farolwebad1

A+ A A-

Szlakami bobra: French River - wrząca rzeka i Odżibuejowie

Oceń ten artykuł
(19 głosów)

French River to 105-kilometrowa rzeka, ok. 300 km od Toronto, stanowiąca tradycyjną drogę wodną między jeziorem Nipissing a jeziorem Huron, używali jej Indianie, spławiano nią drzewa, a w XX w. odkryto piękno charakterystycznego krajobrazu Tarczy Kanadyjskiej. Stała się rajem dla wędkarzy, zaczęto tu budować cottage'e i przystanie, potem utworzono park prowincyjny, wciśnięty między tereny indiańskich rezerwatów. W latach 80. uznano ją za dziedzictwo narodowe Kanady. French River przedziera się przez skały uformowane przez lodowiec, który ścierał je, miażdżył, kruszył, wygładzał.

Masy wody French River, szukając ujścia do Georgian Bay, rozdzielają się, tworząc labirynt odnóg, kanałów, zatok, zatoczek, jeziorek, wodospadów i bystrz.

W zeszłym roku udało nam się spenetrować dwa odcinki w górę od Georgian Bay nad jez. Huron, tym razem chcieliśmy dopłynąć do jeziora Nipissing, z którego French River wypływa.

Pogoda zapowiadała się fatalnie, miało lać i lać. Postanowiliśmy nie wierzyć niesprawdzającym się zazwyczaj prognozom Environment Canada – przy całej technice, satelitach, superkomputerach ma trudności z określeniem pogody parę godzin do przodu – i jednak pojechać. Całą drogę do French River, cztery godziny, z nieba lały się strugi wody. Gdy dotarliśmy na miejsce, do Pine Lodge, niebo się przejaśniło, wyjrzało słońce. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że te ulewy zmienią nasze plany i że niespodzianka jest tuż-tuż. Ekipa w składzie czterech osób, w tym Edyta i Tomek, pomysłodawca i organizator, oraz dwóch kotów załadowała się do canoe i w drogę. Wiatr był niewielki, więc oszczędziliśmy zwierzakom zakładanie kapoków.

Pejzaż tu troszeczkę inny niż przy Georgian Bay, więcej lasów, głównie iglastych, mniej malutkich granitowych wysepek, ale skały tak samo uformowane w różne przedziwne kształty, za to więcej domków letniskowych. Teren parku prowincyjnego jakby oblewa indiańską ziemię na wyspach, gdzieniegdzie na mapie widać skrawki terenów prywatnych. Zamierzaliśmy dopłynąć do jeziora węższą odnogą. Po dwóch godzinach dotarliśmy do kaskad Five Finger, pierwsza przenoska, 300 metrów. To żaden wysiłek, jeżeli nosi się canoe kevlarowe, przy potwornie ciężkich baliach, jakie mieliśmy, to już wyczyn. Koty trzeba było załadować na plecaki, Fifka już nie chce chodzić, a Pimpek rwie się do samodzielnego pokonywania tras, ale lubi wąchać po drodze trawki, czas dla niego nie istnieje, opóźniałby przeprawę.

Kaskady wyjątkowo malownicze, masy wody spadają z hukiem ze skalnych progów, po pokonaniu różnicy wzniesień rozlewając się silnym nurtem w kilku kierunkach. Musieliśmy jeszcze przed przenoską podciągać łódź pod prąd na lince. Ponowny załadunek plecaków i kotów, płyniemy. Po kilkudziesięciu metrach niespodzianka. Rzeka zaczyna wirować, bulgotać, mieszać się jak wrząca woda w garnku; tak jest napompowana pęcherzykami powietrza, że na wiośle zero oporu, zero pchnięcia. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i zwężenie odnogi, tu już rwąca woda, przepłynąć pod prąd się nie da. Próbowaliśmy jeszcze, czy nie da się przeciągnąć łodzi na lince, ale zbocza za strome i za wysokie. Poziom podnosił się z minuty na minutę, to z powodu silnych deszczów otworzyli tamę kilkanaście kilometrów stąd, podobno poziom może się gwałtownie zmienić nawet o parę metrów. Woda spadająca przez kaskady Five Finger huczała złowieszczo coraz głośniej.

A uprzedzała nas kobieta z Pine Lodge, żeby nie płynąć pod prąd tutaj, bo nurt za szybki. Nie uwierzyliśmy, wzbudziła naszą nieufność, usiłując nam sprzedać bilety po 6 dolarów sztuka na oglądanie kaskad od strony ziemi Odżibuejów, które i tak mijaliśmy po lewej stronie w czasie przenoski. Widać ma jakiś układ z Indianami, na ich ziemię wchodzić nie wolno.

Zmiana planów boli, wiemy, że do jeziora już nie dopłyniemy. Mówi się trudno. Zrobiliśmy odwrót i popłynęliśmy pod prąd szerszą odnogą z drugiej strony wyspy, niby z łagodniejszym, prawie nieodczuwalny nurtem, ale za to z silnym wiatrem w twarz, po drodze szukając kempingu. Niektóre były już zajęte, chociaż to dopiero piątek przed długim weekendem. Wreszcie znaleźliśmy wolne miejsce na pięknej granitowej wysepce w zatoczce.

Pimpkowi bardzo się podobało, zwiedzał obozowisko, popijał wodę z małych wgłębień, wreszcie usadowił się na skale i z góry lustrował okolicę. Fifka się jak zwykle obraziła i od razu zapakowała do śpiwora, wyszła dopiero rano.

Wieczór jak to w interiorze, ognisko, wieszanie plecaków przed niedźwiedziami na linie, potem cisza, gładź wody pomarańczowa od zachodzącego słońca, przecinana wycieczkami bobrów z żeremia w tylko im wiadomym celu, i cudne nawoływania nurów lodowców. Granitowy raj, momenty, za którymi się tęskni w codziennym życiu. I potem nagły powrót do bardziej przyziemnych stron życia w interiorze, ucieczka po zachodzie do namiotu przed atakiem komarów. Jeśli mówimy już o przyziemnych stronach życia, wypadałoby też wspomnieć o miejscu, gdzie król chodzi piechotą, jak to wygląda w parkach prowincyjnych w interiorze. Otóż są drewniane "trony" z otwieraną klapą, kilkadziesiąt metrów od miejsca kempingowego, nam się tym razem trafił iście królewski, wynagradzając prymitywność przybytku spektakularnym widokiem na jezioro i zachody słońca.

Zmieniony plan na następne dni wyglądał następująco: wizyta na pow-wow u Odżibuejów na wyspie Okikendawt, następnego dnia płyniemy ile się da w stronę Nipissing i wracamy tą samą drogą.

Płyniemy na pow-wow, tradycyjne zgromadzenie Indian, przez wiele lat zakazane przez kanadyjski rząd, a przez ostatnie lata na fali promowanej wielokulturowości rozkwitające. Na pow-wow odbywają się tańce obrzędowe oraz konkursowe pokazy.

Pow-wow w rezerwacie Odżibuejów na wyspie Okikendawt nie zgromadziło tłumów, turystów było niewielu, publiczność stanowili głównie Indianie. W środku areny grupy śpiewaków i grających na bębnach, wokół nich krążą tancerze. Spóźniliśmy się na rozpoczęcie imprezy i prezentację gości. W każdym razie byli tam m.in. Indianie z Christian Island na jeziorze Huron i z Six Nations of Grand River, musieli być i Amerykanie, bo wisiała ich flaga.

Są ludzie, którzy nie znoszą indiańskiej muzyki, twierdząc, że to walenie w bębny i wycie, my lubimy, coś w tym jest, każda pieśń jest pozornie podobna, ale po wsłuchaniu się czuć, jak każda różni się nastrojem. Robiliśmy film oczywiście w niedozwolonym momencie i dostaliśmy reprymendę od prowadzącego. Potem rozpoczęły się pokazy konkursowe, te już można było fotografować. Nie wiedzieć dlaczego ontaryjscy Indianie, nawet młodzi, z reguły są bardziej otyli niż też nie za chuda reszta populacji prowincji. Był upał, tancerze wkładali w taniec całe serce, baliśmy się, że lada moment któryś dostanie apopleksji. Stroje z pietyzmem wykonane, we wszystkich kolorach tęczy, skąd u nich takie upodobanie do barw? Nie wszystkie zupełnie oryginalne, kilkaset lat temu nie mieli przecież połyskujących jedwabnych materiałów i metalowych dzwonków do tańca z dzwonkami.

Finansowe nagrody na dużych, znanych pow-wow są nie do pogardzenia, tu kwoty były symboliczne, więc zaangażowanie szczere, niespowodowane chęcią zarobku.

Prowadzący przez mikrofon namawiał do wspomożenia indiańskich biznesów i zakupów na okolicznych straganach. I rzeczywiście, Indianie kupowali, głównie tandetne zabawki dla dzieci, ale także ozdoby dla siebie, łapacze snów i oczywiście jedzenie – były zwykłe hamburgery, indiańska potrawa w postaci fasoli na dziwnej ichniej bułce i fantastyczna świeżo smażona ryba w panierce. My też zakupiliśmy pamiątkę w postaci ręcznie szytej kompozycji, z gmatwaniny barwnych linii wyłaniał się mityczny Thunderbird, stwór z indiańskich legend obdarzony niezwykłą mocą. Była też wyszywanka z papugą. Sprzedająca Indianka bez mrugnięcia okiem wyjaśniła, że to dzieła jej indiańskiej koleżanki z Gwatemali. Przyjęliśmy to bez komentarza, Thunderbird był naprawdę ładny, nawet gdyby był made in China. Być może uznała nas za niezbyt rozgarniętych, ale woleliśmy przyjąć wersję, że to był żart, prowadzący tańce co chwila popisywał się jakimś dowcipami, widać jest to w dobrym tonie.

Raz tylko zrobił się poważny, oświadczył, że chciałby coś powiedzieć, ale nie może, bo go obowiązuje poprawność polityczna. Tu nam się zrobiło szkoda, bo bardzo chcielibyśmy wiedzieć, co niepoprawnie politycznego miał do powiedzenia i jaki nacisk może w rezerwacie wywierać rząd, żeby tę poprawność wyegzekwować. Może mają już w swojej społeczności strażników pilnujących reguł "nowego wspaniałego świata"?

Nową Kanadę można było też ujrzeć w postaci wizyty na pow-wow licznej muzułmańskiej rodziny. Mieliśmy wrażenie jakiegoś kompletnego surrealizmu – rezerwat na wyspie w północnym Ontario, my z Polski, Odżibuejowie i muzułmańska rodzina w czarnych strojach do ziemi z kobietami z zakwefionymi twarzami. Przyszli i zaraz poszli, być może i oni, i Indianie przeżyli szok kulturowy.

Następnego dnia wyruszyliśmy w poszukiwaniu straconego czasu, po 600-metrowej przenosce przy tamie wkroczyliśmy w inny świat, świat cywilizacji. Motorówki pływały we wszystkie strony, do portu w zatoce Dokis – dociera tu też z North Bay statek wycieczkowy, i w stronę Nipissing, huk, smród benzyny, w Toronto nieodczuwalny, tutaj po dwóch dniach oddychania świeżym powietrzem dokuczliwy. Ośrodki wypoczynkowe, może to za dużo powiedziane, kilkudziesięcioletnie, lekko krzywawe kabiny jak grzybki w gromadkach powtykane w nabrzeżne skały (gwoli wyjaśnienia dla tych, co nietutejsi, kabina to rodzaj domku kempingowego z dawnych lat w Polsce. Miejsce na łóżko, stół i w odróżnieniu od Polski zazwyczaj żeliwny piecyk na drewno, większy domek służy za recepcję i salonik do spotkań), domy letniskowe, większe, luksusowe, i skromniejsze. Przy tamie zdecydowaliśmy się zaryzykować nocny powrót i jednak choć opłynąć Okikendawt, w sumie 40 kilometrów, po kontakcie z cywilizacją już nie żałowaliśmy zmiany planów.

Po drugiej stronie wyspy już było dziko, płynęliśmy z prądem, było lżej, choć czas nas gonił i trzeba było ostro wiosłować. Widzieliśmy jelenie, wykluwające się ważki, i też niedźwiedzie kupy, los spotkania z nimi nam Bogu dzięki oszczędził. Brzegi z jednej strony wysokie, z drugiej płaskie wyspy, charakterystyczny efekt działania lodowca, porośnięte cienkimi, tundrowymi już świerkami. Kolejna przenoska przy kaskadach, 150 metrów, ale nieoznaczona i połączona ze strasznym przestępstwem – wkroczeniem na indiańskie ziemie, z tego powodu nie jest oznaczona na mapie. Z ostrożności, żeby nas rwąca woda nie porwała, zbadaliśmy najpierw teren na piechotę, tracąc cenny czas. Za kaskadami French River płynie szybkim nurtem, miejscami znowu woda wrze jak w garnku, mijaliśmy bystrza, było trochę emocji i zabawy. Dotarliśmy do Five Finger i ta sama przenoska po raz trzeci. Byliśmy już tak zmęczeni, że postanowiliśmy tę część, przez którą poprzednio ciągnęliśmy canoe, przepłynąć, tym bardziej że nie ryzykowaliśmy utopienia kotów. Trzeba tak było zrobić za pierwszym razem. Po 10 godzinach byliśmy przy namiotach, Pimpek powitał nas radosnymi wygibasami na grzbiecie, przy okazji dokładnie czyszcząc skałę. Następnego dnia niestety powrót do rzeczywistości zwanej trudem codziennym.

Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński
Mississauga

Objaśnienia do mapki trasy: kolor jasnozielony – tereny parku, ciemnozielony – teren prywatny, pomarańczowy – teren rezerwatu

Ostatnio zmieniany poniedziałek, 22 lipiec 2013 16:01
Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.