farolwebad1

A+ A A-

Szlakami bobra: Na ziemi koniokradów - rzeka i góry Bighorn

Oceń ten artykuł
(27 głosów)

Opuszczamy Góry Czarne i Dakotę Południową i międzystanową 90-tką jedziemy w kierunku Montany. Mijamy granicę z Wyoming, po kilkudziesięciu kilometrach krajobraz zaczyna się zmieniać, robi się płasko, czasami niewielkie wzgórza, zielono-żółta preria blednie, z każdym kilometrem tracąc kolory, zamienia się w szaro-brunatny krajobraz. Nie ma tu wody, gdzieniegdzie tylko wodne niecki i małe rzeczki dające życie.

Teren nieprzyjazny dla zwierzęcia, a co dopiero dla człowieka. O obecności ludzi świadczy tylko autostrada, linie energetyczne, rzadko pojawiające się bida-miasteczka z trailerami zamiast normalnych domów, czasami kiwaki ciągnące ropę i odkrywkowe kopalnie. Są i płoty ogradzające pastwiska, ale krów nie widać. Ponury krajobraz nabiera innego wyrazu, gdy na horyzoncie pojawiają Bighorn Mountains, pasmo Gór Skalistych.

Wjeżdżamy do Montany. Granica z Wyoming jest także granicą piątego co do wielkości w USA, a największego w Montanie indiańskiego rezerwatu, plemienia Crow (w Polsce zazwyczaj używa się nazwy Kruki, chociaż w dosłownym tłumaczeniu z angielskiego to wrony, natomiast po indiańsku to Apsaalooke, czyli dzieci wielkodziobego ptaka). Rezerwat ma 9300 km kw., 90-tka przecina jego teren po wschodniej stronie, od wschodu też indiańska ziemia graniczy z wielokrotnie mniejszym rezerwatem Czejenów. Rezerwat utworzono w 1868 roku, teraz mieszka w nim około 8 tysięcy Indian Crow – w przeciwieństwie do ontaryjskich Indian, którzy własnego języka uczą się dopiero w szkole, dla 85 proc. Kruków język Crow jest pierwszym językiem.

W Lodge Grass zjeżdżamy z autostrady, naszym celem jest zapora Yellowtail na rzece Bighorn.

Andrzej koniecznie chce ją zobaczyć, choć w Internecie jest informacja, że ze względu na zagrożenie terrorystyczne dostęp do tamy jest częściowo ograniczony – co to oznacza, przyjdzie nam dowiedzieć się nieco później. W Lodge Grass nędzne, rozpadające się domki, w general store próbujemy zasięgnąć języka, bo nigdzie nie ma drogowskazów. Bieda musi być tu straszna, papierosy są sprzedawane na sztuki. Informacji udziela nam gromadka indiańskich nastolatków upchanych w starym pick-upie. Zycie tego plemienia myśliwych uzależnione było od bizonów, źródła mięsa i skór, w XVIII wieku stali się pośrednikami w handlu końmi. Byli plemieniem wyjątkowo wojowniczym, wojny jednak dziesiątkowały ich populację. Wojownik, który chciał zająć godne miejsce w społeczności, musiał udowodnić swoją wartość kradzieżą konia wrogowi. Samochody zastąpiły konie, mamy nadzieję, że informacje o zaniku w rezerwacie tradycyjnej kultury są prawdziwe…

Jedziemy do Fort Smith, położonego tuż przy zaporze, półtorej godziny bocznymi, źle oznaczonymi drogami, gdzieniegdzie wspinającymi się na łagodne wzgórza – od razu robi się wtedy zielono-żółto, preria ożywa, a blisko rzeki są nawet zielone połacie pól, sztucznie nawadniane. Fort, w którym stacjonowało około stu żołnierzy amerykańskiej armii, powstał w 1866 roku w celu ochrony nowo wytyczonego szlaku handlowego zwanego szlakiem Bozemana. Szlak przechodził przez indiańskie tereny i stał się powodem przegranej przez Dakotów i Czejenów wojny Czerwonej Chmury, nazwanej tak od imienia wodza Dakotów. Plemię Kruków stanęło w tej rozgrywce po stronie białych. O historii konfliktu przypominają resztki fortu znajdujące się dzisiaj na prywatnym terenie. W Fort Smith pusto i głucho, wygląda na wymarłą miejscowość, ludzi nie widać. Wypytujemy o bezpłatny kemping przy tamie, wynaleziony w Internecie, w jedynym sklepie ogólnym i drugim, wędkarskim, bo głównie z wędkarzy żyje miejscowość – po drugiej stronie rzeki, w cieniu wysokich wzgórz, jest kemping dla mobile homes i ośrodki turystyczne – ale nikt nic nie wie. Kierują nas do budynku rangerów, to chyba jedyna przyzwoita budowla w tej miejscowości. Samochód na parkingu stoi, ale wszystko zamknięte na głucho. W Fort Smith stałych mieszkańców jest ponad 100 osób, 64 proc. to biali, a prawie 33 proc. Indianie, dane statystyczne z 2011 r. wyjaśniają mizerię zabudowy – średni dochód na rodzinę wynosi około 24 300 dol., a średni zarobek mężczyzny to 16 tys. dol. rocznie.

Po długim błądzeniu wreszcie tuż przed zachodem słońca trafiamy na kemping nad Bighorn River, z którego widać fragment tamy. Upał jest potworny, każdy ruch przy rozkładaniu namiotu okupiony jest litrem potu, ale kotom się podoba, tym bardziej że mają trzy metry do rzeki. Na miejscu kempingowym dziwny słup z wieszakiem, może do zawieszenia jedzenia, może są tu węże albo kojoty. Jest czysta ubikacja, ale według internetowych informacji, miała być woda. Woda jest, ale tylko w rzece. Szokuje nas ostrzeżenie o niedźwiedziach. Skąd na tej pustyni niedźwiedzie? Okazuje się, że schodzą tu w poszukiwaniu jukki z wysokich wzgórz będących północnym krańcem pasma Bighorn Mountains po drugiej stronie rzeki. Tutejsze niedźwiedzie podobno nie hibernują, tylko zapadają w głęboki sen, jaka jest różnica, nie mamy pojęcia. Oprócz nas na kempingu jest tylko namiot indiańskiego małżeństwa z dwójką dzieci, zajmują jedyne ocienione miejsce pod jedynym drzewem. Andrzej idzie z wizytą, wywiedzieć się o czystość wody w rzece i niedźwiedzie. Ładna Indianka w bikini na jego widok demonstracyjnie zakłada na to bikini skórzany pas z pistoletem – ale byłoby zdjęcie, ale nie mieliśmy odwagi zapytać o pozwolenie. Po chwili rozmowy lody przełamane, Indianie okazują się bardzo życzliwi. Niedźwiedzie rzadko, ale podobno jednak się tu pojawiają. Oni kąpią się w rzece, dziesięć lat temu pili z niej wodę, teraz jednak odradzają. Chcą nas obdarować swoimi zapasami, ale odmawiamy, mamy jeszcze litr, wystarczy na kolację i śniadanie.

Bighorn River ma ponad 800 kilometrów, płynie z Wyoming, przez Montanę do Yellowstone River, a ta do Missouri, potem do Missisipi i Zatoki Meksykańskiej. Na początku XX w. dolina Yellowstone River przeżywała gwałtowny wzrost liczby ludności, a wraz z nim powiększanie terenów uprawnych wymagających nawadniania. System był nieodporny na wiatry i powodzie, więc zdecydowano się na budowę szeregu tam regulujących dopływy Yellowstone River. Jedną z nich stała się zapora na rzece Bighorn, będąca równocześnie elektrownią. Projekt z początku napotkał spore trudności, bo rzeka przepływa przez teren rezerwatu, a Indianie podzielili się na dwa przeciwstawne obozy, zwolenników i przeciwników tamy. W końcu sprzedali ziemię za dwa i pół miliona dolarów. Budowa trwała sześć lat, ukończono ją w 1967 roku, a nazwano – o ironio losu – na cześć wodza Yellowtail, stojącego na czele grupy przeciwników jej powstania, tamą Żółtego Ogona. Zapora w kształcie łuku ma 160 m wysokości i 450 m długości. Powyżej niej powstał zbiornik w kanionie długości 114 km, przecinający granicę Montany i Wyoming, Bighorn Lake, wokół którego na 89 kilometrach utworzono teren rekreacyjny o nazwie Bighorn Canyon National Recreation Area.

Siedzimy sobie przy rzece wreszcie w znośnej temperaturze, wszystko wokół zdaje się być pomarańczowe w promieniach zachodzącego słońca, a najbardziej i tak rudy Pimpek. Potem niebo robi się szarawe, widać księżyc, Fifka jak zwykle ostrożna zajęła punkt obserwacyjny na stole piknikowym, a Pimpek, leżący pod metalową skrzynką na jedzenie, nie może się zdecydować, czy bardziej interesujące są krzaczki czy woda, od której dochodzi co chwila straszny plusk i widać wyskakujące nad taflę olbrzymie ryby. Po uruchomieniu Yellowtail Dam rzeka całkowicie zmieniła charakter, tama zatrzymała błoto niesione z gór, woda poniżej niej stała się wyjątkowo klarowna. W tej chwili jest to najbardziej rybne miejsce w Montanie, ocenia się, że na jedną milę rzeki przypada 11 tys. pstrągów. Na jutro planujemy zwiedzanie tamy. Niestety, następnego dnia okazuje się, że żadnego zwiedzania nie będzie. Od strony kempingu wszystko ogrodzono, przy tamie wysypano górę gruzu, śmieci i ziemi, żeby zasłonić widok. Na płocie wiszą ogłoszenia "teren zamknięty z powodu wzrostu stopnia zagrożenia bezpieczeństwa narodowego" – oho, dżihadyści z całego świata już się szykują, żeby coś wysadzić na tym zadupiu – za nielegalne wejście 5 tys. dol. kary i/lub 6 miesięcy więzienia, za doniesienie o intruzie 25 tys. dol. nagrody. Wokół żywego ducha, zaczynamy przełazić lichy płotek, żeby chociaż zrobić zdjęcie, ale wstrzymuje nas myśl, że może jednak patrolują teren z dronów albo indiańska para na kempingu to zakamuflowane tajniaki, dla niepoznaki z dziećmi, śledzące potencjalnych terrorystów. Drugi pomysł, podyktowany wredną chciwością, to że ja przełażę, Andrzej donosi, ja płacę 5 tys. kary, bo chyba mnie biednej nie posadzą, i zostaje 20 tys. do podziału. Ach, pomarzyć…

Jedziemy przez most na drugą stronę rzeki, do centrum turystycznego przy tamie. Internetowy rządowy anons, że tama jest częściowo niedostępna, okazuje się eufemizmem. Zdjęcia ludzi spacerujących po zaporze możemy sobie pooglądać tylko w Internecie. Centrum zamknięte, na szosie szlaban, tak żeby nic nie zobaczyć, można tylko zjechać boczną drogą do miejsca wodowania łódek, ale nie ma się na niej gdzie zatrzymać, a zdjęcie tamy teleobiektywem z okna z powodu gorącego falującego powietrza wychodzi rozmyte. No to sobie pojeździliśmy. Amerykanie, ludzie kiedyś wolni jak dzikie mustangi, co żeście sobie dali zrobić!

Na pocieszenie postanawiamy obejrzeć Bighorn Canyon od południowej strony, ale w tym celu musimy wrócić 90-tką do zjazdu na drogę 14A, do Wyoming, jedną z trzech widokowych tras przecinających pasmo Bighorn. Góry na horyzoncie wydają się potężne, i rzeczywiście takie są. Ciągną się na długości 320 km na północ, najwyższy szczyt z lodowcem, w południowej części pasma, Cloud Peak, ma 4013 metrów. Od wschodu Bighorn wznoszą się gwałtownie ponad 2500 metrów w górę od poziomu prerii. Droga 14A, prowadząca przez północną część gór, wije się straszliwie na stromych zboczach, widoki niesamowite. Potem iglaste lasy, gdzie każdy może kempingować na dziko, i przepiękne rozległe ukwiecone łąki.

Najpiękniejsze są na Medicine Wheel Passage, skąd widać Bald Mountain, najwyższy szczyt w części północnej – 3601 m wysokości, gdzie wierzchołki to łagodne, częściowo porośnięte lasem wzgórza. Morze kwiatów, żółć miesza się z fioletem łubinów, jaskrawo niebieskimi kępami niezapominajek przetykanych białymi wyspami dzikich goździków. Zapach goździków, najpiękniejszy zapach na świecie, jest wszechogarniający. Jesteśmy w raju.

Przejście wzięło nazwę od indiańskiego świętego kręgu ułożonego z białych kamieni z promieniami wychodzącymi ze środka. Można dojść do niego krótką trasą, ale rezygnujemy. Nie ma większej leczniczej magii niż wprowadzający w ekstazę zapach dzikich goździków.

Zjeżdżamy tak samo stromym zboczem jak wjazd, w pustynny krajobraz, skała, piasek, rzadko rosnące kłujące krzewy, przekraczamy Bighorn mostem, tutaj jeszcze w sporym rozlewisku, szykuje się do wpłynięcia do kanionu. Wypatrujemy dzikich mustangów, podobno przychodzą tu z widocznego na horyzoncie na północnym zachodzie pasma górskiego Pryor, które jest ich domem. Mustangi, nazwa z języka hiszpańskiego oznaczająca po prostu konia bez właściciela, uciekły konkwistadorom hiszpańskim, wybierając wolność i tworząc na prerii nową rasę. Kiedyś było ich 5 mln, obecnie są prawie wytępione, około 10 tys. sztuk znajduje się pod ochroną. Mustangów nie zobaczyliśmy ani żyjących tu pum i niedźwiedzi, za to trafiła nam się owca kanadyjska (Bighorn) wędrująca szosą. Samica wygląda raczej na kozę, za to baran ma zakręcone rogi jak muflon i stąd ich druga nazwa – muflony kanadyjskie. Owca była samotna, na szczęście, bo samce są strasznie agresywne, często atakują samochody, a ważą do 160 kilogramów. Owce kanadyjskie zobaczył na brzegach rzeki w 1805 roku handlarz futer Francis Larocque i tak ją nazwał, Bighorn River.

Jedziemy na Devils Lookout. Ponownie jesteśmy w Montanie. Wąski w tym miejscu kanion zakręca na kształt podkowy, strome, prawie pionowe brzegi w rudawo-szarym i wpadającym w czerwień kolorze wyglądają groźnie. Woda w dole wydaje się intensywnie zielona, choć w folderach opisywana jest jako wyraziście niebieska. Kanion ma średnią głębokość 300 metrów, choć w niektórych miejscach dochodzi do prawie 800. Na punkcie widokowym diabła wieje tak mocno, że trudno utrzymać aparat, ale wiatr nie daje ochłody. Jest dziko, spotykamy tylko dwójkę turystów. Marzy nam się popłynięcie kanionem łodzią, jedna widziana przez nas z góry wyglądała w dole jak mrówka. Niestety, nie mamy czasu. Wracamy na pobliski parking, samochód z włączonym silnikiem i klimatyzacją dla kotów stoi. Nie podzieliliśmy losu sierżanta Pryora, członka ekspedycji Lewisa i Clarka z 1804 roku szukającej drogi do Pacyfiku, bezskutecznie ścigającego Indian, którzy ukradli wyprawie konie w górach będących domem mustangów, a nazwanych później właśnie od jego nazwiska.

Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński

Ostatnio zmieniany sobota, 24 styczeń 2015 00:30
Zaloguj się by skomentować
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.