony Królestwa Polskiego wówczas, na oś północ-południe, otworzył Polskę na zlewisko Morza Czarnego. I był tutaj wielki dylemat, na jakiej osi Polska powinna się rozwijać, czy powinna ekspandować na zachód, czy powinna ekspandować tylko i wyłącznie na wschód, czy powinna rozwijać się na tej osi właśnie Bałtyk-Morze Czarne.

        Można powiedzieć, że koncepcja Polski od morza do morza, od Bałtyku do Morza Czarnego, została ostatecznie zarzucona, czy też nie udało jej się zrealizować, jeszcze za panowania Jana I Olbrachta. Wyprawa czarnomorska Olbrachta z 1497 roku miała na celu zdobycie portów Kilii i Białogrodu. Często nazywana jest wyprawą mołdawską w historiografii, ale tak naprawdę to był bardzo wielki projekt geopolityczny, który Jan Olbracht próbował realizować, a mianowicie najpierw zdobyć wybrzeża Morza Czarnego, a następnie pokonać zakon krzyżacki i usadowić Polskę właśnie na tej osi wertykalnej, która pozwoliłaby na rozwój handlu morskiego, i na Bałtyku, i na Morzu Czarnym. Ponieważ to się nie powiodło i oczywiście konsekwencją późniejszej unii lubelskiej z XVI w., było skierowanie polskiej ekspansji na wschód, co oczywiście wiązało się z pojawieniem się nowego, potężnego ośrodka siły, czyli Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, które ekspandowało w kierunku zachodnim, było jedną z kolejnych ekspansji z heartlandu, jak mówimy w geopolityce, czyli z serca Eurazji, z tego obszaru bezodpływowego, który stanowi rdzeń Eurazji. I w naturalny sposób skierowało nas na tory konfrontacji z rosyjskim ośrodkiem siły, jak mówimy w geopolityce.

        Te dwie drogi rozwoju, czyli droga rozwoju między Bałtykiem a Karpatami i między Bałtykiem a Morzem Czarnym, aż do dziś ten spór istnieje, w jakim kierunku Polska powinna się rozwijać. W geopolityce mówimy o dwóch wielkich nurtach, czyli o wakaryzmie i o romeryzmie. To skutkuje takimi koncepcjami, jak chociażby Międzymorze, które jest pokłosiem tego rozwoju Polski jagiellońskiej i tego rozwoju w ekspandowaniu na wschód.

        – Zagadnieniem Międzymorza zajmiemy się w jednym z następnych nagrań, bo jest to zagadnienie bardzo obszerne i bardzo interesujące, być może to jest tylko utopia polityczna, ale wracając do bezpieczeństwa Polski, co warte są nasze sojusze i traktaty?

        – Geopolityka, jako dziedzina wiedzy, ma to do siebie, że przechodzi do porządku dziennego nad wszelkiego rodzaju aktami prawnymi, aktami prawa międzynarodowego. Geopolityka, jako dziedzina, która bada wpływ geografii, wpływ przestrzeni geograficznej na procesy polityczne, koncentruje się przede wszystkim na układzie sił i układzie interesów w czasie i przestrzeni. Układ sił i interesów w czasie i przestrzeni to jest to, czym zajmuje się geopolityka, czyli geopolityki nie interesują emocje, nie interesuje dobra czy zła wola, geopolityka nie posługuje się pojęciami przyjaciół, wrogów, geopolityka nie posługuje się pojęciem wdzięczności, długów wdzięczności. Takie pojęcia są obce dla geopolityki, dziedziny wiedzy, która narodziła się w końcu XIX wieku – w przyszłym roku będziemy obchodzić okrągłą 110. rocznicę pojawienia się tego terminu, dokładnie 1899 roku powstał termin geopolityka. Geopolityka, można powiedzieć, bada twarde interesy, bada układ sił i układ interesów. I gdybym miał porównać badania geopolityczne do innych dziedzin wiedzy, do innych dyscyplin naukowych, które zajmują się badaniem stosunków międzynarodowych, polityki międzynarodowej, to mógłbym to porównać do domu czy na przykład do bloku mieszkalnego. Jeżeli sobie wyobrazimy dom czy jakikolwiek budynek, to widzimy fasadę, widzimy firanki w oknach, widzimy wszelkiego rodzaju sztukaterię, widzimy, że zmienia się oczywiście elewacja, zmieniają się mieszkańcy tego domu, i to można porównać do bieżących wydarzeń, do bieżących newsów, że tak powiem, które każdy z nas obserwuje w mediach. Zmieniają się mieszkańcy, lokatorzy, czyli zmieniają się politycy, zmieniają się urzędnicy, zmienia sztukateria, zmienia się fasada, czyli zmieniają się ustroje, zmieniają się systemy polityczne. Natomiast jeśli spojrzymy na fundamenty, jeśli spojrzymy na to, w jakim miejscu jest ulokowany budynek, czy jest ulokowany na terenie podmokłym, czy na terenie sejsmicznym, zagrożonym trzęsieniami ziemi, czy jest usytuowany w kotlinie, czy jest usytuowany na wzgórzu, zagrażają mu, czy też stwarzają szansę rozwoju, wszelkie czynniki, które mają oczywiście to podłoże głębsze. Jeżeli spojrzymy na takie czynniki, jak system kanalizacji, elektryfikacji, czyli to, czego nie widać, co stanowi często nerw funkcjonowania danego budynku, to widzimy te elementy, którymi zajmuje się właśnie geopolityka. Ponieważ geografia jest najbardziej trwałym czynnikiem polityki. Najbardziej trwałym i najbardziej stałym czynnikiem polityki. 

        Państwa powstają i upadają, imperia powstają i upadają, zmieniają się ustroje polityczne, zmieniają się nawet języki danych państw – Irlandczycy na przykład utracili swój język, dzisiaj językiem urzędowym jest język angielski w Irlandii; zmieniają się systemy polityczne, przychodzą jedni politycy i drudzy, ale jak mawiał klasyk, szczyty gór trwają niezmiennie. Morza i oceany odgrywają nadal istotną rolę komunikacyjną i istotną rolę handlową. Oczywiście, technologia ma ogromny wpływ na to, natomiast nadal geografia odgrywa wielką rolę i jest czynnikiem najbardziej stałym. I dlatego mówienie o wszelkiego rodzaju sentymentach, o wszelkiego rodzaju no właśnie takich uczuć w polityce, to jest absolutnie dla geopolityki obce.

        – Czyli papiery nie mają znaczenia?

        – Dokumenty mają znaczenie, ale jeśli prześledzimy historię, tę najnowszą i tę dawniejszą, to zobaczymy, że tak naprawdę w ostatecznym rozrachunku istnieje tylko układ sił i układ interesów. Weźmy wiek XVIII. Polska miała sojusz z Prusami, jak to się skończyło? W polityce nie ma sentymentów. To, że Jan III Sobieski w 1683 roku pod Wiedniem ocalił Austrię, nie spowodowało, że Austriacy mieli jakiekolwiek skrupuły czy kierowali się jakimikolwiek długami wdzięczności w 1772 roku, dokonując pierwszego rozbioru Polski, prawda? Więc to jest kategoria absolutnie obca polityce realnej. A jeżeli mamy przypominać już takie klasyczne traktaty, to weźmy chociażby nasz sojusz z Francją i Wielką Brytanią z 1939 roku, który tak naprawdę był wart mniej niż papier, na którym go podpisano. A z tych najnowszych przykładów mógłbym podać memorandum budapeszteńskie, czyli gwarancje nienaruszalności granic Ukrainy, którą podpisały takie mocarstwa, jak Rosja, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, które gwarantowały nienaruszalność granic Ukrainy w zamian za zrzeczenie się przez ten kraj broni jądrowej. Na ile warte były te deklaracje, na ile warte było to memorandum, ten papier, to widzieliśmy dokładnie w 2014 roku, w lutym.

        – W takim razie dla kogo te dokumenty są przygotowywane?

        – Dokumenty są oczywiście bardzo istotne z punktu widzenia funkcjonowania życia publicznego, funkcjonowania systemu międzynarodowego. Natomiast w kategoriach długookresowych, wielkoprzestrzennych, w kategoriach głębokich procesów politycznych one schodzą na plan dalszy. One są istotne dla życia międzynarodowego. Trudno, aby życie międzynarodowe w sposób otwarty było oparte na brutalnej przemocy, sile non stop, chociaż oczywiście tak wyglądają stosunki międzynarodowe, tak patrzymy, jako geopolitycy, jako realiści w teorii stosunków międzynarodowych, właśnie na relacje między państwami, czy też – jak to mówimy w geopolityce – ośrodkami siły, ponieważ ośrodek siły to jest pojęcie stricte geopolityczne, ono oznacza rdzeń danego podmiotu politycznego, danego państwa w uproszczeniu mówiąc. 

        Proszę zauważyć, że na przykład dzisiejsza Islamska Republika Iranu w przeszłości to była Persja, to było Imperium Sasanidów, to było mnóstwo różnych podmiotów politycznych, które różniły się i językami, które były używane, i ustrojem, który funkcjonował. Persja za czasów szacha to zupełnie inny pod względem ustroju politycznego kraju niż Islamska Republika Iranu od końca lat 70. Niemniej jednak jest to w geopolityce jeden ośrodek siły, którego rdzeniem jest Wyżyna Irańska otoczona praktycznie ze wszystkich stron pasmami górskimi. I podobnie jest z Rosją. Rosja to w przeszłości było i Wielkie Księstwo Moskiewskie, i oczywiście Imperium Rosyjskie, i Rosja sowiecka, i Związek Sowiecki, a obecnie Federacja Rosyjska, jednakże rdzeniem tego państwa czy rdzeniem rosyjskiego ośrodka siły jest Nadwołże. I podobnie z Polską. Rdzeniem państwa polskiego jest dorzecze Warty i Wisły, a Polska oczywiście poza dorzeczem Warty i Wisły sięgała jeszcze hen, hen, aż po dorzecze Dniepru, a w krótkim okresie mieliśmy także dostęp do dwóch mórz, i Bałtyckiego, i Czarnego.

        – I to jest tak, że w pewnym sensie ów region to jest pewna naga postać, na którą się nakładają tylko różne kostiumy historyczne pod różnymi nazwami. Można tak powiedzieć?

        – Można tak powiedzieć. Każdy ośrodek siły posiada swój rdzeń, swoje jądro geopolityczne, które raz się rozszerza, raz się kurczy, natomiast czynniki geograficzne i czynniki oczywiście także ludzkie powodują to, że takie rdzenie, że takie jądra geopolityczne powstają, które w historii ewoluują. Raz się rozszerzają, raz się kurczą, czasami znikają, chociaż geopolityka nie znosi próżni. Proszę zauważyć, że na przykład po upadku Rusi Kijowskiej następcą w sensie geopolitycznym, w sensie ośrodka siły, wcale nie było Wielkie Księstwo Moskiewskie – o czym mówi historiografia rosyjska – ale było Wielkie Księstwo Litewskie, w sensie, jak powiedziałem, czysto geopolitycznym, biorąc pod uwagę ten rdzeń państwa i ten ośrodek siły. Dawna Ruś Kijowska to było serce, można powiedzieć, też gospodarcze tego tworu geopolitycznego, jakim było Wielkie Księstwo Moskiewskie. A wszelkie inne kwestie związane z językiem używanym, z ustrojem, z władcami, którzy się zmieniali, z zasięgiem terytorialnym, to są już kwestie absolutnie pochodne. Tak naprawdę geografia stwarza różne szanse i różne zagrożenia w zależności od położenia geograficznego.

        Oczywiście istnieją takie państwa, które są w sposób, można powiedzieć, ogromny uwarunkowane geografią, ale taki determinizm jest absolutnym marginesem. Podam taki przykład. Współcześnie państwo Gambia w Afryce, które jest praktycznie uzależnione gospodarczo od rzeki o tej samej nazwie, a w przeszłości ta rzeka stanowiła bardzo ważny element ekspansji do interioru Afryki, toczyły się o nią walki, toczyli te  walki i Hiszpanie, i Holendrzy, a później Francuzi i Brytyjczycy.

        – Rozumiem, że przykładem wykorzystania dobrego uwarunkowania przestrzennego jest Anglia, wyspa, która w swoim czasie wysferzyła się na wielkie mocarstwo?

        – Niekoniecznie. Bardzo często właśnie taki przykład jest podawany, że państwa wyspiarskie mają lepiej, ale jeśli popatrzymy na wieki średnie, to zobaczymy, że Wielka Brytania była dotknięta wielkimi najazdami wikingów, więc nie do końca tak jest.

        – To samo państwo jest owocem inwazji Normanów, prawda?

        – Oczywiście, że tak. Natomiast jeśli popatrzymy na takie uwarunkowania geograficzne, jak na przykład uwarunkowania Stanów Zjednoczonych, które mają słabych sąsiadów, a jednocześnie są izolowane wielkimi obszarami oceanicznymi, to niewątpliwie to państwo jest o wiele bezpieczniejsze z punktu widzenia geopolityki niż państwo, które jest położone w sercu Europy, na tym ciągu komunikacyjnym, na limesie, na tej granicy Europy Środkowej, jak Polska. Jesteśmy położeni na takim obszarze, który stanowił teren jednych z największych ekspansji z Eurazji czy z serca Azji do Europy i z Europy do Azji. Przecież tędy, przesmykiem bałtycko-karpackim, przez niziny polskie przechodziła ekspansja polska na Moskwę w początkach XVII wieku, tędy szła wyprawa Napoleona z 1812 roku, tędy szła ekspansja Hitlera i tędy był realizowany plan Brabarossa i uderzenia na Związek Sowiecki i oczywiście tędy szły wielkie ekspansje z obszaru bezodpływowego, o czym już wspomniałem. Więc ten obszar był praktycznie od średniowiecza obszarem wielkich, wielkich i wędrówek ludów, i ekspansji, ale także wielkiego, absolutnie wielkiego handlu.

        – Zadaję więc ostatnie pytanie Panu Doktorowi teraz. Polska jest przedmiotem polityki, nawet największe mocarstwo jest przedmiotem działań politycznych. Czy Polska może być podmiotem?

        – I o to się właśnie toczy spór, o którym wspomniałem na samym początku. Mamy właściwie do czynienia z wielkim sporem o to, czy Polska może być, może nie tyle czy powinna być, to nie jest kategoria geopolityczna, czy my mamy takie widzimisię. To jest kwestia pewnych uwarunkowań. Oczywiście wola polityczna jest ogromnie ważna. Wola narodu do tego, żeby zajmować odpowiednią pozycję na arenie międzynarodowej, jest bardzo istotna. Ale ważne są także uwarunkowania, uwarunkowania geograficzne i układ sił i interesów, jaki funkcjonuje w danym okresie, w danej koniunkturze gospodarczej i geopolitycznej.

        – Czy teraz jest chwila wielkiej szansy, czy nie jest dla Polski?

        – Moim zdaniem, jesteśmy w okresie wielkiej szansy dla państwa polskiego. Toczy się ogromny spór właściwie między trzema drogami, jaką drogę geopolityczną Polska powinna dzisiaj wybrać, ponieważ ja uważam, że w tej chwili niestety nie mamy kultury strategicznej na odpowiednim poziomie, która korespondowałaby w sposób właściwy, w sposób adekwatny do znaczenia geopolitycznego naszego kraju, do znaczenia geografii naszego kraju. Istnieje ten spór właściwie od XIX wieku. Korzeniami, tak jak wspomniałem, on sięga gdzieś nawet do Piastów. I ten spór toczy się między romeryzmem, wakaryzmem i europejskim federalizmem. To są takie trzy drogi geopolityczne.

        Romeryzm – to pojęcie pochodzi od profesora Eugeniusza Romera, wybitnego geografa, twórcy wielu atlasów, także patrona jednego z wydawnictw kartograficznych, które w przeszłości wydawało bardzo dobre jakościowo mapy. Profesor Eugeniusz Romer uważał, że Polska jest krajem pomostowym, że rozciąga się tak naprawdę na pomoście bałtycko-czarnomorskim, a naturalnymi granicami państwa polskiego jest na północy Morze Bałtyckie, na południu Morze Czarne, na zachodzie Odra i na wschodzie Dniepr, Dźwina. Uważał, że to są naturalne granice państwa polskiego i na tym obszarze Polska powinna funkcjonować jako pomost rozdzielający tak naprawdę dwa wielkie mocarstwa, dwa wielkie ośrodki siły – to pojęcie już wytłumaczyłem – czyli niemiecki i rosyjski ośrodek siły. I romeryzm, ta spuścizna profesora Eugeniusza Romera wpłynęła na stworzenie koncepcji Międzymorza, które ewoluowało, było nazywane przed wojną jeszcze mianem Trzeciej Europy, obecnie okrojone do tzw. koncepcji Trójmorza.

        Druga koncepcja to jest wakaryzm – od Włodzimierza Wakara, polskiego prawnika, który tworzył od początku XX wieku do początku lat 30. Włodzimierz Wakar uważał, że Polska jest przede wszystkim krajem tranzytowym, że to, co warunkuje najlepszy nasz rozwój, to położenie na Nizinie Środkowoeuropejskiej, czy też na tym styku właśnie Niziny Środkowoeuropejskiej i Niziny Wschodnioeuropejskiej. I to na przesmyku bałtycko-karpackim powinniśmy koncentrować swoją uwagę, nie na pomoście bałtycko-czarnomorskim, nie na tej osi wertykalnej, ale na osi horyzontalnej, na osi wschód-zachód, i że Polska powinna być łącznikiem między Wschodem i Zachodem, zwłaszcza, przede wszystkim łącznikiem handlowym. Powinna być, jak to mówimy w geopolityce, sworzniem gospodarczym, czy też sworzniem geoekonomicznym. Sworzniem, czyli osią handlową. Polska, jako kraj tranzytowy, powinna czerpać korzyści właśnie z eurazjatyckiego handlu wschód-zachód.

        I wreszcie trzecia droga – europejski federalizm. Europejscy federaliści mówią tak, że należy oddzielić dzisiaj pojęcie racji stanu od polskiego interesu narodowego, ponieważ racja stanu wiąże się z istnieniem niepodległego podmiotu, samodzielnego podmiotu politycznego, natomiast interes narodowy zakłada to, że naród może żyć w dobrobycie, może być bezpieczny, zrzekając się części, a nawet całej swojej suwerenności na rzecz podmiotu większego. W tym przypadku mówimy o zrzeczeniu się suwerenności na rzecz Europy federalnej, stworzenia jednolitego państwa europejskiego, które przejęłoby kompetencje państwa narodowego, a w zamian za to – jak mówią europejscy federaliści – miałby nastąpić dobrobyt i zapewnienie tego bezpieczeństwa. Oczywiście antenatami, można też powiedzieć prekursorami tego myślenia geopolitycznego był w XIX w. Stefan Buszczyński, a w XX w. znana postać i bardzo kontrowersyjna, Józef Hieronim Rettinger.

        – Bardzo dziękuję za rozmowę.

Program „Lustro Świata” , wRealu24.pl

Andrzej Kumor: Pani Ewo, w dzisiejszym świecie wychowanie to trudna sprawa, to bardzo duże wyzwanie, zwłaszcza kiedy przekaz, który dzieci otrzymują w szkole,  jest sprzeczny z tym, co chcemy, żeby miały w głowie. Tak się składa, że jako rodzice bardzo często nie wiemy, co robić. Gdy dziecko przychodzi ze szkoły i mówi, że w szkole mówili co innego, a w domu mówi się co innego, jak mamy reagować w takich sytuacjach?

        Ewa Antczak:  Tak jak Pan mówi, wychowanie dzieci nie jest sprawą łatwą. Każdy rodzic chce jak najlepiej dla swojego dziecka, nie każdy rodzic natomiast ma narzędzia, którymi może operować, którymi może posługiwać się, aby wychować dziecko na produktywnego, szczęśliwego, miłego człowieka.

        – Dawniej to narzędzie to był pas, ileś pokoleń to wspomina. Nie ma narzędzia, to znaczy czego; nie zna psychologii, nie potrafi sobie poradzić, jakich narzędzi potrzebuje rodzic, żeby wychować dziecko?

        – To jest ciekawa sprawa, bo na pewno zauważył Pan, że w przekroju wieków, przekroju lat istniały różne trendy w wychowywaniu dzieci. I faktycznie, w pewnym czasie był to pas, w innym czasie był to doktor Spock.

        – Który kazał nam wszystko akceptować, bo dziecko jest twórcze, piękne.

        – Myślę, że to, z czym się teraz borykamy, to są właśnie konsekwencje tego typu wychowania.

        – Tzw. wychowanie bezstresowe.

        – Niewątpliwie ważne jest, aby dzieci raczej nagradzać niż karać, ale należy to robić w mądry sposób. I ten mądry sposób to jest właśnie to narzędzie, z którym nie każdy rodzic ma do czynienia. Może faktycznie tak wyglądać, że to, co mówią w szkole, nie zgadza się z tym, co mówią w domu, ale proszę wziąć pod uwagę, że w Kanadzie, kraju, który słynie z tego, że jest wielokulturowy, polskie wychowywanie dzieci niekoniecznie zgadza się z tym, co jest obecnie uznawane w Kanadzie. I to nie jest wychowywanie bezstresowe, natomiast jest to sposób wychowywania dzieci przez pozytywną dyscyplinę.

        – No tak, ale coraz częściej tutaj przez to, jak wygląda społeczeństwo, nie mamy autorytetu ojca, nie mamy autorytetu mamy. Jak dotrzeć do takiego dziecka, które zawsze ma okres buntu, zawsze ma okres, kiedy będzie sprawdzało różne rady, które otrzymuje od świata i od nas?

        I druga rzecz, jak reagować na to, co widzimy w środkach masowego przekazu? Wszyscy mamy smartfony, tablety itd., a tam są gry komputerowe, których wiele niesie olbrzymi ładunek przemocy, jest pornografia, jest bardzo dużo złych rzeczy. Jak z dzieckim rozmawiać o tym?

        – Świat się zmienia i zaczynając od pierwszego Pana pytania, jak wychowywać dzieci, co to znaczy ta pozytywna dyscyplina i co robić z brakiem autorytetu, zgadzam się z Panem w zupełności, że niegdyś te autorytety pochodziły i z domu, i ze szkoły, i od przywódców religijnych, było połączenie. Uważam, że dzieci należy wychowywać od samego początku. Należy pamiętać, że dziecko jest to mały człowiek, który tak naprawdę wchłania całą wiedzę jak gąbka, przede wszystkim przez przykład. Jeżeli rodzic mówi jedno, a robi drugie, to wiadomo, że dzieci będą raczej uczyły się, bazując na tym, co widzą. Jeżeli na przykład mówię do swojego syna, odłóż komputer, poczytaj książkę, sama siedząc przy komputerze, to odpowiedź będzie w dzisiejszych czasach oczywista, zobacz, co ty robisz. Tak samo jeżeli na przykład wymagamy od dzieci, żeby nie przeklinały, a sami przeklinamy, wiadomo, że dzieci będą uczyły się przez przykład. 

        Uważam, że należy wychowywać dzieci w szacunku dla autorytetu. Nie w przesadnym szacunku dla autorytetów, ale w szacunku dla rodziców, w szacunku dla nauczycieli, i to, o czym Pan wspomniał na początku, że istnieje taki dysonans między tym, co mówi jedna strona, a między tym, co mówi druga strona. Bardzo często dzieci to wykorzystują na przykład w domu. Jeżeli mama mówi jedno, a tata głośno krytykuje mamę czy odwrotnie...

        – Rozgrywają rodziców.

        – Tak jest. Dzieci bardzo szybko się uczą i dzieci będą wykorzystywać to później. W momencie, kiedy takie dziecko ma już 14 czy 15 lat, to ja zawsze mówię, że to już nie jest czas na wychowywanie dzieci, to jest czas na ponoszenie konsekwencji. Jeżeli nauczymy dziecko od początku szacunku dla rodziców i tego, że rodzice są autorytetem... Tak jak mówię, każdy chce najlepiej dla swoich dzieci. Czasami wychodzi nam to lepiej, czasami wychodzi nam to gorzej, ale jeżeli wychowujemy dzieci w jakimś szacunku dla innych i w szacunku dla siebie samego, to w późniejszych czasach, jeżeli taka nastolatka czy nastolatek próbuje zrobić coś, co może być powiedzmy niebezpieczne czy złe, przyjdzie i zapyta tatę czy mamę o poradę, czy nauczyciela.

        –  Czy nie sądzi Pani, że za mało czasu poświęcamy dzieciom, że te problemy wychowawcze, które mamy, to konsekwencja tego, że jak dziecko ma 6, 7, 8 lat, to już ma tablet, a my mamy wtedy  święty spokój?

        – Zdecydowanie. I często na pytanie, co zrobić, moje dziecko jest uzależnione od komputera, tabletu czy telefonu, powiedzenie albo zabranie na siłę tego typu urządzenia tak naprawdę spowoduje tylko złość i agresję u dziecka. Natomiast ja wychodzę z założenia, że jeżeli coś zabieram, to muszę coś dać w zamian. Na przykład jeżeli rodzice chcieliby poświęcić więcej czasu na rozmowę z tym dzieckiem, wysłuchanie go, zajęcie się jakimiś kreatywnymi zajęciami, proszę mi wierzyć, że dziecko z przyjemnością wybierze tego rodzica zamiast komputera.

        – Jeśli tata zabierze na ryby, na wyjazd czy gdzieś tam i będzie warunek, że tym razem bez telefonu, to dziecko bardziej to zaakceptuje?

        – Myślę, że tak, tylko proszę zauważyć, że to, co powtarzamy ciągle, staje się naszym nawykiem, czyli jeżeli za każdym razem codziennie rano siadamy do telefonu komórkowego i wieczorem kończymy dzień w ten sposób, to wiadomo, że staje się to nawykiem, staje się to w pewnym momencie nawet uzależnieniem. I w tej chwili, myślę, mamy ogromny problem związany z przywiązaniem do elektroniki, więc nie jest to w tym momencie takie proste.

        – To jest nawet nie tyle przywiązanie do elektroniki, czy tylko do takiego świata trochę sztucznego, w którym są nasi znajomi z Facebooka itd., itd., i że poruszamy się nie w rzeczywistym świecie, tylko w tym wytworzonym sztucznym. I nad tym światem rodzice już nie mają praktycznie żadnej kontroli. Czy tak?

        – Absolutnie tak, ale proszę też zauważyć, że taki młody chłopiec czy młoda dziewczyna, poruszając się po Facebooku czy w jakiejkolwiek innej wirtualnej rzeczywistości, nazwijmy to w ten sposób, robi to po to, żeby dostać coś, czego nie dostaje w domu, czyli na przykład akceptację znajomych, to że ktoś im poświęci czas. I po prostu wybierają coś, co im daje przyjemność. Oni nie robią tego z nudów. 

        – Kolejna rzecz, narkotyki. Będziemy mieli teraz rekreacyjną marihuanę, oczywiście z ograniczeniami wiekowymi, ale te narkotyki docierają do coraz młodszych dzieci. Jak reagować w momencie, kiedy widzimy, że z naszym dzieckiem jest coś nie tak, że prawdopodobnie bierze albo chce brać? Co robić wtedy, dzwonić na policję?

        – Myślę, że dzwonienie na policję może sprawić, że dziecko straci do nas zaufanie. Ponadto musimy też zrozumieć taką rzecz, że dzieci są różne, mają swoje różne możliwości, mają swoją osobowość. Niektóre dzieci będą chętne, żeby spróbować marihuany czy papierosów, niektóre dzieci będą od tego stronić. Ja wychodzę z takiego założenia, że po pierwsze, przez rozmowę i tłumaczenie, jakie są pozytywne strony, jakie są konsekwencje, może bardzo dużo wpłynąć na decyzje, które dzieci podejmują. Druga sprawa, jestem zwolenniczką monitorowania, z kim dzieci się spotykają.

        – Czyli kontrolowane zaufanie.

        – Kontrolowane zaufanie. Tak jak mówię, krytyką nie osiągniemy wiele. Jeżeli będziemy dzieci krytykować albo chwalić tylko za bardzo wysokie osiągnięcia, wtedy tracimy ich zaufanie, tracimy te dzieci, i chęć spotykania się z nami i spędzania z nami czasu czy rozmów. Natomiast poprzez to, że wiemy, z kim się dziecko spotyka, że jesteśmy w stanie spotkać się z tą osobą, zamienić kilka słów – też w zależności oczywiście od wieku dziecka.

        – Skaczemy trochę z tematu na temat, bo to jest krótka rozmowa, a temat olbrzymi, ale rozmawialiśmy jeszcze przed wejściem do studia o takich rzeczach, że dziecko nas czymś zaskakuje i nie wiemy, jak zareagować. Na przykład, nasz syn czy nasza córka w wieku 15 – 16 lat przyprowadza kolegę czy koleżankę do domu, która zostaje na noc,  a my tego nie akceptujemy. Co w takich sytuacjach robić? Wielu rodziców w takich sytuacjach zamyka drzwi i siedzi i modli się, żeby nic złego się nie stało.

        – To jest naprawdę trudne pytanie i rzeczywiście żyjemy w takich czasach – tak jak sobie wcześniej powiedzieliśmy – że te autorytety gdzieś tam nie mają siły.

        – Nie ma autorytetów, a z drugiej strony, jest olbrzymi natłok tego, co dzieci w mediach widzą. Sugestie czy innuendo, nie wiem, jak to powiedzieć lepiej, seksualne jest na bardzo wczesnym poziomie. Dziecko słucha słów jakiejś piosenki, która jest, jak to się mówi, na topie, a ocieka to od różnego rodzaju aluzji seksualnych. Dzieci, które nie zawsze są dojrzałe, zaczynają o tym myśleć, czy chcą to robić, bo to jest „cool”.

        – Są wartości, których uczymy się z książek, są wartości, których uczymy się w domu, są wartości, których uczymy się w pewnych miejscach do tego przeznaczonych. I to jest niewątpliwie ważne. Kiedyś miałam przyjemność pisać kilka artykułów do takiej książki „Propaganda dobrych serc, czyli rzecz o reklamie społecznej”. I pamiętam, jeden z tych moich artykułów dotyczył reklamy społecznej w Polsce, która mówiła o tym, że należy używać prezerwatyw. Świetnie została skomponowana, bo mówiła coś takiego: wszyscy to robicie, ale róbcie to z głową. I o co chodziło? Przekaz był następujący, że nie jesteśmy w stanie uchronić dzieci czy młodzieży przed inicjacją seksualną, bo faktycznie wszyscy to robimy, jesteśmy jednostkami ludzkimi i gdzieś tam w drabinie potrzeb jest to jedna z podstawowych potrzeb, więc dzieci będą eksplorowały. Kwestia tego, żeby je nauczyć, jak to robić z głową, czyli mądrze, czyli żeby uniknąć jakichkolwiek problemów, o których wszyscy myślimy i boimy się o nich rozmawiać z nimi w domu.

        – Dlaczego boimy się rozmawiać w domu?

        – Jest to nadal temat tabu.  

        – Dotknęła Pani bardzo ciekawego tematu, który się wiąże z różnymi politycznymi problemami, a mianowicie wprowadzaniem nowego programu edukacji seksualnej w szkołach, gdzie właśnie zakłada się, że skoro dzieci – tak jak Pani powiedziała – bardzo wcześnie inicjują się seksualnie, to powinny wszystko wiedzieć, w związku z tym to szkoła powinna je nauczyć, czyli dziecka na przykład 12-letniego nauczyć o stosunku analnym, oralnym i jak się zabezpieczyć, cały przekrój, cała gama, do tego jeszcze cały genderyzm, czyli że płeć jest konstruktem i że to, czy chcemy z paniami czy z panami,  to my sobie to wybieramy. 

        Więc jak gdyby to, co Pani powiedziała, że „skoro i tak się to robi, więc róbmy to z głową”, to właśnie u podstaw nowego programu edukacji seksualnej, jest założenie, że i tak będziemy w takich sytuacjach. Tymczasem ja jestem w ogóle przeciwny edukacji seksualnej, uważam, że tzw. edukacja seksualna powinna się odbywać w domu, bo każde dziecko jest inne, bo rodzice znają czy powinni znać swoje dziecko najlepiej. A mówienie o sprawach intymnych, takich jak seks – samo słowo „seks” stanowi pewnego rodzaju uprzedmiotowienie, wyłączenie z całego szeregu uczuć, które temu towarzyszą. Dawniej, przynajmniej w założeniu miało to tak wyglądać, że to właśnie osoby najbliższe miały w to zagadnienie wprowadzać. Pani zdaniem to powinna robić szkoła?

        – Moim zdaniem, jest to trochę za wcześnie. Oczywiście też zależy, w jaki sposób, jakiego języka używamy do tłumaczenia dzieciom. Nie wiem jak Pan, ale pamiętam z przedszkola, jak się bawiliśmy w lekarza.

        – Nie chodziłem do przedszkola, ominęło mnie to.

        – Ale dużo pięciolatków jednak gdzieś tam eksploruje i tak naprawdę od najmłodszych lat się interesują i próbują zobaczyć, co tam jest, jesteśmy różni itd. Potem rzeczywiście, w okresie dojrzewania, to jest cały wybuch hormonów i taka bardziej dociekliwa eksploracja, jak to wygląda. I to jest najlepszy moment, żeby rozmawiać.

        – Wracając do tego pytania właśnie, jak zareagować w takiej sytuacji, kiedy dziecko nas zaskakuje, czy należy być stanowczym, czy należy pozwalać, co robić?

        – Powiem tak, jeżeli cokolwiek zabronimy dziecku, nawet osobie dorosłej, to zawsze znajdzie sposób, żeby to zrobić.

        – Czy Pani uważa, że jeżeli to jest w domu, to jest w jakiś sposób kontrolowane?

        – Myślę, że rodzice powinni brać udział w rozmowach z dziećmi. Tak sobie teraz myślę, rozmawiając, że może tak naprawdę ta edukacja seksualna powinna się odbywać z rodzicami – w jaki sposób mówić do dzieci. 

        Tak jak wspomniałam wcześniej, naprawdę nie mam pojęcia, w jaki sposób szkoła uczy i jakim językiem się posługuje, robiąc to, itd., ale dobrze jest, żeby to nie osiągnęło granic absurdu. Znajomość podstawowych zasad bezpieczeństwa jest niewątpliwie istotna. Niewątpliwie istotne jest też, żeby dziecko miało do nas zaufanie, żeby mogło przyjść i porozmawiać z nami na ten temat. To naprawdę w dużej mierze zależy od rodziców, jak podchodzimy do takich spraw, bo dla wielu osób, wydaje mi się, przynajmniej w naszej kulturze, jest to temat tabu i nie chcemy z dziećmi rozmawiać. 

        W innych kulturach natomiast jest to sprawa codzienna. I te szkoły faktycznie mają do czynienia z bardzo dużą różnorodnością dzieci. Proszę sobie wyobrazić, na przykład niektóre dzieci przychodzą do szkoły – ja też pracuję w szkołach torontońskich – z niesamowitą wiedzą na te tematy, i to są młode dzieci.

        – W dzisiejszych czasach wszystko można wygooglować.

        – Już pomijając to, ale to są dzieci, które obserwują to w domu. Mówię o takich dzieciach bardzo młodych, na przykład 6-latkach; to nie są dzieci, które by googlowały, ale ich wiedza czasami mnie zadziwia. Natomiast proszę sobie wyobrazić, że powiedzmy 90 procent pozostałej klasy uczy się od swojego rówieśnika zamiast od pani nauczycielki albo od rodzica. Ja tutaj widzę ogromne niebezpieczeństwo, jeżeli unikniemy jakiejkolwiek edukacji seksualnej.

        – Pani Ewo, na koniec proszę powiedzieć, co Pani robi właśnie, na czym polega Pani praca z dziećmi?

        – Moja praca z dziećmi polega na tym przede wszystkim, żeby nauczyć je, jak w siebie wierzyć w mądry sposób, w jaki sposób budować pewność siebie poprzez poznawanie swoich silnych, swoich słabych stron. Często robię badania psychologiczne na przykład we wspomnianych szkołach.

        – Na czym one polegają, to są testy?

        – Tak, to są różnego rodzaju testy, które mają zdiagnozować program, mają pomóc dziecku poprzez akomodację czy poprzez pokierowanie nauczyciela czy rodzica, w jaki sposób pomagać dziecku, które sobie nie radzi powiedzmy ze szkołą albo z zachowaniem. To jest też ostatnio, moim zdaniem, zbyt dużym problemem.

        Robię jeszcze jedną bardzo ciekawą rzecz, o której chciałam Panu wspomnieć. Robimy program, który nazywa się „Ideal Me”.

        – Taki idealny ja, po polsku mówiąc?

        – Tak, ale tu chodzi bardziej o to, żeby dzieci były chętne osiągać sukces, taki na jaki je stać. Żeby zamiast porównywać się na Facebooku z kolegami i koleżankami i czuć się zdołowanym przez to, że ktoś osiąga coś lepszego, albo ma ładniejszą sukienkę, albo nie zauważył mojej nowej fryzury, właśnie żeby dzieci były w stanie znaleźć jakiś cel dla siebie i były w stanie ten cel osiągać. Przy okazji uczymy dzieci, w jaki sposób być lubianym. Nie chodzi tu o podlizywanie się i nie chodzi o to, żeby być lubianym na siłę, tylko w jaki sposób być grzecznym, w jaki sposób zachowywać się kulturalnie, respektować inne osoby, czy nauczycieli, czy rodziców. Ale również uczymy je takich życiowych zdolności, czyli na przykład co powiedzieć w momencie, kiedy ktoś nas obraża, albo jak radzić sobie z kimś, kto jest w stosunku do nas agresywny, albo jak radzić sobie z własnymi emocjami.

        – To jest w języku polskim czy angielskim?

        – To jest po angielsku i niekoniecznie dla dzieci, które mają jakiekolwiek problemy. Akceptujemy dzieci od 10. do 18. roku życia. Robimy to razem z panem Brianem Crombie, z panią Urszulą Urac, która jest Mrs. Canada Globe i również nauczycielką, i z taką organizacją, która nazywa się My School ROCKS, to są osoby, które uczą dzieci pewności siebie poprzez muzykę. I te warsztaty, jak na razie, cieszą się dosyć dużym powodzeniem. Przede wszystkim dzieci są zadowolone z uczestniczenia w takich warsztatach. Robię też bardzo podobne rzeczy w szkołach dla grup dzieci, które przychodzą nauczyć się, jak być pewnym siebie, nauczyć się takich interesujących zdolności, które mogą im pomóc nie tylko przetrwać szkołę, ale również w życiu, czy w pracy, czy w małżeństwie, czy w jakiejkolwiek innej sytuacji.

        – Dziękuję bardzo za rozmowę. 

        Kontakt do pani dr Ewy Antczak, psychologa szkolnego: 

                        tel. 647-515-4357, 

                        e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

                        www.corecentre.ca

Andrzej Kumor: Bardzo mi miło, że mogę rozmawiać z polskim misjonarzem, który pracuje w takim kraju, który dla większości z nas jest egzotyczny, w Brazylii. Chciałem na początku zapytać, jaka była droga Ojca Biskupa do kapłaństwa, a drugie pytanie, jak to się stało, że kilkadziesiąt lat temu Ojciec tam pojechał?

        Biskup Jan Kot: Droga do kapłaństwa, jak dzisiaj patrzę z perspektywy lat, to jest właśnie ciągłe szukanie miejsca w życiu. Ja skończyłem technikum budowlane ze specjalizacją drogi i mosty, później chciałem studiować astronomię, ale zrezygnowałem przed egzaminami wstępnymi i poszedłem do pracy w Żorach, w Rybniku, gdzie się wychowałem, na Śląsku. Była taka firma Fadom, oni budowali domy, bloki. Pracowałem tam przez dwa lata i trzy miesiące jako mistrz budowy. Później widziałem, że tam nie mam przyszłości, człowiek się nie czuł w tym. Wtedy zdałem egzaminy na prawo na Uniwersytecie Jagiellońskim i próbowałem studiować prawo, ale w drugim semestrze znalazłem, wędrując po Krakowie, „Misyjne Drogi” oblackie, jeszcze to dawne wydanie, które wychodziło chyba trzy – cztery razy w roku. Wtedy właśnie ten duch misyjny się we mnie obudził. Nie przystępowałem już do sesji letniej pierwszego roku, złożyłem podanie do oblatów w ‘85 roku i po prenowicjacie zostałem przyjęty do nowicjatu, który zrobiłem w Kodniu nad Bugiem. To było pierwsze wyzwanie, ze Śląska pojechać na wschód, nad Bug. Pamiętam do dzisiaj, jak siostra z mężem mnie odwozili, to mówią: Jasiu, tutaj już nawet polskiego radia nie łapią. W tym maluchu nie łapało innej stacji, tylko jakieś ruskie, sowieckie programy. 

        Mówię, spróbuję wytrzymać, tak że od końca sierpnia ‘85 roku wytrzymuję... 

        Skończyłem nowicjat, później Obrę, jak to u oblatów. Po święceniach prowincjał ówczesny myślał, żebym kontynuował studia, nie wiem, czy w przyszłości w formacji w Obrze, ale tak się losy potoczyły, i dzięki proboszczowi siedleckiemu – bo mnie posłali do Siedlec na wikarego – zostałem jednak wikarym i nie musiałem studiować. I wtedy właśnie po pół roku napisałem jeszcze jeden błagalny list do prowincjała, żeby mnie wysłał na misję i od razu też mu podsunąłem pomysł, żeby to był Kamerun, a jakby można, to Jokaduma. 

        – Ojciec myślał, że to będzie właśnie to?

        – Tak mi się marzyło. Ale później wrócił jeden ze współbraci, który miał jechać do Brazylii, i chyba się rozmyślił, bo prowincjał szukał zapchajdziury i sobie przypomniał o mnie. Tak że po kilku tygodniach zastanawiania się odpowiedziałem mu, że się zgadzam. On mi podziękował i to był koniec rozmowy. To był ‘93 rok. Wziąłem część wakacji w lipcu 93, wróciłem, pomagałem przy pielgrzymce – szliśmy z pielgrzymką z Siedlec do Częstochowy, 14 dni.

        – Chciał się Ojciec zastanowić, przemyśleć?

        – O tym nie myślałem, bo na pielgrzymce na końcu grupy szedłem, żeby spowiadać. Mój współbrat, ojciec Ryszard Lis, to był zapalony pielgrzymkowicz. On o te grupy pielgrzymkowe u św. Teresy w Siedlcach dbał, pieścił, to było jego oczko w głowie, a ja byłem tylko jako wsparcie. Wtedy nas było 400 tylko z samej parafii siedleckiej. Z całej diecezji podlaskiej szło ok. 12 tys. ludzi do Częstochowy w sierpniu. Myśmy wchodzili 14 sierpnia na Jasną Górę.

        No i wróciłem do Siedlec, wziąłem resztę urlopu, zaczął się nowy rok szkolny, znowu zacząłem katechezę w szkole i pod koniec września dostałem list z Recife, czemu się nie odzywam, bo oni na mnie czekają. I zaczęły się przygotowania do wyjazdu. 

        Wraz z jednym współbratem wyjechaliśmy 9 lipca 94 roku i stanęliśmy na ziemi brazylijskiej w Rio de Janeiro. (...)

        Później do końca roku studiowaliśmy portugalski, bo wyjechaliśmy „na zielono”. To co mieliśmy trochę francuskiego, to próbowaliśmy się tym ratować w Brazylii. To nam co nieco pomogło. Mało osób mówi w Brazylii po francusku, angielski to jeszcze gdzieś tam ktoś się znajdzie. My pojechaliśmy do delegatury w Recife, a to była fundacja prowincji centralnej Stanów Zjednoczonych, to tam po angielsku. To żeśmy tam jakoś przeżyli. Mieliśmy intensywny kurs portugalskiego dla misjonarzy, to było trzy i pół miesiąca. I do dzisiaj na tym ciągnę (śmiech). To był intensywny kurs, w małych grupach, kurs ekumeniczny, tak że na naszym kursie byli klerycy, księża, zakonnice, świeccy, katolicy 80 procent, byli baptyści, prezbiterianie, zielonoświątkowcy, luteranie.

        – Żeby nauczyć się języka i rozmawiać z ludźmi.

        – Tu chodziło o język i o kulturę. Przez pierwsze dwa miesiące mieliśmy tylko lekcje portugalskiego, później w okolicach stolicy w parafiach nam załatwili rodziny brazylijskie i na tydzień do tych rodzin nas posłali, każdego ucznia, każdego misjonarza pojedynczo. I musi się człowiek rzucić w ten wir, trzeba z ludźmi rozmawiać. Mają dzieci, mają wnuki, jest babcia, jest dziadek, są małżeństwa i się żyje w tym środowisku. To jest bardzo dobre, bo język uczony w szkole jest bardzo ważny, daje podstawy, tylko właśnie współżycie z ludźmi, to udoskonala język. Ten kurs dał mi podstawy języka portugalskiego i tak jak mówię, ja na tym ciągnę do dzisiaj.

        – A co Ojca zaskoczyło w Brazylii? W czym ten katolicyzm brazylijski był odmienny od polskiego, jacy tam są katolicy?

        – Katolicy tak jak w Polsce. Na Śląsku inaczej przeżywamy katolicyzm, wiem to z doświadczenia, inna jest duchowość w Siedlcach, na Podlasiu, gdzie spędziłem kilka lat i mam wielką sympatię do Podlasia, bo to był Kodeń, praca w Siedlcach, dzisiaj to jest moja baza, bo już nie mam rodziny w Polsce, tak że mam przyjaciół, którzy stali się drugą rodziną, ale to zawsze w Siedlcach. Są różnice, i one są naturalne, normalne, bo my mamy naszą duchowość, nasze przeżywanie wiary uwarunkowane naszą rzeczywistością, w której żyjemy. Teraz się przyglądam tutaj rzeczywistości Polonii. Miałem okazję być na dwóch mszach i właśnie widzę, jak to jest. Jest zawsze trochę inaczej.

        W Brazylii to jest mentalność południowoamerykańska. Brazylijczycy są bardzo gościnnym ludem. Ja byłem jedynym Polakiem w prowincji brazylijskiej, która jest prowincją międzynarodową.

        – W jakim sensie?

        – Z różnych krajów, bo to były misje zakładane na północy w Amazonii przez prowincję francuską, w Recife centralna prowincja Stanów Zjednoczonych zakładała, były próby misji oblatów kanadyjskich w stanie Bahia – to się skończyło szybko, bo nie było powołań, nie było dużo ludzi. Ale jeszcze Kanadyjczycy zostali, dwóch poznałem właśnie.

        – A jak wygląda diecezja, czym się ludzie zajmują?

        –  U mnie w diecezji ludzie się zajmują przede wszystkim rolnictwem i rybołówstwem, bo moja diecezja Ze Doca już należy geograficznie do Amazonii. To jest klimat tropikalny, wilgotny, jest dużo rzek, tak że do niedawna główny transport był rzekami. Na wybrzeżu, bo diecezja ma wybrzeże i ma też lasy, nad Oceanem Atlantyckim. To jest podstawą utrzymania ludzi, rybołówstwo, rolnictwo i handel. 

        – Czy ludzie są biedni?

        – Tak. Większość to są ludzie biedni, ubodzy. Jest też skrajna bieda. To, co się zauważa, i wszystkich, którzy przyjeżdżają z Europy albo z Ameryki Północnej, zaskakuje – duża przepaść między bardzo biednymi i bardzo bogatymi. Tej klasy średniej jest coraz więcej, ale jeszcze nie za dużo. Te poziomy bardzo powoli się wyrównują, ten kontrast. W ostatnich dekadach to nie jest bezpieczny kraj. Rzadko kiedy ktoś by zaryzykował chodzić ulicami po nocy. W Brazylii się idzie do restauracji albo do zamkniętych obiektów, bo jest trochę niebezpiecznie, jest duża przestępczość.

        – Zdaniem Ojca Biskupa, ze względu na biedę jest ta przestępczość?

        – To znaczy to jest złożone, bo jeżeli z powodu biedy jest przestępczość, to jest takie ryzyko, że powiemy, a jak jest biedny, to jest przestępcą, a to nieprawda, nie każdy biedny jest przestępcą, bo wielu ludzi jest biednych, ale to nie znaczy, że teraz oni pójdą w drogę przestępstwa. Zauważa się wielu młodych rozczarowanych życiem, ale to też nie większość idzie w tym kierunku. Bo chcą na łatwiznę. Mamy dzisiaj dzięki Internetowi dostęp do każdego zakątka świata i czasami ludzie się rozczarowują, bo widzą piękny świat, przynajmniej na komputerze, kolorowy, wspaniały, i czasami by tego chcieli, a to jest bardzo daleko, i czasami niektórzy, jak nie mają solidnych podstaw wychowawczych, rodzinnych, no to idą w tym kierunku, żeby łatwo się wzbogacić, żeby sobie użyć. To jest jedną z tych przyczyn. Ale jasne, że bieda nie jest powodem do tego, żeby zostać przestępcą, ale może pomagać, popychać.

        – Ojciec Biskup jest tam już kilkadziesiąt lat, jak to się zmieniało, jak ten pobyt zmieniał Ojca?

        – Jestem 24 lata w Brazylii i miałem przywilej jako oblat Maryi Niepokalanej pracować nie w jednym miejscu, ale w wielu zakątkach Brazylii. Tak że pierwsza moja parafia była w stanie Pernambuco, w strefie uprawy trzciny cukrowej, całkowicie rolnicze tereny. Nie tyle rolnicze, bo mało tam ludzie uprawiali. Uprawy trzciny cukrowej, wielkie posiadłości, wielkie latyfundia. Setki tysięcy hektarów trzciny cukrowej, które należą do cukrowni, gdzie wyciskają tę trzcinę na cukier albo alkohol. Nie były to łatwe tereny, bo ludzie tam mieli okresową pracę, trzy miesiące zbiorów, trzy miesiące bez pracy. Bo jedna część tych plantacji była zbierana w pierwszej połowie roku, druga w drugiej, tak się pracowało.

        – Niełatwe tereny przez to, że ludzie byli biedni?

        – Tak. Właśnie taki przestarzały system latyfundium. Siła robocza, oni byli od tego uzależnieni, od tych cukrowni, od przeróbki trzciny cukrowej. Nie było tam żadnego przemysłu, to nawet nie było miasto, nawet nie była gmina. Tam była parafia oblacka i myśmy tam wśród nich żyli i z nimi pracowali, próbowali ewangelizować.

        – Próbowali, bo co? Trudna jest praca duszpasterska w takim środowisku?

        – Jest trudna, bo jak się próbuje ewangelizować w takim środowisku, gdzie jest wyzysk, brak szacunku dla drugiego człowieka, to jakiekolwiek głoszenie Ewangelii według ducha Chrystusowego, to zawsze jest się narażonym na krytykę i na... nie mówię może prześladowania w tych czasach, ale w dawnych czasach to też. Opowiadali, że jednym z moich poprzedników był belgijski misjonarz, dużo dla tych ludzi zrobił, zostawił wiele wspomnień, do dzisiaj go pamiętają, to go pobili w zakrystii, bo się wyrażał w obronie tych rolników. 

        – Właściciele?

        – Tak. Nasłali i pobili w zakrystii. Ja nie miałem tego typu sytuacji, ale zawsze było ryzyko. Ludzie się bali. Zawsze moich kleryków, którzy przyjeżdżali na staże, prosiłem, uwaga, uważajcie, jak głosicie, bo to jest bardzo fajnie wejść tam – bo klerycy tam wchodzili, odprawiali liturgię Słowa – bardzo fajnie jest głosić, ale trzeba mieć też trochę wyczucia, jakie będą konsekwencje tego. Jedno to jest nasze życie, my się poświęcamy tej sprawie. Ja, jako kapłan, misjonarz, powinienem być na wszystko przygotowany, ale teraz trzeba uważać, jak się głosi. Nie wolno podsycać nienawiści do drugiego człowieka, bo to nieewangeliczne. 

        Wy tutaj dolejecie oliwy do ognia, to się rozpali, wy sobie wrócicie do swojego domu w Recife albo jak będziecie prześladowani, to was przeniosą gdzieś indziej, a gdzie ci ludzie pójdę? A ci ludzie później prześladowani, upodleni, gdzie pójdą? Do slamsów w wielkich miastach. To trzeba umieć wypośrodkować. Nie wiem, czy to jest dobre, bo jak widziałem, jak tam żyją na wsi, jak widziałem, jak żyją w miastach, to zawsze miałem pewną rezerwę. 

        Bo to jest fajnie wyjść na bohatera, ale za moje bohaterstwo drugi będzie płacił, to zawsze się zastanawiałem, czy to jest prawdziwe bohaterstwo.

        – Bohatera w sensie bronienia tych ludzi?

        – Tak. To znaczy będziemy bronić, tylko że czasami chcemy to zrobić z dnia na dzień. Reforma rolna w Brazylii jest zatwierdzona, tak że ziemie, które są nieuprawiane lub mają małe dochody z uprawy, podlegają reformie rolnej, tylko rząd tym za bardzo się nie interesuje, bo musi dać odszkodowanie właścicielowi. To są duże pieniądze. Czyli ludzie czasami się organizują i tym samym zmuszają rząd do reformy, żeby on tę ziemię nieproduktywną wykupił, i wtedy przekazuje, każdy dostaje kawałek ziemi i się tam buduje. 

        Miałem tę okazję, niemalże od pierwszego dnia, w czasie takiej właśnie tzw. okupacji być tam przy nich. To myśmy organizowali datki, potrzebne było mleko w proszku, bo to najlepiej przechować, i mydło w kostce, bo to do prania i do kąpieli, trzeba było tak praktycznie. Pierwszą mszę odprawiałem na ubitej ziemi, bo faceci zrobili z ziemi niby-ołtarz i się rozłożyło trochę obrusy. I to był ołtarz na pierwszą mszę. I klerycy, którzy u mnie byli, zorganizowali kampanię w sąsiednim mieście, dostaliśmy trochę ubrań i zabawki. I 12 października jest Dzień Dziecka; tam nic nie było, no to oni rozpalili duże ognisko, żeby oświetliło cały plac, i te zabawki były rozdawane. I ten dawny właściciel nasłał swoich ludzi. Oni do nas nie strzelali, tylko strzelali w powietrze, żeby nas nastraszyć. To od razu kobiety z dziećmi wystraszone, dzieci zaczęły płakać, no to zgromadziliśmy ich wokół ogniska, a mężczyźni wzięli maczety i poszli za tamtymi. 

        W takiej sytuacji nigdy nikt ode mnie nie usłyszał przyłóżcie im, oddajcie im takim samym. Nie, mówię, musimy przebaczyć, musimy się dogadać. Po jakimś półtora roku, odwiedzając te rodziny, już osiedlone, jedna z pań, która mnie przyjęła u siebie w domu, opowiada mi historię, jak ten właściciel dostał pieniądze za tę ziemię, z którą się w sumie borykał, nie miał żadnego wielkiego zysku, dostał pieniądze, uspokoił się i odwiedzał tych swoich dawnych pracowników.

        – Ten, który ich straszył?

        – Tak. I ona mówi, wiesz co, miałam zaszczyt przyjąć go u mnie. Wiele lat on mnie upokarzał, nie płacił mi za moją pracę, a ja mu nawet sok dałam, już z moich upraw. I do dzisiaj to pamiętam.

        – To jest taka odbudowa godności ludzkiej.

        – Tak. Gdyby tam doszło do konfrontacji, a to tylu zabili, tamtych zabili... Powoli.

        – To by zostało na następne dziesięciolecia.

        – Nie wiem, co by się stało. Faktem jest, że ewangelicznie, to nie byłaby dobra postawa, według mnie. Ja miałem takie doświadczenia. Nie mówię, że to jest reguła na całe życie i dla wszystkich i do wszystkich sytuacji. Ja miałem taką postawę.

        – Czyli Kościół katolicki w Brazylii jest raczej po stronie tych biednych?

        – Jest zaangażowany, tak. Dawniej, jak byłem w Polsce, to się słyszało wiele o teologii wyzwolenia i ona była tak interpretowana w Polsce przez polskich teologów, pastoralistów. Jak tam przyjechałem, to przyjechałem jeszcze w latach i w rejonach, gdzie ona była bardzo silna. Dzisiaj też jeszcze są niektóre takie ostatnie krzyki teologii wyzwolenia. 

        Powiedzmy tak, ja ze wszystkim się nie zgadzam, ale to, co ja widziałem, biedę, jaką widziałem, cierpienie ludzi, jakie widziałem, to ja dzisiaj potrafię zrozumieć, dlaczego ona się narodziła i była w pewnym okresie silna. Gdybyśmy się tak rzeczywiście przyjrzeli na co dzień, co ona przyniosła, to niewiele. Ja mam takie wrażenie. Więcej zamieszania niż skutku pozytywnego, bo nic się nie zmieniło. Jeżeli się zmieniło, to nie dzięki temu. Bo ona z czasem, mam wrażenie, przerodziła się z teologii w ideologię. I to jest stroną słabą stroną niektórych ruchów, niektórych grup w Kościele. Jest więcej ideologii niż duchowości i jest więcej używania Kościoła do spraw ideologicznych niż duszpasterskich i ewangelizacji. Ja to mówię, że to zbankrutowane niektóre ruchy, one jeszcze funkcjonują, bo dostają pieniądze z Kościoła albo pomoc z Zachodu i z tych różnych dawnych instytucji właśnie w tych krajach Europy bogatych czy w Stanach Zjednoczonych. Gdyby przestały wspierać, nie będzie to długo trwało, na pewno obumrze.

        – To jest z zewnątrz interwencja zagraniczna?

        – Nie mówię interwencja, po prostu te ruchy mają wspaniałe ideologiczne podstawy, bronienie biednych, to, tamto. Przyjedźcie nie na dzień – dwa, żeby zobaczyć, bo to jest łatwo. Przyjedźcie, żeby ktoś tam posiedział i od wewnątrz to obejrzał, co to rzeczywiście zmieniło. I są sprawy konkretne, które potrzebują wsparcia.

        – Jakie są główne problemy w Ojca pracy duszpasterskiej?

        – Ja nie mam problemów (śmiech).

        – Chodzi mi o to, z jakimi problemami ludzie przychodzą?

        – Normalne, jak u wszystkich ludzi, tylko w warunkach tamtejszych. Myśmy się zatrzymali, mówiliśmy o tym moim wędrowaniu po Brazylii. Później byłem w centralnej Brazylii, tam są półpustynie, deszcz padał trzy miesiące w roku, później susza. Tam spędziłem siedem wspaniałych lat, tam odżyłem misyjnie, właśnie na takich półpustyniach. Ludzie niesamowici, religijni, zaangażowani, to właśnie mnie odbudowało. Później próbowali ze mnie zrobić formatora, ale Bóg się nade mną zlitował i mnie wysłał na biskupa do Maranhao, właśnie do diecezji Ze Doca. Tak jak mówię, nasze problemy to są takie jak problemy w jakichkolwiek parafiach, w Polsce, mam wrażenie, że tutaj też. 

        Problemy ludzi są podobne, różnią się tylko adresy, imiona. To jest takie samo ludzkie cierpienie, ludzkie radości, ludzkie marzenia, i trzeba przy tym być. W tej sytuacji przed uczeniem wiary trzeba dać przykład wiary. To, co ostatnimi laty mnie nie tyle niepokoi, co rozważam, co tak mnie korci, jak by to można było powiedzieć – słyszałem jednego biskupa z Amazonii, który prosi o to, żebyśmy, ma tę ideę wspaniałą święcenia żonatych mężczyzn, bo Amazonia ma głód Eucharystii.

        – Nie ma kapłanów?

        – Tak. Drugi jego kolega, jak się z tym dzieliłem, drugi biskup, mówi, no, a teraz idź i zapytaj go, co on zrobił, żeby mieć powołania, bo my nie możemy czekać z założonymi rękami, że wszyscy do nas przyjdą, trzeba wyjść do ludzi. Co papież Franciszek mówi? Chcecie mieć powołania, to wyjdźcie z zakrystii. To nie tak, że będziemy sobie siedzieli i będą do nas walili drzwiami i oknami klerycy. Dawniej to tak było. Zmieniają się czasy, my też musimy wyjść do ludzi. I ten drugi biskup mówi, no to Janek zobacz, zapytaj go, co on zrobił, żeby mieć powołania.

        Nie wiem, co on chciał powiedzieć, mogę się tylko domyślać, ale to dla mnie było właśnie taką mobilizacją, żeby zainwestować w diecezję, w pracę duszpasterską z młodzieżą, z powołaniami. I miałem też przykłady z Polski. Ja jestem z takich czasów, kiedy ojciec Paliński i inni ojcowie pracowali latami, jeździli jak zwariowani po Polsce i łapali, co przyszło, później zawsze coś z tego zostanie (śmiech). 

        I to właśnie ten duch powołaniowy, tego nam potrzeba.        

        – Nie chodzi o to, żeby ta służba Bogu była lżejsza, tylko o to, żeby ukazać piękno tej służby.

        – Tak. I to nie, bo są problemy, to nie robimy tego i idziemy na jakąś łatwiznę. Nie mam nic przeciwko, jak są sprawdzeni, żeby ich święcić, bo małżeństwo nie jest przeszkodą do święceń kapłańskich, tylko że w naszej sytuacji Kościoła rytu łacińskiego nie jest to tradycją i mamy już przeszło tysiącletnie tradycje całkowitego oddania się służbie. I to jest właśnie czasami upraszczanie. Ja nie zrobiłem, no to teraz muszę tę dziurę kimś wypełnić. I w tym momencie się nie zgadza. 

        Miałem okazję spotkać jednego kapłana w tym roku w Belem, tak okazyjnie się spotkaliśmy, odwiedziłem nowicjat oblacki i mistrz mnie zaprosił na mszę. Oni mieli spotkanie nowicjuszy ze stanu Para i mówią, odprawiłbyś nam mszę. Przyjechałem dzień wcześniej i przesiedzieliśmy do pierwszej w nocy, rozmawiając. Ten chłop chodzi w habicie, bo to jest nowe zgromadzenie, nowy instytut utworzony, jeszcze używa piuski, taki tradycjonalista. I on mówi, wiesz co, biskup w diecezji posłał nas do takiej parafii, gdzie 70 procent to neopentakostalne kościoły, na każdym rogu jest jakiś kościół, jakiś wymysł ludzki. Katolików się oblicza na jakieś 30 procent. Zastraszeni, wyśmiewani, jakby krzyżyk nosił czy medalik, to na pewno byłby naznaczony i wyśmiewany, już nie mówię o jakiejś religijnej. A ja tak chodzę – mówi – w habicie, od szyi do stóp, do kostek, bo taki mamy zwyczaj, jeszcze piuskę noszę. Ja w tym habicie idę do kościoła, idę do kaplicy, idę do sklepu, do lekarza, wsiadam do łódki, bo muszę płynąć kilometry, żeby odprawiać.

        – W dzisiejszym świecie to jest świadectwo wiary.

        – On mówi, dzisiaj, po roku, to jest już inaczej. Ja mu opowiadałem o tym biskupie, o tym głodzie Eucharystii. I on mi mówi tak: Nie ubliżając Eucharystii, bez wątpienia, tak jak święty Jan Paweł II mówił, Kościół żyje z Eucharystii, Kościół żyje Eucharystią, bez wątpienia, to jest prawda. Tylko że – mówi – dzisiaj Amazonia ma głód Ewangelii. Jak my nie będziemy ewangelizować, katechizować poważnie i odpowiedzialnie, to za chwilę nie będziemy mieć nikogo na Eucharystii, na mszy, bo ci ludzie nie będą wiedzieli, co to jest Eucharystia.

        Ja mam wrażenie, że to się odnosi do wszystkich i do całego Kościoła.

        – To się prawdopodobnie odnosi również do Europy.

        – Właśnie. Jaka jest nasza katecheza? Ona ewangelizuje czy po prostu mamy historyjki o Panu Jezusie, mamy takie ładne historie, o cudach mówimy... Później to rozważanie doprowadziło mnie do takiego zastanowienia się, sam Jezus dał nam tego przykład. On powołał Piotra i Andrzeja, Jana i Jakuba i nie mówił, no to idziemy na mszę, nie. Przez pierwsze trzy lata On z nimi chodził, uczył, katechizował, wyjaśniał, pokazywał, kim jest, a niemalże w ostatniej godzinie to odprawimy Eucharystię. Ja się nad tym zastanawiam, że myśmy wypełnili nasze kalendarze, nasze agendy, tyle mamy mszy i czujemy się dobrze, potrzebni, wykorzystani, tyle mamy spraw. Za chwilę już się widzi, do spowiedzi nie przychodzą, bo nie wiedzą, co to jest spowiedź. Czasami nie są dobrze katechizowani ludzie. Ostatnie namaszczenie, to jest przeżycie, to jest namaszczenie chorych, co to za ostatnie namaszczenie. Jeżeli Sobór Watykański II mówił, że to nie jest ostatnie, to jest namaszczenie dla chorych, wiele razy może się przyjmować. Ludzie się czasami boją, bo mają takie właśnie...

        – Że to już koniec.

        – Tak, że to jest na pożegnanie z tej ziemi. To jest właśnie brak katechezy. Na mszę, ona stała się jakimś wydarzeniem socjalnym, grupowym.

        – Spotkanie z ludźmi.

        – Pan Bóg jest tam dodatkiem do tego spotkania. Ja żadnych opinii dogmatycznych nie wydaję, tylko rozważam to ostatnimi laty. Dzisiaj, jako biskup, z moimi księżmi rozmawiamy od czasu do czasu, żeby zauważyć, że jeżeli my nie będziemy ewangelizować, katechizować, to nie ma się co dziwić, że nam za chwilę kościoły całkowicie będą stały pustkami.

        – Ojcze Biskupie, miejmy nadzieję, że z pomocą Bożą tak nie będzie, że jednak Duch Święty działa w Kościele. Chciałem na koniec zapytać, po raz pierwszy jest Ojciec w Kanadzie, jakie wrażenia z naszych polonijnych domów i z tego kraju?

        – Gdyby mnie Pan zapytał za tydzień, może mógłbym coś więcej powiedzieć. Przyleciałem chyba w poniedziałek, tak że niewiele mam wrażeń.

        – Dlaczego akurat tutaj Ojciec przyjechał?

        – Bo zostałem zaproszony. Po raz pierwszy jestem w Kanadzie. Nie mam warunków na jeżdżenie po świecie, a jeżeli jadę, bo jest jakaś potrzeba albo ktoś mnie zaprosi, tak jak dostałem zaproszenie z Kanady, to mi zafundowali bilet i mam u moich współbraci oblatów nocleg, wyżywienie, transport. Obecny prowincjał to mój kolega kursowy, mam tu ich czterech w Brazylii, tak że jest to okazja. Na turystykę, tak jak mówię, nie ma ani czasu, ani warunków. Jedyny bilet, który płacę z moich pieniędzy, to jest do Polski jak jadę albo do Szkocji do mojej rodziny, bo tam pojechali. A reszta to są jakieś wyjazdy oficjalne i takie jak to, gdy zdarzyło się to zaproszenie przez ojca Janusza Błażejaka, które dostałem. Jako że ja jestem z tego pokolenia w Polsce, gdzie nie było okazji się uczyć angielskiego, mój francuski jest całkowicie już dzisiaj do niczego, to jest tylko na bazie frere jacques, bonjour, merci boque, au revoir, tak że mówię, ja się nie nadaję, po co ja tam pojadę. On mówi, nie, tu jest po polsku, to dla Polonii. No to jak jest dla Polonii i po polsku – mówię – to się poświęcę, będzie okazja poznania. Tak że to jest pierwszy mój pobyt. Jestem bardziej niż pod wrażeniem, byłem w dwóch parafiach, u św. Kazimierza i chyba w Brampton.

        – Tam jest nowy kościół.

        – Tak, taki duży, nowy kościół. Tam miałem okazję odprawiać mszę, spotkać moich współbraci, z nimi trochę porozmawiać. Właśnie wczoraj z ojcem Wojciechem trochę na tarasie posiedzieliśmy, porozmawialiśmy. Dzieliłem się tym, że jestem pod wrażeniem, pozytywnym. To były nieduże spotkania, ale w Brampton było trochę ludzi na mszy i zainteresowani. W czasie tej homilii, kazanie, takie pogawędki, dzielenia się tą Ewangelią i życiem ludzkim, to widać było zaangażowanie. Jestem pod wrażeniem pozytywnym. Tutaj się też pokazuje, jak to właśnie wiara jednoczy ludzi, Kościół jest właśnie tym wsparciem wiary i w tym wypadku polskości, od korzeni nie ma co się odcinać. Jakakolwiek roślina bez korzeni szybciej umrze. Bo ja to przeżywam, ja jestem w Brazylii Polakiem.

        – Pan Bóg nas stworzył Polakami.

        – Czasami to jest ciężko. Zawsze gdy dostaję po tylnej części ciała, to jest z powodu na przykład piłki nożnej (śmiech). Z Brazylii się ze mnie nabijają, bo Polska nie weszła do mundialu, a jak szybko wyjdzie, to jeszcze bardziej się ze mnie nabijają. Jak jestem w Polsce, to mnie traktują jak Polaka i rodzinę, ale po tylu latach w Brazylii mi się dostaje za Brazylię – ale wy tam gracie, znowu żeście nie doszli, znowu żeście odeszli. Brazylia przegrała Copa America, to mi kuzyni dzwonią, tacy zapaleni kibice. To ja mówię tak, w Polsce za Brazylię dostaję, w Brazylii za Polskę, no i takie to jest nasze życie emigrantów. Ale taka jest rzeczywistość i nie ma się co tym stresować i chorobliwie przejmować.

        – Ojcze Biskupie, dziękuję bardzo i życzę siły Bożej i Ducha Świętego w tej pracy niesamowitej i wypełnienia tego powołania, które Ojciec Biskup ma. Niech Pan Bóg prowadzi.

        – Ja dziękuję. Czuję się zaszczycony tą pogawędką, wywiadem. Mam nadzieję, że to może coś...

        – Po to to robimy.

        – Niech wam Bóg błogosławi w tej pracy i pozdrowienia i błogosławieństwa Bożego dla całej Polonii, dla całego ludu Bożego w Kanadzie, i szczególnie dla tych co po polsku jeszcze mówią, modlą się i trochę czują. 

        Niech was Bóg błogosławi, szczęść Boże.

GONIEC: Andrzej, spotykamy się po raz kolejny; jesteś już gospodarzem pełną gęba, a pamiętam, jak kilkanaście lat temu była inna sytuacja. Dzisiaj, po tych wszystkich przejściach, powodziach, różnych doświadczeniach życiowych chyba już wrośliście w tę ziemię? Jesteś zadowolony z decyzji, że rzuciłeś wszystko w Toronto, regularną pracę i przeniosłeś się tutaj z rodziną? 

Andrzej Sadecki - No na pewno, czasami to trudno się nad tym nie zastanawiać, bo dużo ludzi o to pyta. Mieszkamy już tutaj 11 lat i to jest najdłużej gdziekolwiek mieszkaliśmy na stałe w Kanadzie. Mieszkaliśmy w Toronto w wielu miejscach i przenosiliśmy się z miejsca na miejsce, a tutaj to już tak osiedliśmy. Wydaje się, że to było tak niedawno, a jednak w 2007 roku. 

        - Dużo pracy? 

        - Na pewno, jej nie brakuje. 

        - A jaka tutaj społeczność, jaka jest Polonia w Killaloe? 

        - Polonię tak naprawdę, ludzi, którzy mówią po polsku, to widuje się w kościele w Wilnie. W sumie, ludzi mieszkających na stałe w naszym wieku z dziećmi nie ma raczej; to znaczy, nasze młodsze dzieci Emilia i Julia nie mają rówieśników w swoim wieku; dzieci, które by - powiedzmy - były dziećmi emigrantów, tak jak my jesteśmy. W okolicy nie znam drugiej takiej rodziny. Oczywiście, są ludzie w naszym wieku i dziewczynki mają koleżanki w klasie, ale to są tutejsi, wielu z nich ma jakieś korzenie polskie. 

        - A czy sprowadzają się tutaj ludzie z Toronto na emeryturę? 

        - Tak, i w Wilnie spotyka się dużo takich ludzi. Raz, dwa razy do roku spotykam ludzi, którzy coś kupili i przeprowadzają się właśnie tutaj, w okolicę Berrys Bay, Wilna. 

***

        W sumie nasz biznes to dwie główne rzeczy, tzw. Trailer Park, gdzie mamy klientów sezonowych; ludzie przyprowadzają swoje przyczepy kempingowe i taką przyczepę parkują na sezon. A druga cześć to właśnie domki kempingowe, jurty, gdzie można przyjechać na weekend. Jeśli chodzi o tę drugą część to mamy dosyć dużo 30% - 40% Polaków z Toronto, z Ottawy. Czasami przyjeżdżają pod namiot, na pewno, ten polski element jest, ale w większości nasi klienci są anglojęzyczni. 

        - Wyjeżdżacie gdzieś na wakacje?

        - Czasami, myślę, że masz na myśli wyjazdy do ciepłych krajów zimą, byliśmy kilka lat temu, ale ostatnio wakacje zawsze nam się jakoś tak kończyły w Polsce; ja mam ciągle mamę w Polsce i moja żona ma ciągle rodziców, tak że jak mamy jakiś czas zimą, czy poza tym naszym sezonem, to latamy do Polski. 

        - Lubisz to, co robisz odnalazłeś się? 

        - No tak, oczywiście.

        - Dzieci już wyrosły? 

        - Mamy dwoje starszych, córka jest w Ottawie studiuje  a syn jest ciągle z nami, a dwie młodsze, jedna jest w szkole średniej, a druga ciągle w szkole podstawowej. 

        - Czy lepiej tutaj wychowuje się dzieci, niż w mieście? 

        - Myślę że ciągle tak, mimo wszystko, ale jest dużo takich rzeczy, których nam brakuje, na przykład, często oglądamy z Toronto dzieci znajomych biorą udział w tańcach, polskich zespołach, a my nie mamy dostępu do takich rzeczy i gdziekolwiek żeby się ruszyć to wszędzie trzeba jechać i w sumie nie ma tego życia polonijnego. Życie towarzyskie też jest tutaj na pewno bardziej ubogie, szczególnie zimą.

        - Co tutaj można robić w tej okolicy?

        - Na miejscu jest natura, przede wszystkim piękna rzeka, jest jezioro, a więc sporty wodne, wędkowanie. 

        - Można tutaj wszystko wynająć od was? 

        - Mamy kilka kanu, kajaków na potrzeby naszych klientów, mamy sprzęt wodny, który można wynająć, ale ludzie też przywożą własne, bo jest dobry dostęp do wody; jest bardzo bezpiecznie, woda jest bardzo spokojna, można powiosłować na jezioro - mamy półtora kilometra do jeziora. 

        - No  cóż, gratulacje! Gratuluję, że kiedyś zdecydowałeś się na coś, co Ci przyniosło satysfakcję.

        - Wiesz co, ja nie patrzę pod takim kątem, że mnie się w jakiś specjalny sposób udało, jakoś tak wyszło. Wychodzę z założenia że każdy w życiu robi to, co chce i mnie akurat tak wyszło... 

Covered Bridge Park - (613) 757-3368

O kanadyjskiej i brytyjskiej Polonii, turystycznych atrakcjach prowincji Ontario, pisaniu książek oraz Brexicie rozmawiamy z Iwoną Dziurą — autorką literatury podróżniczej.

Co sprowadziło Cię do Kanady?

Należałoby raczej zapytać kto (śmiech) — ale po kolei. Po pierwsze, jak zwykle górę wzięła ciekawość i żądza przygody. O atrakcjach przyrodniczych Kanady krążą bardzo entuzjastyczne opinie, chciałam więc zobaczyć je na własne oczy. Po drugie, od lat związana jestem z Wielką Brytanią — fascynuje mnie historia tego kraju i kultura jego mieszkańców. Chciałam zobaczyć, ile wspólnego mają Brytyjczycy z Kanadyjczykami — poza językiem i kawałkiem historii oczywiście.
Intrygowało mnie też, czy struktury polonijne na dwóch różnych krańcach oceanu wyglądają podobnie.
Po trzecie i chyba najważniejsze — zbieram materiały do kolejnej książki!

— Prócz zawodowych, miałaś też osobiste powody, żeby odwiedzić Kanadę?

Tak, ale bynajmniej nie chodzi tutaj o żadnego Indianina (śmiech) — druga połówka przyleciała ze mną z Polski.
Przyjęliśmy zaproszenie od rodziny, która wyemigrowała do Toronto w latach osiemdziesiątych. Miło było spędzić razem czas i zobaczyć jak wygląda ich życie w Kanadzie. Jestem bardzo wdzięczna gospodarzom za pokazanie mi wielu interesujących miejsc, do których sama być może bym nie dotarła. Przy okazji poznałam niejednego przedstawiciela tutejszej Polonii oraz zobaczyłam sporo miejsc związanych z historią naszych rodaków w Kanadzie — byłam pod wrażeniem!

— Co Cię zaskoczyło?

Najbardziej zaskoczyła mnie… pogoda! Spodziewałam się oczywiście lata, ale nie upałów rzędu czterdziestu stopni Celsjusza i duchoty rodem z tropików! Mieszkałam kiedyś w Turcji i muszę przyznać, że fala upałów, na jaką trafiłam akurat w Kanadzie, przypomniała mi czasy, kiedy znalezienie kawałka cienia było sprawą życia lub śmierci (śmiech). Między innymi z tego względu zapewne mocno zapadła mi w pamięć orzeźwiająca wycieczka statkiem do podnóży wodospadu Niagara! A tak zupełnie poważnie, duże wrażenie zrobiła na mnie Ottawa, w której miałam okazję spędzić Dzień Kanady. Obchody zostały zorganizowanie wyjątkowo starannie, z prawdziwym rozmachem.

View the embedded image gallery online at:
http://www.goniec24.com/wywiady-gonca?start=28#sigProId9c94c583e0

Zdziwiona byłam, że budynek parlamentu do złudzenia przypomina londyński Westminster Palace, a katedra Notre Dame inną perełkę europejskiej architektury.
Z atrakcji przyrodniczych podobał mi się oczywiście Park Algonquin, pływanie canoe po jeziorach oraz przygoda z niedźwiedziem (śmiech). Dużo by opowiadać — gdyby ktoś miał ochotę poczytać więcej na temat moich przygód w Kanadzie i poczynionych podczas nich spostrzeżeń, to zapraszam do Internetu.

— Wróćmy jeszcze na chwilę do podróżowania tropem polonijnym…

Chętnie! Najbardziej podobały mi się kanadyjskie Kaszuby z pomnikiem na cześć Szarych Szeregów na czele oraz pierwsza polska osada Wilno. Zaimponowali mi prowadzący obiekt wolontariusze, z którymi miałam okazję zamienić kilka słów. Nawet jeśli część z nich nie mówi już po polsku, to pielęgnują tradycję z godnym szacunku zapałem i konsekwencją. Łezka zakręciła mi się w oku, kiedy odwiedzałam park im. Janusza Żurakowskiego w Barry`s Bay. Myślę, że wielu Polaków niemieszkających w Kanadzie nie zdaje sobie sprawy z tego, ile miejsc za oceanem zostało nazwanych na cześć polskich nazwisk, miast i rejonów. Na pewno będę próbowała rozpowszechnić te fakty w kolejnych książkach i slajdowiskach podróżniczych. Informacje te posłużą również do promowania polskiej historii i kultury w ramach projektu „Poles in the UK” w Wielkiej Brytanii.

— Co to za projekt?

Wszystko zaczęło się od sukcesu wydanej w Anglii książki „Poles In the UK: A Story of Friendship and Cooperation” („Polacy w Wielkiej Brytanii: Historia Przyjaźni i Współpracy”). Jej współautor — Brin Best — zaprosił mnie do uczestnictwa w rozpoczętym przez siebie projekcie „Poles in the UK”. W zaszczytnym gronie znaleźli się też inni pisarze, dziennikarze, blogerzy oraz youtuberzy. Każdy z nas, korzystając z właściwych sobie narzędzi kształtujących opinię publiczną, promuje polską historię i kulturę na gruncie brytyjskim.

— Czym Polonia kanadyjska różni się od tej brytyjskiej?

Na pewno ośrodki polonijne są tutaj większe, zresztą jak wszystko za oceanem (śmiech). Te, które udało mi się odwiedzić w Ontario, wydawały się bardzo zadbane i uczęszczane. Myślę, że w Kanadzie więcej jest osób czynnie zaangażowanych w życie Polonii. Być może wynika to z faktu, że wielu naszych rodaków w Anglii stosunkowo niedawno opuściło Ojczyznę. Muszą najpierw odnaleźć się w nowej rzeczywistości i stanąć mocno na nogach, zanim będą gotowi wnieść swój wkład we wspólnotę. Mile zaskoczyła mnie w Kanadzie liczba tytułów polonijnej prasy oraz stacjonarne księgarnie „Pegaz”. Pochwalę się, że od niedawna można w nich zakupić i moją książkę.

— O czym ona jest?

„Dziura w podróży” to wesoła, napisana lekkim piórem historia mojej samotnej, niekonwencjonalnej wyprawy do Rumunii i Mołdawii. Przedstawia prawdziwy, niezakłamany stereotypami obraz tych fascynujących i szerzej nieznanych krajów.

Wierzę, że zainteresuje i zainspiruje wszystkich ciekawych świata i tych, którym marzą się dzikie, niskobudżetowe wojaże. Książka to kopalnia wiedzy dla początkujących podróżników i… jaskinia śmiechu dla wszystkich innych. Lektura dla tych, którzy lubią śmiać się dużo i do rozpuku! Prócz księgarni stacjonarnej „Pegaz”, „Dziura w podróży” jest również dostępna w sprzedaży internetowej.

— Kiedy można się spodziewać wrażeń z Kanady w formie książkowej?

Bardzo chciałabym, by nastąpiło to jak najszybciej, ale proces pisania i wydawania książek jest dosyć czasochłonny. Od zebrania materiałów do pojawienia się gotowej książki w komercyjnym obiegu może upłynąć nawet kilka lat.
Obecnie w przygotowaniu jest moja druga książka — tym razem o przygodach na Kaukazie. Kiedy oddam ją w ręce czytelników, zabiorę się za przygotowanie i opracowanie materiałów kanadyjskich. Kiedy już wszystko będzie gotowe, na pewno nie zapomnę poinformować redakcji „Gońca”!

— Planujesz kolejne eskapady?

Oczywiście, taka już moja natura, że nie usiedzę w jednym miejscu zbyt długo. Resztę tego lata mam zamiar spędzić w Szkocji, której zjawiskowej przyrody nigdy nie mam dosyć! To moje ulubione miejsce na Wyspach, do którego wracam tak często, jak tylko mam okazję.

— Skoro mowa o Wielkiej Brytanii, czy Polakom zamieszkałym na Wyspach grozi coś z powodu Brexitu?

Rzeczywiście, Brexit to ostatnio zdecydowanie temat „na czasie”. W Wielkiej Brytanii media codziennie rozpisują się o trwających negocjacjach z Unią Europejską. Trudno oprzeć się wrażeniu, że nawet ci, którzy głosowali za Brexitem są rozczarowani sposobem w jaki obecny rząd próbuje sobie z nim teraz poradzić. Głównym argumentem głosujących za Brexitem było przekonanie, że umożliwi on lepszą ochronę granic i zapobiegnie niekontrolowanej migracji. Tymczasem okazuje się, że imigrantów wciąż przybywa, a ceny w sklepach podskoczyły jakby w obawie przed nieznanym.

Nie sądzę, żeby Polacy mieszkający w Wielkiej Brytanii obawiali się wyrzucenia z kraju — może z wyjątkiem tych, którzy weszli na miejscu w konflikt z prawem. Niestety jednak w momencie, kiedy Brexit został postanowiony, kurs funta natychmiast mocno spadł i utrzymuje się wciąż na tym samym, niskim poziomie. Myślę, że w obecnych okolicznościach wielu naszych rodaków waha się, czy aby na pewno ich dalszy pobyt na Wyspach jest opłacalny.

— Gdzie w Internecie możemy Cię odnaleźć i śledzić na bieżąco?

Wszystkich zainteresowanych zapraszam serdecznie do śledzenia mojej działalności pisarskiej, scenicznej i społecznej na stronach internetowych www.iwonadziura.com, www.iwonadziura.blogspot.com oraz www.facebook.com/iwonadziurabezendu.

— Dziękuję bardzo!

Ja dziękuję bardzo za zaproszenie. Mam nadzieję, że to nie ostatni raz, kiedy goszczę na waszych łamach.

Chciałabym też skorzystać z okazji, by podziękować moim wspaniałym gospodarzom: Irenie i Zdzichowi Zając z Toronto, dzięki którym przeżyłam mnóstwo świetnych chwil w Kanadzie. Mam nadzieję, że uda mi się jak najszybciej przelać wspomnienia na papier, a następnie wykorzystać z pożytkiem dla jak najszerszej grupy odbiorców.

Iwona Dziura — z wykształcenia filolog turecki, z wyboru pisarka i osobowość sceniczna. Autorka pełnej humoru, dwukrotnie nagrodzonej w Polsce nagrodami branżowymi książki o przygodach w Rumunii i Mołdawii p.t. „Dziura w podróży”. Działaczka polonijna, blogerka i zapalona sportsmenka.

piątek, 13 lipiec 2018 14:24

Opcja polityki realnej

Napisał

orientacja-na-prawoZ Józefem Białkiem, właścicielem kwartalnika „Opcja na Prawo”, z okazji 150. jubileuszowego wydania rozmawia Wojciech Trojanowski.

Wojciech Trojanowski: Jesteś, trzeba to przyznać, dość nietypowym typem przedsiębiorcy. Zamiast spijać przysłowiową piankę i przeznaczać zarobione przez siebie środki na zwiększanie komfortu własnego życia, od wielu lat inwestujesz w to dość niedochodowe przedsięwzięcie, którym jest wymagające, niszowe pismo o profilu polityczno-społecznym. Skąd się to wzięło?

        Józef Białek: Cała przygoda z polityką, wydawnictwami itd. zaczęła się dawno, dawno temu w podziemiu. Około roku 1984 uruchomiliśmy „Wyrostka”, pismo przeznaczone dla młodzieży szkół średnich, który już wtedy profilowane było w kierunku konserwatywno-liberalnym. Potem powstało pismo „Dziś” ,a następnie przejęliśmy miesięcznik „CDN – Koliber”. W redakcji „Dziś” uczestniczyli: Aleksander Popiel, Tomek Gabiś, Krzysiek Bąkowski, Waldek Czachowski, w zasadzie w tym składzie tworzyliśmy oba te pisma.
Pochłaniały was idee wolnościowe...

        Jeszcze jako dwudziestokilkuletni gówniarze określaliśmy na łamach naszej prasy, czym musi być owa wolnościowość. Także dzisiaj, mimo ewolucji poglądów, mógłbym się pod tamtymi definicjami podpisać dwoma rękami. Wolność była dla nas związana z odpowiedzialnością i zakreśleniem jej pewnych ram. Takie postawienie sprawy przez niedoświadczonych jeszcze małoletnich działaczy podziemia było, można powiedzieć, bardzo dojrzałe, choć, jak to widzę, nie w pełni jeszcze rozumieliśmy zastaną polityczną rzeczywistość. Było to już wtedy nieco inne podejście do tematu niż w przypadku współcześnie egzystujących partii libertariańskich. Może to były po prostu inne czasy. Te pisma zostały zamknięte przez ówczesne służby bezpieczeństwa. Miałem liczne rewizje. Zarekwirowano mi łącznie dwa worki książek i nielegalnej prasy. Tomek Gabiś odsiedział swoje pół roku za „CDN-Koliber”, podobnie jak Krzysiek Bąkowski.

        W środowisku podziemnym prezentowane przez was idee były powszechne?

        Jako redaktorzy wymienionej gazetki „Dziś” przeprowadziliśmy w środowiskach podziemia pewną dającą do myślenia ankietę, którą wypuściliśmy w tysiącu egzemplarzy. Jej wyniki były dla nas wielce zaskakujące. Wychodziło z nich, że idealne ustroje według działaczy podziemia panowały wtedy w socjalistycznych krajach, konkretnie w Jugosławii i na Węgrzech – wskazało je około 90 proc. ankietowanych! Wtedy zorientowaliśmy się, że mamy do czynienia z zupełnie lewicową orientacją wśród naszych podziemnych kompanów.

        Potem były dalsze doświadczenia z prasą prowadzące prostą drogą do „Opcji na Prawo”.

        Tak, Po przygodzie z „Dziś” i „CDN-Koliber” zacząłem współtworzyć pismo podziemne Solidarności Walczącej „Replika” z Pawłem Falickim, Teresą Witkiewicz, Wojtkiem Jankowskim. Ta gazeta należała również do tych bardziej niepokornych, ponieważ prezentowane na jej łamach poglądy nie całkiem przystawały do reszty podziemia.

        Gdy w 1989 roku nastąpiła w Polsce tzw. transformacja, doszedłem do wniosku, że jest czas na to, byśmy dalej krzewili idee wolnorynkowe. Z częścią ludzi z „Repliki”, m.in. z Wojtkiem Jankowskim, Tomkiem Gabisiem, założyliśmy „Opcję na Prawo”. Z początku ukazywała się ona jako miesięcznik. Trwało to jakieś dwa – trzy lata, potem wziąłem się jednak za interesy i pismo na jakiś czas zostało zawieszone. Po wielu latach, obserwując nieco z boku politykę i gospodarkę naszego kraju, doszedłem do wniosku, że nadal brakuje zdrowego, trzeźwego myślenia zarówno u rządzących, jak i opozycyjnych polityków. Przyszedł więc czas na reaktywację mojej gazety.

        Muszę tu już wtrącić, że powoli zacząłem się wtedy leczyć z ideologicznego zafiksowania na punkcie wolnego rynku. W mniej więcej równym tempie ewoluowało pismo.

        Czym to było spowodowane?

        Punktem widzenia, który miał na rzeczywistość polski przedsiębiorca. Bądź co bądź, byłem nim w całej pełni. Na moich oczach odbywała się tzw. prywatyzacja, czyli rozprzedaż polskiego majątku, otwarcie na zachodnie koncerny w imię liberalizmu, a w efekcie postępująca monopolizacja i coraz trudniejsza dla raczkującego polskiego biznesu konkurencja z wielkimi zachodnimi molochami. Im większy był gospodarczy liberalizm, tym mniejsze szanse po naszej stronie. Słowem, wolny rynek w tym wydaniu był narzędziem podboju gospodarczego naszego słabego państwa.

        Idea wolnego rynku wygląda dzisiaj inaczej niż przed nastaniem lat 80., gdy na Zachodzie tworzyły się hiperkorporacje, którym idee liberalne otwierały na oścież dowolne drzwi, tak wśród krajów Trzeciego Świata, jak i dowolnie wybranego miejsca na ziemi.

        Zresztą sama idea takiego podboju jest znacznie starsza. Wystarczy przytoczyć przykład Kompanii Wschodnioindyjskiej, prywatnej firmy, która kolonizowała Indie, siejąc poważne spustoszenie w tym zakątku ziemi.

        No dobrze, przedstawiasz wolnorynkowość w pejoratywnym świetle, co to oznacza w praktyce? Czy przedsiębiorca Józef Białek jest dzisiaj za zniesieniem praw i przywilejów przedsiębiorców?

        O nie! Są różne wyobrażenia wolnorynkowości. Większość liberałów chce w ramach swojej ideologii jak największego ograniczenia roli państwa i to właśnie najczęściej sprzyja podbojowi słabszych rynków przez korporacje. Na straży prawdziwie wolnorynkowej polityki musi stać państwo strażnik, które jest gwarantem praw słabszych rodzimych biznesów, którym jednocześnie stwarza maksymalne szansę rozwoju, minimalizując swoją opresyjność właśnie w tym przedziale. Oczywiście to w ramach obowiązującego prawa i zdrowego rozsądku i nie tak by zamknąć przed przedsiębiorcami rynki zagraniczne. To jednak trochę inna rola państwa niż ta tradycyjnie definiowana przez środowiska leseferystów, wg której państwo miało być zaledwie nocnym stróżem, strzegącym jedynie fundamentalnych zasad uczciwości.

        Przykłady propaństwowych gospodarek funkcjonują w dzisiejszym świecie i mają cechy dobrze się rozwijających. Przykład Azji, czy ściślej Chin. Tysiące sklepów działających według wszelkich zasad wolnorynkowości, a silne państwo nie dopuszcza do monopolizacji przez hipermarkety i korporacje. Trzeba tu wtrącić, że wpuszczenie na szeroką skalę obcych hipermarketów jest bardzo groźne. Jest to przejęcie i zagospodarowanie wewnątrz danego podbijanego kraju praktycznie całego handlu. W dalszej perspektywie załamanie handlu powoduje upadek i przejęcie drobnych przedsiębiorstw i kółko się zamyka. Nie dostrzegają tego kompletnie tzw. wolnorynkowe, czy szerzej – liberalne – elity. Żeby dzisiaj zapanował wolny rynek, który przyniesie nam wszystkim korzyści, musi istnieć silne państwo, ustanawiające silne prawo i ochronę przed monopolami na rzecz wolnej przedsiębiorczości. Jakie ma szanse dzisiaj powiedzmy młody przedsiębiorca, który posiada na inwestycje dajmy na to sto tysięcy dolarów, z korporacją, która posiada miliard dolarów, której naturalnym celem będzie pozbycie się wszelkiego planktonu na swojej drodze rozwoju? Tak więc przeciwstawiamy nasze idee silnego państwa chroniącego wolny rynek, panującemu obecnie modelowi silnego państwa stojącego na straży korporacji, którego to modelu okazuje się być obrońcą również nowy rząd Mateusza Morawieckiego, który wedle ostatnich doniesień zdecydował się na dofinansowanie w Polsce jednego z największych i najbogatszych molochów finansowych, jakim jest JP Morgan.

        Podałeś jako przykład Chiny. Powszechnie znany jest jednak fakt, że kraj ten wypracował swój status przodującej światowej gospodarki, stawiając właśnie na inwestycje zagraniczne. Jak to skomentujesz?

        To, co jest ważne w tym wszystkim, to trzeba zauważyć mądrość, która towarzyszyła Chińczykom. Chiny miały jasno zdefiniowany cel, którym był rozwój ich państwa, i dostosowywały do osiągnięcia tego celu środki na kolejnych etapach rozwoju. Ich instytuty określiły jasno gałęzie przemysłu, w których mogą się rozwijać, i instrumenty, które mogą temu rozwojowi pomóc. Tam gdzie potrzebne były nowe technologie, a także kapitał, otworzyły swoje rynki, na pewien czas, w sposób kontrolowany. W tym czasie ich specjaliści uczyli się od Zachodu jego technologii. Państwo wspomagało cały czas rozwój rodzimych inicjatyw. Chiny rzeczywiście wiedziały, że bez Zachodu sobie nie poradzą, więc stworzyły tzw. strefy ekonomiczne. Sprzedaż z tych stref była obwarowana. 60 proc. towarów w tych strefach musiało być wyprodukowane w Chinach. Towarów produkowanych w strefach nie można było sprzedawać wewnątrz państwa. Jeśli chodzi o amerykańskie korporacje, to warto zwrócić uwagę, że nie wpuszczono za bardzo do Chin banków i korporacji finansowych. Niektóre przedsiębiorstwa jednak wpuszczono. Wszedł np. Siemens, niektóre fabryki samochodów, widziałem nawet w Chinach market IKEA. W siedemnastomilionowym mieście jest jedna IKEA, która tak naprawdę sprzedaje chińskie meble. Jak widzimy, w tym wszystkim był jasno zarysowany propaństwowy plan.

        Dla odmiany, w Polsce mamy tylko chaos idei i brak zainteresowania wytyczeniem konkretnej strategii gospodarczej. Zamiast tego kazano nam zachłysnąć się mądrościami, które przywieźli nam w teczkach zagraniczni specjaliści od prywatyzacji. Nawet dzisiaj widać gołym okiem ten chaos i niezdecydowanie, ale i też brak kompetencji. Tu przekopywanie mierzei, tam stawianie portów lotniczych, projekty elektrycznych aut, to wszystko przypomina miotanie się. Efektem tego miotania i braku własnej strategii jest utrata całych gałęzi gospodarki na rzecz obcych podmiotów.

        Wracając do kwartalnika. Sam tytuł „Opcja na Prawo” sugeruje, że jest to kwartalnik o jasno zarysowanym prawicowym profilu, a pojawiają się w nim artykuły również osób o czasami skrajnie innych zapatrywaniach. Jak to skomentujesz?

        To właśnie kolejna, ciekawa do omówienia sprawa. Myślę, że w obecnych czasach muszą ulec zredefiniowaniu pojęcia prawicy i lewicy, których definicje są mocno przestarzałe, bo ukute jeszcze w XVIII-XIX wieku. Przez te dwieście lat świat jednak bardzo się zmienił. Sam przepływ informacji, towarów – wszystko poszło do przodu, a my nadal tkwimy w XIX-wiecznych teoriach, które niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. W minionych wiekach nie istniało praktycznie zjawisko wielkich korporacji o takim zasięgu jak dzisiaj. Obecnie trzy grupy finansowe posiadają łącznie 12 bilionów dolarów i praktycznie rządzą tym naszym światem. Czy przeciwstawianie się im należy dzisiaj do lewicy – tradycyjnie wrażliwej na ucisk mas, czy może do prawicy, która tradycyjnie powinna odrzucać je, jako hybrydy postępu niszczące zastany porządek? Bywa, że ludzie przypisywani kręgom lewicowym mają lepsze pojęcie o tym, co dzieje się w gospodarce czy geopolityce, niż tzw. prawica. Przykładem mogą być niektóre wypowiedzi Leszka Milera.

        Z drugiej strony, wiele kręgów zarówno lewicowych w ramach aliansu z liberalizmem kulturowym, czyli tzw. postmarksizmu, jak i prawicowych, w ramach błędnego poparcia udzielanego liberalizmowi ekonomicznemu, ręka w rękę przykłada się do budowania tego nowego światowego porządku. Czym więc dzisiaj jest owa lewica i prawica? Te podziały są dziś zamazywane również na wysokich szczeblach władzy. Jeśli obecnie np. CDU tworzy koalicję z SPD, to o czym my mówimy. Czas zredefiniować cele, pojęcia i dążenia. Dla konserwatysty, ale chyba tym bardziej dla części pseudopostępowej lewicy te różnice ideologiczne postawione są na pewno na gruncie moralnym, coraz mniej na geopolitycznym czy gospodarczym. Tutaj podziały przebiegają w poprzek. Prędzej czy później ideologii globalizacji czy korporacjonizmu musi się przeciwstawić idea państwa, która może być przypisana zarówno części lewicy czy tzw. prawicy. „Opcja na Prawo” na pewno wychodzi z pozycji konserwatywnych i prawicowych w kwestiach kulturowych i moralnych. Chcemy cały czas stać na straży obyczajów, tradycji, wiary. Te idee stanowią fundament, od którego zależy być albo nie być naszej cywilizacji.

        Nasza prawica tego, o czym tu powiedzieliśmy, wydaje się nie zauważać. Zamiast tych współczesnych bolączek, mamy wciąż w przestrzeni tematy historyczne, rozrachunki krzywd, skrajny antykomunizm (czyli nienawiść do systemu, który przestał istnieć), żołnierzy wyklętych, tematy: „kto kogo bardziej w przeszłości skrzywdził”, organizację marszów i pikiet podejmowanych w tych dziedzinach, nikt jednak nie przejmuje się tym, co obecnie dosłownie wisi nam nad głowami.

        No właśnie, w dzisiejszej „Opcji” mało jest tematów stricte historycznych.

        Kiedyś, w miesięczniku pod redakcją Romka Lazarowicza, było trochę inaczej. Ja zgadzam się z linią, jaką przyjąłeś jako redaktor naczelny, że obecnie ten aspekt jest zupełnie poboczny, choć nie da się całkiem od niego odejść. Owszem, przeszłości należy się pamięć i szacunek, ale gdy zajmuje ona miejsce spraw decydujących o naszej egzystencji, czy nawet o przetrwaniu, kiedy wypiera z przestrzeni publicznej rzeczy pierwszej wagi, jak polityka moralna, gospodarcza, geopolityka, to coś jest nie tak. Mimo że elektorat PiS czy niektórych partii narodowych jest z tego zadowolony, odnosi się wrażenie, że są to specjalnie dla niego konstruowane tematy zastępcze, które mają odwrócić uwagę od tego, jak się np. w tej chwili w Polsce monopolizuje całe życie gospodarcze. Za chwilę będziemy trzydziestomilionowym krajem niewolników, pracujących w zachodnich korporacjach i na kasach w marketach, ale nikt na to nie zwraca uwagi. Oczywiście elektorat Platformy miał mniejsze wymagania i wystarczyła mu, jako temat zastępczy, „matka małej Madzi”, ale czy to ma mnie pocieszyć? Treść tematu zastępczego jest nieistotna, gdy efekt pozostaje ten sam: obudzimy się jako ludzie zależni finansowo, bez prawa głosu. O tej nowej formie kolonizacji jakoś wszędzie głucho. Mamy za to w tej chwili wręcz przesyt historyzmu w przestrzeni publicznej, ale w „Opcji” chcemy, jak wiesz, przywracać właściwą równowagę.

        „Opcja” poświęca wiele miejsca polityce zagranicznej i, jak się wydaje, również nie wpisuje się tutaj w najbardziej popularny nurt światopoglądowy.

        W epoce globalizacji i tak ogromnych wzajemnych zależności temat prowadzenia dobrej strategii geopolitycznej jest fundamentalny, jak nigdy dotąd. Tak jak mówiłem, świat się szybko zmienia, i żeby być dobrym komentatorem, żeby mówiąc kolokwialnie: wiedzieć, o co chodzi, trzeba się mocno i uczciwie, bez nadmiernego zacięcia ideologicznego temu przyglądać. Mówiąc o odmiennym nurcie światopoglądowym „Opcji”, masz zapewne na myśli to, że nie boimy się, w kontekście polskiego interesu narodowego, pisać obiektywnie na temat Rosji i Chin. Choć, jak wiesz, publikują u nas różni autorzy o różnych zapatrywaniach na tę sprawę. Poważne i rzeczowe argumenty same się obronią, a cenzury w „Opcji” nie ma. (...)

        Dlaczego nie powinniśmy kierować się sentymentami?

        Sentymentami w polityce możemy się kierować w bardzo nieznacznym stopniu. Pan Bóg dał człowiekowi rozum i nieużywanie go prowadzi do tragedii. Przykład Ukrainy. Byliśmy trzecim eksporterem towaru do tego państwa. Poparliśmy Majdan, który spowodował, że jesteśmy dzisiaj co najwyżej dziesiątym, a nasze miejsce zajęli Niemcy, Holendrzy, Amerykanie itd. Wiele polskich firm poniosło niepowetowane straty. Ta polityka jest dobrym przykładem kierowania się sentymentami. Polskie poparcie dla Majdanu miało chyba na celu tylko tyle, że zrobimy Rosji na złość. Wiadomo było, że zbliżenie Ukrainy do Europy to otwarcie drzwi w tym państwie na wymieniony wyżej wolny rynek i tym samym na zachodnie korporacje. W ślad za tym musiało pójść wyrugowanie z Ukrainy nie tylko części rosyjskiego biznesu, ale także polskiego, choć my, w przeciwieństwie do Rosji, jesteśmy przecież sojusznikami państw zachodnich.

        Wielokrotnie już mówiłem o tym, że zupełnie niezrozumiała jest w kontekście polskiego interesu gospodarczego nasza polityka wobec Rosji, która jest głównym importerem surowców do Polski. Zamiast wykorzystywać – zwłaszcza teraz, tę sprzyjającą negocjacjom, sytuację osaczania Rosji i rozmawiać o cenach gazu, ropy, wolimy kupować te surowce w Katarze, w Stanach Zjednoczonych, płacąc może i ze 40 proc. więcej za gaz.

        Czyli co – mamy postawić na Rosję i zrezygnować z rynków zachodnich?

        Z niczego nie mamy rezygnować. Polityka jest grą interesów. Mówiąc językiem biznesowym: jeśli mamy interes do/z Niemcami, to robimy deal z Niemcami. Jeśli wychodzi, że są dla nas za mało atrakcyjni powiedzmy w porównaniu z Czechami, negocjujemy, stawiamy warunki, wybieramy lepszą, biorąc pod uwagę wszystkie czynniki – atrakcyjność finansową, jakość, jak również długofalowość inwestycji. Stawiamy się wtedy w pozycji gracza, który ma swoje karty przetargowe, i nie prowadzimy polityki klientystycznej, a z drugiej strony, nie wszczynamy niepotrzebnych awantur. To tylko biznes. Brzmi to dość cynicznie, ale to właśnie powodzenie tak pojętego naszego polskiego biznesu zagwarantuje przyszłym pokoleniom nie tylko lepszy byt, ale i niepodległość.

        Jest taki znany dowcip, w którym Rosjanin podróżuje pociągiem do Paryża, a Francuz w przeciwnym kierunku, do Moskwy. Obaj wysiadają na dworcu w Warszawie i myślą, że są na miejscu. Jesteśmy krajem tranzytowym między Wschodem i Zachodem i powinniśmy to umieć wykorzystać. Zamiast tego trąbimy o tym, jak bardzo złe jest nasze położenie pomiędzy wrogimi państwami. Zła jest jedynie nasza strategia polityczna, wrogiego nastawienia wobec sąsiadów i szukania przyjaciół za morzem. Dzisiaj potęgi nie zdobywa się militarnie. Musimy się bogacić. Wygrywać wojnę o gospodarkę. Inna prezentowana przez nas postawa to serwilizm. Ta postawa powoduje, że bezkrytycznie przyjmujemy wszystkie wytyczne zagraniczne. (...)

        Wróćmy jeszcze do doboru treści. Również na łamy kwartalnika redakcja stara się zapraszać tych, którzy mają coś mądrego do powiedzenia, ale nie zasklepiają się w utartych schematach...

        ...ale nie jest w naszym kraju dziś o to łatwo. W Polsce trudno o ludzi naprawdę znających się, powiedzmy, na geopolityce, ekonomii, których fachowość koresponduje z percepcją, pragmatyzmem, odwagą i obiektywizmem opisania rzeczywistości taką, jaka ona jest. Nasz świat, co już jest utartym sloganem, bardzo dynamicznie się zmienia, a większość polskich publicystów zachowuje się tak, jakby utknęła w swoim oglądzie na etapie lat 80.-90., co wskazuje na to, że zostali zakładnikami jakiejś ideologii, nieważne czy ta ideologia definiuje się jako lewicowa, czy nawet ultraprawicowa. Wielu nie wyrasta ze swoich małych środowisk, bo najwyraźniej się po prostu boi napiętnowania. Kluczem jest więc też odwaga. Polska scena polityczna działa jak swojego rodzaju sekta. Wyjście poza granice grozi emblematem agenta (nieważne czy ruskiego, czy żydowsko-amerykańskiego), zamiast merytorycznej odpowiedzi. To w oczywisty sposób szkodzi percepcji politycznej i odważnemu stawianiu diagnoz. Szkodzi dyskusji i wykuwaniu w jej ogniu nowych, adekwatnych do czasu i miejsca poglądów. Zachowujemy się też często jak mieszkańcy małej wioski, którym się wydaje, że jest ona pępkiem świata, a żyjemy w świecie globalnych zależności.

        My jednak możemy się poszczycić wieloma stałymi lub doraźnymi publicystami, których artykuły różnią się znacznie poziomem i obiektywizmem od konkurencji. Trzeba tu podziękować wielu zaangażowanym w nasze wydania redaktorom, których współpraca z „Opcją” okazała się dla kwartalnika bardzo cenna. Wolałbym nie zamieszczać w tym wywiadzie ich listy, w lęku, że kogoś istotnego pominę, a przewinęło się ich naprawdę wielu.

        Dokładnie. Ja jednak właśnie chciałby wymienić kilku bardzo ważnych dla „Opcji” ludzi z nazwiska, żeby złożyć swoje osobiste podziękowania: pierwszemu redaktorowi naczelnemu Ludwikowi Kluźniakowi, Romkowi Lazarowiczowi, który wiele lat wytrwale stał na czele redakcji miesięcznika, redaktorom, którzy towarzyszą lub towarzyszyli naszemu pismu przez wiele lat, a także tym, którzy są krócej, ale nadawali i nadają „Opcji” jej niepowtarzalny, merytoryczny charakter, Romkowi Konikowi, Damianowi Leszczyńskiemu, którzy wkładali wiele starań w podwyższanie poziomu naszego pisma; redaktorom Stanisławowi Michalkiewiczowi, Tomaszowi Gabisiowi, Pawłowi Falickiemu, Tomaszowi, Michałowi Krupie, Tomaszowi Cukiernikowi, Andrzejowi Szczęśniakowi, profesorowi Witoldowi Modzelewskiemu, profesorowi Stanisławowi Bieleniowi, Wojciechowi Grzelakowi, profesorowi Jerzemu Robertowi Nowakowi i wielu innym. Na koniec chciałbym wyrazić to, co myślę o dziesięcioletniej współpracy z małżeństwem Trojanowskich. Odkąd weszliśmy we współpracę i zajęliście się moim wydawnictwem, podnieśliście poziom zarówno wydawnictwa, jak kwartalnika, za co wam dziękuję. Wydaliśmy razem już blisko sto książek, a teraz mamy 150. numer kwartalnika... Mało osób zdaje sobie sprawę, że odpowiadasz nie tylko za redakcję, ale od lat osobiście nadajesz „Opcji” i książkom charakter graficzny.

        No, jeśli chodzi o podziękowania, na największe zasługuje chyba właściciel „Opcji” i wydawnictwa, który zainwestował w jej 150 wydań – tym bardziej, biorąc pod uwagę fakt, że wydawanie kwartalnika nie należy do najbardziej dochodowych biznesów, prawda?

        No tak, ale trzeba podkreślić, że taka opcja „Opcji” gwarantuje mojemu pismu dużą niezależność. Nie korzystamy z dotacji, dopłat. Wolni jesteśmy od zależności, które mogłyby ograniczyć lub wpłynąć w jakikolwiek sposób na linię programową pisma. Nie finansują nas organizacje pożytku, ani Soros, ani Putin.

        No i co najważniejsze, Ty sam bardzo powstrzymujesz się od wpływania na ograniczanie treści w „Opcji”. Przecież pojawiają się w niej artykuły, z którymi Józef Białek się nie zgadza, można powiedzieć, z lekkim przymrużeniem oka, że niektóre wywołują u niego wręcz oburzenie.

        Starałem się, aby nigdy nie zostać cenzorem. Redakcja żyje swoim życiem, choć i ja jestem jej częścią. Jeśli ktoś ma jakieś przeciwne poglądy, może je u nas wyrazić, pod warunkiem że nie ucierpi na tym zbytnio sam poziom argumentów i elementarna przyzwoitość. Jeśli tekst jest merytorycznie dobry, to nie mam nic przeciwko, żeby był u nas opublikowany, myślę też, że mamy wymagającego i myślącego czytelnika, który sam potrafi wyciągać wnioski i formułować swoje zdanie, opierając się na argumentach obu stron. Oczywiście nie chciałbym też sprawiać wrażenia liberała, którego głównym celem jest stworzenie swoistego Hyde Parku. Nie, „Opcja”, choć to się zmieniało, ma jednak jasno określoną wizję i raczej szukamy autorów, którzy w różnych aspektach patrzą podobnie i potrafią ten kierunek rozszerzyć i ubogacić. Inaczej to wszystko byłoby po nic.

        Dziękuję za rozmowę.

Wywiad pochodzi z jubileuszowego 150. wydania „Opcji na Prawo”.

Nasza „solidarnościowa” emigracja z lat 80. powoli przechodzi na emeryturę, niedawno aktywną pracę zawodową zakończył w zakładach Bombardiera Andrzej Wierus i stąd poniższa rozmowa…

Andrzej Kumor: Panie Andrzeju, można gratulować emerytury?

Andrzej Wierus: Myślę, że tak, bo wyszedłem o własnych siłach z tego zakładu (śmiech) i mam marzenia na kolejnych kilkanaście lub kilkadziesiąt lat do spełnienia.

– Szybko minęło, te czterdzieści lat, które Pan tu pracował?

– Bardzo szybko, choć w Bombardierze pracowałem tylko 13 lat. Zacząłem swoją karierę w tym sektorze gospodarki, czyli budowaniu samolotów, w 86 roku, ale z McDonnell Douglas, który później został kupiony przez Boeinga, więc u nich byłem 13 lat i 13 lat w Bombardierze.

– Proszę powiedzieć jak się Pan znalazł w Kanadzie i dlaczego?

– Znalazłem się w Kanadzie, bo opuściłem kraj w 81 roku, 5 października, i poprzez Austrię, bo taka była możliwość, przez Waldhausen, przyjechałem do Kanady na zaproszenie swojego wujka, Jurka Burskiego i cioci Krysi. Dotarłem do Kanady 5 maja 1982 roku.

– Ile miał Pan lat wtedy?

– Miałem 28 lat i byłem w piku swoich możliwości, ale jakoś nie zwrócono na mnie uwagi w Kanadzie i niestety, moje pierwsze prace nie były związane z moim zawodem.

– To proszę zacząć od tego, dlaczego Pan wyjechał i jaki ma Pan zawód.

– Jestem inżynierem górnictwa, kończyłem Akademię Górniczo-Hutniczą. Wielu moich kolegów też zawitało tu, do Kanady, między innymi Władek Lizoń i jeszcze kilku innych, wszyscy jakoś znaleźli swoje miejsce, są bardzo „successful” w swoich biznesach. Ja natomiast szukałem pracy w górnictwie, bo tylko to umiałem i przede wszystkim kochałem tę pracę, kochałem ludzi, którzy pracują w górnictwie.

– Myślał Pan o górnictwie węglowym?

– Myślałem o górnictwie węglowym w Kanadzie. Miałem już nawet pracę zapewnioną w Falconbridge – to zupełnie niewęglowe górnictwo – ale w 82, jak tutaj dojechaliśmy, to ci ludzie, którzy mogli mi coś pomóc, sami byli bez pracy. I górnictwo praktycznie w Kanadzie nie stanęło na nogi od tamtego okresu. Więc pracowałem w różnych zawodach, jako elektryk, jako hydraulik, jako ustawiacz maszyn, aż dostałem się do McDonnell Douglas w 86 roku.

– Dlatego że Pan chciał, że była taka okazja?

– Tak. Wykształcenie i znajomość techniczna im bardzo odpowiadały, natomiast mój język angielski nie był, powiedzmy, „up to par” i również „transferable skills”, takie jak „human skills”, współpraca z ludźmi itd., też im nie odpowiadały, więc nie dostałem pracy jako „supervisor”, dostałem pracę po prostu „na podłodze produkcyjnej”, na produkcji. I stamtąd krok po kroku starałem się i dostałem do biura inżynieryjnego McDonnell Douglas, później zakład został przejęty przez Boeinga i dla Boeinga pracowałem kolejne dwa lata, do roku 2000.
Od 2000 do 2006 robiłem różne rzeczy, żeby przetrwać. Jeździłem nawet truckami, bo to legendarne, marzenia młodzieńcze były u mnie też, i dopiero w 2006 Bombardier się odezwał i zaprosił mnie na „interview”. I tak się zaczęła przygoda z Bombardierem. Byłem bardzo zadowolony, że mogłem pracować w zakładzie, który wypuszcza konkretny, już gotowy produkt.

– Tu się składa samoloty?

– Tu się składa i one stąd odlatują.

– Jakie modele samolotów Pan budował?

– Od początku tutaj byłem związany z Globalem, to jest duży, prywatny jet, samoloty odrzutowe, które mieszczą od 8 do 16 osób w zależności od konfiguracji i są perłą Bombardiera. Obecnie najnowszy, 7000, ma cztery strefy, tzw. living areas, ma bedroom, ma dining room, ma salon i gabinet operacyjny.

– To są takie samoloty, których my nie znamy, to są samoloty dla ludzi szczególnych?

– Tak, dokładnie. Dla tych ludzi, których stać na 80 mln plus zabawkę tego typu.

– Co pan robił teraz, przed emeryturą, na jakim stanowisku Pan pracował?

– Pracowałem „na podłodze” jako „assembler”, operator robota. W tej chwili wszystkie linie są skomputeryzowane i wymagają pewnych „skills”, które miałem, „transferable skills”, kiedyś również kończyłem George Brown College, „computer repair and installation”.

– Czyli Pan, praktycznie rzecz biorąc, jest człowiekiem wielu profesji i z tego, co wiem, również wielu zainteresowań, bo także Pan występuje w zespołach artystycznych, to znaczy teraz w kolejnym już zespole?

– Tak. Jeśli chodzi o życie polonijne, to właściwie tylko i wyłącznie działalność w zespołach śpiewaczych, takich jak „Harfa”, „Agnus Dei”, „Art-bis”, a ostatnio nawet założony przeze mnie i Teresę Klimuszko zespół „Polskie Klimaty”.

– Jak Pan ocenia nasze życie polonijne tutaj, bo jedni narzekają, inni chwalą, jedni mówią, że tutaj jest to życie polskie intelektualne rozwinięte w porównaniu z innymi skupiskami polonijnymi, jak Pan ocenia to nasze środowisko z perspektywy właśnie tych kilkudziesięciu lat mieszkania w Kanadzie?

– Panie Andrzeju, myślę, że mamy ogromny potencjał, choćby z tego powodu, że 180 czy 200 tys. Polaków mieszka w rejonie GTA. I prawdę mówiąc, nie samą pracą człowiek żyje i sutym kontem w banku. Co przynosi radość w życiu, to właśnie dawanie. I jeśli mógłbym dać taką radę Polakom tutaj – proszę być zaangażowanym, proszę wybrać sobie jakąkolwiek dziedzinę, w każdej dziedzinie można pomóc, można coś zrobić, i będzie nam się o wiele lepiej żyło.

– A stosunek do Polski, to znaczy do tego kraju, który przecież wszyscy gdzieś tam mamy w sercu, nawet ci, którzy na tę Polskę niesamowicie narzekają, to jednak robią to w większości przypadków z miłości? Jak to jest z tą Polską u Pana?

– U mnie? Ja kocham Polskę, kocham ten naród. Zostałem wychowany w duchu patriotycznym i jeśli istnieje możliwość podparcia stanowiska obecnego rządu, to zawsze popieram. Może nie całkowicie, bezmyślnie, ale niestety, nie ma innej siły, która mogłaby pomóc nam przetrwać.

– Mówi Pan o powrocie do polityki historycznej polskiej, do tego, że wreszcie Polacy poczuli się dumni, do tego, że ten rząd jak gdyby zaczął stawiać na pierwszym miejscu patriotyzm, tak?

– To prawda, a sprawiła to Beata Szydło, nasza pani premier, która w końcu poderwała nas wszystkich z kolan, powiedziała, co myśli o zachodniej liberalnej społeczności.

– W jej przemówieniu w Brukseli, które było transmitowane?

– Tak, o jej słynnej wypowiedzi, że będziecie opłakiwać własne dzieci, jeśli nie będziecie nas słuchać. No i proszę bardzo, nie ma przydziału na imigrantów, na każdy kraj.

– Pan myśli teraz o planach na emeryturę, czy one są związane z Polską, nie zastanawia się Pan nad przeprowadzaniem do Polski, jak wielu ludzi z naszego tutaj środowiska i z naszego pokolenia?

– Pewnie tak, gdybym nie miał tutaj rodziny – mam dwie córki, które już wyszły z domu, są ustabilizowane i pracują zawodowo; jedna jest w Montrealu, pracuje w Canadian Space Agency jako inżynier, a druga pracuje dla Region of Peel w Human Resources. Kontaktu z Polską nie chciałbym zerwać, dlatego między innymi mam jakąś tam dziuplę w okolicach Częstochowy i będę jeździł – mam nadzieję – na trzy miesiące w roku. A resztę będę z przyjemnością spędzał w Kanadzie, z rodziną, z wnukami, ponieważ ktoś musi im dać przykład.

– No właśnie, nieoceniona rola babci i dziadka zawsze w wychowaniu tego najmłodszego pokolenia. Bardzo wielu młodych uczestników konkursów w szkołach polonijnych mówi, że to babcia przepytuje, babcia dopinguje do tego, żeby się uczyć, więc to jest coś niesamowitego. Ale oprócz tych planów Pan teraz poczuł wolność, więc co z tą wolnością Pan będzie robił?

– Tak, poczułem wiatr pod skrzydłami. Najbliższe dwa miesiące spędzę na cottage’u, kolejne dwa miesiące to „cruise” po Pacyfiku. Jestem troszkę przerażony, bo to jednak 60 dni, ale miejmy nadzieję, że wszystko będzie dobrze. Kiedyś chciałem być marynarzem, więc mam okazję sprawdzić siebie (śmiech).

– „Cruise”, to znaczy jak Pan się będzie sprawdzał?

– Będę się sprawdzał, czy wytrzymam na statku te dwa miesiące.

– Gratuluję tej emerytury, ale gratuluję też utrzymania polskości, tej działalności na niwie polonijnej, bo Pan od czasu do czasu jest widoczny i nas wszystkich rozbawia. Z mojej perspektywy, myślę, że gdyby takich ludzi jak Pan było więcej i tu, i w Polsce, to Polska byłaby mocarstwem.

– Wezmę te słowa ze sobą, dziękuję bardzo.

piątek, 22 czerwiec 2018 15:24

Sytuacja finansów Polonii

Napisane przez

binieckiMarek Bober, Radio Polonia 2000: Gościem jest dzisiaj działacz polonijny, publicysta, były prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej w stanie Wisconsin. Witam serdecznie. Senat polski rozdzielił dokładnie sto i pół miliona złotych na, jak to się ładnie nazywa, opiekę nad Polonią i Polakami za granicą w 2018 roku. Wnioski były składane pod koniec 2017 roku. Najwięcej, mówiąc ogólnie, z tych środków zostanie przeznaczonych na edukację – 33 mln złotych, oraz na infrastrukturę polonijną – 17,5 mln złotych. Temat pieniędzy na tzw. Polonię jest zawsze tematem gorącym, i czy Pańskim zdaniem te pieniądze są dobrze lokowane?

Waldemar Biniecki: Tu jest oczywiście bardzo skomplikowany problem. Proszę zwrócić uwagę, że przez ostatnie kilkanaście lat bardzo mocno wykreślano z misji organizacji polonijnych hasło „Bóg, Honor, Ojczyzna” i jak gdyby proces ten, moim zdaniem, trwa w dalszym ciągu. Proszę zwrócić uwagę, że na liście tych wszystkich beneficjentów, którzy otrzymują granty senackie, ile fizycznie jest projektów takich, które mają jeszcze w swoich misjach zapisane „Bóg, Honor, Ojczyzna”. I to jest clue całego problemu. Od 89 roku praktycznie Polonii zakazywano zajmowanie się polityką i stało się to doktryną wszystkich naszych ambasadorów, którzy wyraźnie mówili Polonii, już się nie musicie zajmować polityką, bo mamy niepodległy rząd i ten rząd już dba o interesy Polski, Polaków, więc powinniście się zajmować kulturą. I tak to wszystko było.

Proszę zwrócić uwagę, że nawet uzyskanie takich finansów przez nowo powstające projekty jest praktycznie niemożliwe. Niemożliwe jest z tego powodu, że trzeba mieć swojego agenta – używam słowa agent w charakterze handlowym – w Polsce, i to też jest bardzo określona grupa określonych podmiotów, zaczynając od Wspólnoty Polskiej i innych rozmaitych fundacji, które oczywiście powstały po 89 roku. Komunikaty z IPN-u napływały, kto tam pracował i kto być może dalej pracuje. Ja nie jestem ekspertem w tej dziedzinie, ale potrafię sobie wyobrazić na podstawie informacji IPN-u, że głównie w tych wszystkich fundacjach, organizacjach znajdowały zatrudnienie osoby związane z dawną nomenklaturą. Osoby te naturalnie nie będą wspierały hasła „Bóg, Honor, Ojczyzna” i trudno zawrzeć jakiekolwiek kontakty z taką grupą osób, które wspierają tylko i wyłącznie swoich kolegów.

Prowadząc dyskusje z licznymi przedstawicielami Polonii na całym świecie, można bardzo jasno dojść do takiego sformułowania, że im więcej ludzi się zna, tym lepiej, ale trzeba znać odpowiednich ludzi. I to jest bardzo ważny powód, że ten proces w dalszym ciągu nie jest transparentny, i wystarczy się wczytać dokładnie w dokumenty, to te dokumenty czasami podają, kto jest beneficjentem bezpośrednim za granicą, a czasami po prostu podają, że pieniądze otrzymuje dana organizacja, załóżmy Wspólnota Polska, i ta Wspólnota Polska zagospodarowuje te pieniądze. Tak że do transparentności jest nam bardzo daleko, a inne kwestie są takie, że są wręcz głosy, że Polonia amerykańska nie powinna dostawać pieniędzy z polskiego Senatu, ponieważ jest to Polonia najbogatsza i oni sami, czyli my możemy sobie sami radzić w naszych amerykańskich warunkach. To jest zaprzeczenie podstawowych ram transparentności, bo jak wszyscy, to wszyscy. Znam co najmniej takie dwa podmioty patriotyczne, które powstały, ale nikt im nie udzielił żadnej pomocy. Żeby złożyć te wszystkie wnioski itd., to trzeba mieć tego agenta w Polsce, z którym trudno czasami się naprawdę porozumieć.

– Jest jeszcze jeden element, że nie ma tutaj mechanizmu kontroli, czy i jak te pieniądze są wydawane, obojętnie w Wielkiej Brytanii czy w Stanach Zjednoczonych. I tak jest z roku na rok.

– Nie ma kontroli. Tutaj może dziwić sprawa naszych przyjaciół, Polaków na Litwie, bo w tej chwili wygraża się im, czym tylko można wygrozić. W sumie, jeśli chodzi o – pewnie Państwo wszyscy słyszeli, że doszło do pewnej scysji między marszałkiem Karczewskim, który zaczął się odgrażać, że te pieniądze, które przyznano Związkowi Polaków na Litwie, nie są wydawane w sposób, w jaki zostało opisane w grancie. Ja bym proponował, żeby przyjrzeć się, w jaki sposób są wydawane pieniądze w Europie Zachodniej albo chociażby w Kanadzie czy w Stanach Zjednoczonych. To są również bardzo duże sumy czy większe niż tam. Chociażby kwestia przyznania nagród dla pana Tuska i dla pana Owsiaka. Też poszły na to pieniądze z grantów senackich i nikt nie ma z tego powodu żadnych problemów, żadnych obiekcji. To jest dość mało obiektywne, tak jak Pan tutaj mówi, cały ten system w oparciu o Senat. Proszę zwrócić uwagę, na ostatnim kongresie „Polska wielki projekt” pani Anders jednoznacznie powiedziała, że to musi być jedno biuro do kontaktu z Polonią, natomiast pan marszałek Karczewski jak gdyby zaoponował pani Anders, mówiąc, że to dobrze, że Polacy mogą się kontaktować ze wszystkimi agendami. To jest podstawowa kwestia zarządzania, że jeśli nie ma jednego ośrodka, to rozdrabniać to, to jest po prostu droga do anarchii. I tak to bywa. Zasada jest bardzo prosta. Jeżeli się kogoś zna, to się używa tej znajomości i ta osoba takie granty gdzieś tam w Senacie przepycha. I to nie jest żadna tajemnica wielka. I mi się zdaje, że tutaj do tzw. transparentności jest bardzo daleka droga.

Wystarczy się uczyć, bo proszę zwrócić uwagę, że Irlandczycy, którzy w Europie mają największą diasporę w Stanach Zjednoczonych, bo chyba 30-milionowa jest diaspora irlandzka, oni to rozwiązali w bardzo prosty sposób. Tam jest 3 wiceministrów do spraw międzynarodowych, jest wiceminister do typowej dyplomacji, jest wiceminister do spraw europejskich i jest wiceminister do spraw diaspory. I są bardzo transparentne, przejrzyste, jasne reguły, kto może się ubiegać, że to musi być organizacja zarejestrowana w Stanach. To nie może być tak, że jakiś polityk w Polsce przyznaje środki na jakąś organizację, która nie jest zarejestrowana tutaj, w Stanach Zjednoczonych, a ja znam takie przypadki. To musi być organizacja zarejestrowana. Oczywiście prawo amerykańskie jest bardzo restrykcyjne pod tym względem. To musi być organizacja 501S i wtedy takie środki przychodzące z zagranicy można rozliczyć z amerykańskim fiskusem. Tutaj, tak jak mówię, te patriotyczne projekty mają jeszcze dużo do zrobienia, bo przede wszystkim powinny się dobrze zarejestrować. Jeżeli ten proces nie jest wypełniony, to amerykański fiskus się na pewno do czegoś takiego przyczepi, a tego nie chcemy.

– Ale to działa w dwie strony. Słuszne są argumenty Polonii amerykańskiej, że kilka, czy nawet kilkanaście ośrodków zajmujących się w Polsce Polonią amerykańską, Biuro ds. Polonii w Kancelarii Prezydenta, Wspólnota Polska, Senat itd., itd. nie ułatwia kontaktów. Z drugiej strony, głosy płynące z Polski, że Polonia amerykańska nie ma swojego jednego głównego przedstawiciela, tylko różne organizacje i organizacyjki, i to też nie ułatwia i te argumenty też można zrozumieć.

– Oczywiście, że nie ułatwia, ale proszę się przyjrzeć, co się działo w epoce II Rzeczpospolitej, kiedy II Rzeczpospolita też zabiegała o to, żeby Polonię można było w pewnym aspekcie bardziej porządkować, czy też nie chcę używać sformułowania kontrolować. Natomiast czytam w tej chwili doskonałe opracowanie nt. Światpolu. To była organizacja powołana przez rząd II Rzeczpospolitej.

Oczywiście delegacja ze Stanów Zjednoczonych nie chciała się podporządkować tej polityce rządu piłsudczyków. Dlaczego? Ponieważ Polacy w Ameryce, czy też inaczej Polacy amerykańskiego pochodzenia, my wrośliśmy czy wrastamy i wrastać będziemy w struktury niezależne, my myślimy zupełnie inaczej niż pozostała część Polonii, ponieważ kwestia wolności jest dla nas jednym z ważniejszych priorytetów. Dlatego nigdy nie było łatwo sobie podporządkować Polonii amerykańskiej. I to nie jest kwestia dzisiejsza, bo to się działo również w historii. Proszę sobie sięgnąć do badań prof. Skóry, on właśnie pisze, że rząd II Rzeczpospolitej miał bardzo duże problemy. Ale czy to właśnie o to chodzi, żeby nas podporządkować sobie i my mamy być bezwolnym narzędziem polityki rządu, czy tu chodzi raczej o działanie dla polskiej racji stanu, gdzie polska racja stanu jest na troszkę innym poziomie niż realizacja polityki rządu? I z tym problemem spotykaliśmy się w II Rzeczpospolitej, i spotkaliśmy się w okresie komunizmu, totalnie nas ignorowano i inwigilowano. Po 89 roku również mamy do czynienia z częściową inwigilacją, te słynne czarne listy.

Znam osobiście przedstawicieli Polonii amerykańskiej, którzy nigdzie nie byli zapraszani, bo byli na czarnej liście. To jest to właśnie takie traktowanie Polonii. Na tym kongresie padła bardzo cenna uwaga profesora, teraz nazwisko wypadło mi z głowy, on próbuje i ciągle mówi, że drepcze w miejscu z tym pomysłem, ponieważ to jest profesor emigracyjny, przyjechał do Polski kilka lat temu, i mówi, że ciągle jest na takim samym etapie dreptania w miejscu. Natomiast mówi, że jeśli nam się udało zorganizować narodową drużynę w piłce nożnej, gdzie większość tych zawodników to są gracze z międzynarodowych wielkich zespołów, którzy się tam nauczyli zupełnie czego innego niż w Polsce, i ta drużyna osiąga olbrzymie sukcesy, natomiast polska liga jest ciągle na zupełnie innym etapie. I on to porównanie tutaj przytacza, że jeśli chcemy rzeczywiście doprowadzić do tego, żeby Polska się rozwijała, to musimy zaangażować do tego Polonię, ponieważ Polonia ma rozmaite doświadczenia, tam są ludzie z rozmaitych zakresów, i wystarczy, żeby tych ludzi organizować w zespoły, które mogłyby wspólnie rozwijać Polskę.

– I ostatnia już kwestia. Coraz częściej spotykam się z opinią, i chciałbym wiedzieć, czy Pan się zgadza z taką opinią, że w tej chwili tracimy pokolenie 20-30-latków, ludzi zazwyczaj tutaj urodzonych, dobrze wykształconych. Tracimy ich jako element aktywności politycznej i społecznej Polonii amerykańskiej.

– Zgadzam się z Panem. Proszę zwrócić uwagę, że ostatnim ambasadorem, który pracował z młodą Polonią, był niestety pan ambasador Sznepf, który szkolił młode pokolenia polonijne. Ciągle pamiętam taki klip, na którym przyjeżdża do ambasady prezydent Duda i ci wszyscy młodzi próbują przygwoździć prezydenta Dudę i z tyłu uśmiechający się ambasador Sznepf miał wielką satysfakcję z tego powodu. „Dobra zmiana” nie ma żadnego programu pracy z młodym pokoleniem. Słyszałem również, jak oglądałem relację z kongresu „Polska wielki projekt”, no to wy macie się zapisać, wy macie się zapisać. Ale proszę zwrócić uwagę, czy choć jedna osoba w Stanach Zjednoczonych, w Chicago czy w Nowym Jorku, w ogóle wie, że istnieje taki program „Polska wielki projekt” i czy polskie media w ogóle z taką informacją do nas docierają i czy ta informacja jest spopularyzowana. Tu nie chodzi o to, że wy możecie się zapisać. Tu chodzi o to, żeby z taką informacją dotrzeć. Jeśli panie z ZUS-u mogły zrobić taką prezentację w Internecie i nie tracić pieniędzy podatnika na to, żeby przyjeżdżać na szkolenia do Stanów Zjednoczonych. Gdyby to po prostu wykorzystać, hej, tutaj mamy projekt, gdzie każdy może przyjść, możemy to również zrobić w Chicago, możemy taki projekt zacząć właśnie w Chicago, w Nowym Jorku albo w Toronto, największych skupiskach Polonii, i takie szkolenia odbywać. Nie ma takiej wizji, nie ma takiego pomysłu. Na kongresie pani Anders bez przerwy powtarzała, że Polonia jest skłócona. Odbiję pałeczkę w drugim kierunku. No dobrze, Polonia jest skłócona, ale co rząd „dobrej zmiany” robi w tym kierunku, żeby Polonia nie była skłócona? Gdzie są stypendia, gdzie są programy, gdzie są nawet jakieś spotkania? Niech przyjedzie pan Szczerski na Uniwersytet w Loyola, gdzie co 9. student ma polskie pochodzenie. Niech się z nimi spotka, niech powie im, hej, proszę, tu mamy programy takie i takie, można się na te programy zapisać. Czy mamy problem z uruchomieniem anglojęzycznego dziennikarstwa. Ja kilku dziennikarzom już dawno powiedziałem, proszę państwa, przyjedźcie na Uniwersytet w Loyola czy na Uniwersytet w Chicago, i wyłówcie tych studentów, którzy raz, że świetnie mówią i piszą po angielsku, z dziennikarstwa, a po drugie, mówią i piszą w języku polskim. I macie problem rozwiązany.

Proszę zwrócić uwagę, że każda stacja w tej chwili robi sobie malutki anglojęzyczny programik. Tu chodzi o to, żeby stworzyć jedną globalną telewizję, która mogłaby tę polską rację stanu w końcu komunikować światu. A tu też nie ma takiej wizji, „bo my w Warszawie wiemy wszystko lepiej”.

I to jest właśnie tutaj istotą problemu.

Nasze teksty

Turystyka

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…

O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’

        Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego

Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej

Przez prerie i góry Kanady

Przez prerie i góry Kanady

Dzień 1         Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej

Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…

Tak wyglądała Mississauga w 1969 roku

W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej

Blisko domu: Uroczysko

Blisko domu: Uroczysko

        Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej

Warto jechać do Gruzji

Warto jechać do Gruzji

Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty…         Taki jest refren ... Czytaj więcej

Prawo imigracyjne

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

Kwalifikacja telefoniczna

Kwalifikacja telefoniczna

        Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej

Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…

Czy musimy zawrzeć związek małżeński?

Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski  sponsorskie czy... Czytaj więcej

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej

Prawo w Kanadzie

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

W jaki sposób może być odwołany tes…

W jaki sposób może być odwołany testament?

        Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą.  Jednak również ta czynność... Czytaj więcej

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY” (HOLOGRAPHIC WILL)?

        Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę.  Wedłu... Czytaj więcej

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TESTAMENTÓW

        Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.