Goniec

Register Login

Szlakami bobra: Pożegnanie z Dzikim Zachodem

Oceń ten artykuł
(7 głosów)

Pożegnania wcale nie muszą być smutne. Opuszczamy Góry Skaliste syci wrażeń, za miasteczkiem Estates Park jeszcze trochę na otarcie łez jadąc przez piękny wąski górski wąwóz, i potem jak najkrótszą drogą, już po płaskim terenie, omijając Denver, w kierunku Ontario, znowu zatrzymując w pamięci tylko skrawki mijanego świata.

W Nebrasce prowadzić nas będzie już międzystanowa 80-tka, przez dużą część stanu wzdłuż rzeki Platte. W punkcie informacyjnym w Nebrasce, kotów na chwilę odpoczynku wypuścić nie można, bo jest ostrzeżenie o jadowitych wężach, a pod jedynym drzewem dającym cień samochód i napis "tylko dla dyrektora". Nie wiadomo, żart to czy na poważnie. Zlew w łazience niedomyty, a nad nim sześciopunktowa instrukcja mycia rąk. Ale panie obsługujące jedynych turystów, czyli nas, wyjątkowo miłe. Wokół po horyzont pustka prerii, krowy skubią wyschniętą trawę. Mijamy punkt spędu bydła na rzeź. Nieszczęśniki ściśnięte stoją w błocie w potwornym smrodzie. Smutne miejsce. Pola nawadniane są tu olbrzymimi zraszaczami na kołach. Im bardziej na wschód, tym robi się bardziej zielono.

Wszędzie po drodze mijamy ślady ekspansji terytorialnej Europejczyków. Po dwa lata trwającej wyprawie Lewisa i Clarka w latach 1804–1806, której zadaniem było wytyczenie drogi ze wschodniego wybrzeża do Pacyfiku, w połowie XIX wieku śladami ich ekspedycji ruszyła wielka fala osadników, a z nimi handlarzy, poszukiwaczy złota, szulerów i oszustów. Szli na zachód kilkoma słynnymi trasami, zwanymi wspólnie West Trails: Oregon Trail do Portland, California Trail do Sacramento, Santa Fe Trail do Santa Fe i połączoną z nią Old Spanish Trail do Los Angeles. Swój szlak w poszukiwaniu wolności religijnej wyznaczyli też mormoni. Oni nie doszli do Pacyfiku, ich droga zwana Mormon Trail zakończyła się nad Jeziorem Słonym, gdzie zbudowali Salt Lake City.

Płynęli parowcami, jechali konno, na pionierskich wozach zaprzężonych w muły lub woły, pieszo, ciągnąc dobytek na dwukołowych wózkach. Szli w poszukiwaniu ziemi i lepszego, godnego życia. Szlaki ich wędrówki usłane są grobami. Umierali z chorób, głodu, w walce z Indianami i białymi rzezimieszkami, zdani tylko na siebie, własne umiejętności lub sąsiedzką pomoc. Nie na darmo ziemię tę zwą Dzikim Zachodem. Przez West Trails przeszła ich na tamte czasy olbrzymia liczba, pół miliona. Dzielni, odważni i zdeterminowani ludzie, którzy nie bali się wyzwań, potrafili przetrwać i zorganizować się. Wolni ludzie. 

Ślady ich wędrówki są starannie konserwowane i upamiętniane, stanowiąc dumę narodową Amerykanów. Oprócz tak wzniosłej motywacji, ściągają także turystów i konkretne pieniądze do małych miejscowości, w których, gdyby nie one, nikt by się nawet nie zatrzymał. Takim miejscem jest metalowy, stumetrowej długości łuk-brama triumfalna nad międzystanową 80-tką koło miejscowości Kearney nazwany Great Platte River Road Archway Monument, z niewielkim muzeum. Łuk ma przypominać, że w Kearney, dawnym forcie, zbiegały się Oregon, California i Mormon Trails, by razem pokonać wododział kontynentalny – uwieczniony w Teton Wilderness piękną nazwą pasma Góry Dwóch Oceanów, które mieliśmy okazję widzieć. Pionierzy pokonywali go przez Przejście Południowe, łatwiejsze niż trasa ekspedycji Lewisa i Clarka, która przeszła góry w trudniejszym miejscu, położonym dużo dalej na północ. Jako ciekawostkę warto wspomnieć, że przy Łuku kręcona była scena z filmu "Abort Schmidt" z Jackiem Nicholsonem.

Muzeum nie mamy czasu zwiedzić, czas nas goni, pod wieczór w zielonym morzu kukurydzy i fasoli trafiamy na prywatny kemping "Double Nickel". Tanio, 20 dol. Jesteśmy gdzieś w Nebrasce, w miejscu tak obojętnym i obcym, że zapewne wypadnie z pamięci już nazajutrz. A jednak je zapamiętujemy. Czyste prysznice, oprócz nas tylko kilka kamperów, niebieska woda w dużym basenie. Pływamy do zmierzchu, upał potworny, ponad 30 st., wyławiając biedne ropuchy ciągnące do wody tak jak my. Miły właściciel ostrzega nas, że dzisiaj jest ładna pogoda, ale jutro będzie gorąco.

Widać dla nich gorąco znaczy coś innego niż dla nas. Jest i minus, woda niezdatna do picia, zatruta azotem z pól. Rano właściciele serwują pyszną kawę za jednego dolara.

Mijamy Omaha, największe miasto Nebraski, przekraczamy już drugi raz w ciągu naszej wyprawy rzekę Missouri, która jest granicą stanów. Niedaleko stąd Missouri łączy się z Platte River. Po drugiej stronie rzeki, już w Iowa, miejscowość Council Bluffs, ważna scena historycznych wydarzeń. Nazwa pochodzi od odbytej w tym miejscu narady członków wyprawy Lewisa i Clarka z Indianami w 1804 roku. Później stała się portem parowców – pierwszy dotarł tu w 1819 roku, za nim pojawiły się ich setki.

Pod tablicą upamiętniającą to wydarzenie chwila refleksji. Jakże fascynujące musiało być dla członków ekspedycji Lewisa i Clarka odkrywanie nowej ziemi. Każde wzgórze kryło tajemnicę, każdy dzień był niespodzianką. Co nam z tego odkrywania zostało? Nie dość, że drogę, która im zabrała dwa lata, my śmigamy w niecałe dwa tygodnie, to jeszcze nieznane szlaki górskie i prawie każdy zakątek ziemi możemy sobie teraz obejrzeć w Google'u, nie ruszając się z domu. Chyba urodziliśmy się dwieście lat za późno.

Z takimi myślami przecinamy stan Iowa, zatrzymując się tylko dla złapania oddechu i rozprostowania kości w punktach odpoczynku. Po drodze zielone wzgórza, mnóstwo policji, w innych stanach prawie niewidocznej. Na "rest stops" są wypucowane łazienki, ale nie wolno palić papierosów.

Zaprojektowano je w bardzo pomysłowy sposób, każdy poświęcając innemu tematowi. Jeden, z budynkiem ze stalówką, ma honorować poezję i miejscowych poetów. Przy stołach piknikowych wykuto w stalowych osłonach strofy wierszy. Przy drodze dużo gospodarstw obsadzonych drzewami.

Mijamy zjazd do nieodległej miejscowości Winterset – w której urodził się aktor John Wayne. Przy autostradzie tablice, żeby nie zabierać autostopowiczów. Dlaczego?

Przekraczamy Mississippi River, granicę stanów. Robimy pamiątkowe zdjęcie rzeki z wysokiego brzegu już w stanie Illinois. Wreszcie lasy!!! Omijamy Chicago obwodnicą, potem przez Indianę znaną już drogą do Michigan. Nigdzie nie ma miejsc na nocleg z namiotem, wreszcie zatrzymujemy się w dziurze o nazwie Decotur, na strasznym kempingu z łazienkami z lat 50. chyba, klamkami oblepionymi brudnymi plastrami, gdzie papier toaletowy trzeba wyrzucać do kosza na śmieci. Wolimy się nie myć niż skorzystać z prysznica. Trailery jeden przy drugim, na stałe, widać mieszkańcy Michigan spędzają tu każde wakacje. Miejsce przyrodniczo niby bardzo ładne, rzeczka, stawy, jeziorko, ale nie możemy sobie wyobrazić wypoczynku w takim brudzie.

Następnego dnia, drogą nr 69 będącą w strasznym stanie, w rytm jednostajnego łup, łup, łup resorów (majaczy się wspomnienie betonowej szosy od granicy polskiej do wschodniego Berlina w latach 80.), dojeżdżamy do przejścia granicznego w Sarni. Wita nas błękit jeziora Huron, znanego, swojskiego, i mała niespodzianka. Kanadyjski granicznik oświadcza, że mamy nieważne paszporty, bo niepodpisane. Jak to możliwe, że przepuścili nas do USA Amerykanie, ze wzmożoną czujnością wypatrujący terrorystów? Podpisujemy paszporty i z ulgą wjeżdżamy do przyjaznego nam świata, drugiego po Polsce domu, do Ontario...

Joanna Wasilewska Andrzej Jasiński

Zaloguj się by skomentować