Goniec

Register Login

700 kilometrów do jesieni

Oceń ten artykuł
(2 głosów)

W tym roku jesieni szukaliśmy dość daleko, bo w Parku Prowincyjnym Aiguebelle w Quebecu. Park znajduje się w regionie Abitibi-Temiscamingue, 700 kilometrów od Toronto, praktycznie w linii prostej na północ. Najbliższe miasta to Rouyn-Noranda, Amos i Val d'Or. Ma prawie 270 kilometrów kwadratowych, jego obszar obejmuje wzgórza Abijevis z najwyższym szczytem Mont Dominant (570 m n.p.m.).

Przez Aiguebelle przebiega wododział (rozdziela wody spływające do Zatoki Hudsona i do Oceanu Atlantyckiego przez Rzekę Św. Wawrzyńca). Znajduje się tu ponad 80 jezior. Na terenie parku występują prekambryjskie formacje skalne, których wiek szacuje się na 2,7 miliarda lat. Kiedyś w większości bazaltowe skały stanowiły dno prehistorycznego oceanu.

Dla nas w Aiguebelle jest wszystko, czego potrzebujemy: niewielkie wzniesienia, dużo widokowych szlaków pieszych długości 2-3 kilometrów (czyli w sam raz dla Jacka, żeby wybrać się na jeden rano, a na drugi po południu), i do tego jeziora z możliwością pływania na canoe. Niestety, popływać nam się nie udało.

Mieliśmy wyjeżdżać w piątek przed ostatnim długim weekendem, ale w końcu wyruszyliśmy dzień wcześniej. Zachęciła nas piękna pogoda. Uznaliśmy, że zrobimy chociaż połowę trasy. Sprawnie dojechaliśmy do North Bay, podziwiając po drodze kolorowe drzewa. Tam przenocowaliśmy (motel Lincoln – czyste pokoje, przystępna cena, szybki Internet, blisko do jeziora Nipissing) i w piątek dotarliśmy do celu. Rano trochę się chmurzyło, ale potem wyszło słońce. W okolicach miejscowości Rouyn-Noranda (opisywanej jako kanadyjska stolica miedzi) znów pojawiły się dramatyczne granatowe chmury, a co jakiś czas przebijało ostre słońce. Aż żałowałam, że muszę prowadzić i nie mogę zrobić zdjęcia (mój mąż nie uznaje robienia zdjęć z samochodu i uparcie odmawiał współpracy). Za Norandą teren zrobił się bardziej pofałdowany, a w oddali pokazały się parkowe wzgórza.

Do Aiguebelle wjechaliśmy od południa i zameldowaliśmy się w parkowym centrum informacyjnym. Odebraliśmy klucz od domku, w którym mieliśmy nocować przez najbliższe cztery noce. Nasze lokum znajdowało się na północy, zostało nam więc do przejechania szutrową drogą jeszcze jakieś 25 kilometrów. W parku są dwie główne drogi, które otaczają w przybliżeniu kwadratowy obszar Aiguebelle od południa i wschodu.

Do domku jechaliśmy w pewnym napięciu. Wiedzieliśmy, że nie ma w nim bieżącej wody ani oświetlenia, a do ogrzewania służy piec na drewno. Domek mógł pomieścić od 4 do 8 osób, był więc dość spory, toteż zastanawialiśmy się, jak efektywnie działa ów piec. Okazało się, że działa wprost znakomicie. Któregoś wieczoru jak rozpaliliśmy, to zegarek Rafała pokazał 28 stopni. Trzeba było otwierać drzwi.

Niestety, plagą okazały się muchy. Od razu wyczuły, że zrobiło się ciepło, i zaczęły wychodzić ze wszystkich szpar i zakamarków. Domek był z bali, więc zakamarków nie brakowało. Jak szalone latały wokół zapalonych latarek. Kilka razy trzeba było urządzić porządne polowanie, potem trochę się uspokoiły. Teraz wiemy, że na liście rzeczy do zabrania na wyjazd powinien znajdować się jakiś lep na muchy.

Po rozpakowaniu przeszliśmy się jeszcze, niestety już po zmroku, nad jezioro Lois, które znajdowało się jakieś kilkadziesiąt metrów od naszego lokum. To jezioro z mnóstwem wysp, wyznaczono na nich miejsca kempingowe, do których można dopłynąć kajakiem lub canoe.

Czekała nas jeszcze niespodzianka – śnieg. Zaczął padać późnym wieczorem i w sobotę rano na trawie i drzewach leżała jeszcze cienka warstwa. Gdy poszłam po wodę, okazało się, że pompa zamarzła. Na początku w ogóle nie dało się ruszać dźwignią. Żeby woda zaczęła płynąć, trzeba było trochę poczekać.

Za radą pani pracującej w punkcie informacyjnym wybieramy się na krótki 1,2-kilometrowy szlak Elan. Minusem naszego zakwaterowania jest spora odległość od szlaków. Za każdym razem musimy jechać 20-30 minut. Ale nie ma tego złego – dzieci mają czas na regenerującą drzemkę. Już z samochodu podziwiamy kolory jesieni. W Aiguebelle rośnie dużo brzóz i topól, które o tej porze mają już pięknie wybarwione złociste liście. Żółte są też modrzewie. Do tego, im bliżej szlaku Elan, tym więcej pokazuje się czerwonych klonów. Miejscami trafiają się drzewa iglaste – jodły, sosny i świerki – a ich zieleń tworzy ładny kontrast.

Szlak prowadzi przez jesienny las na skaliste wzniesienia, z których roztacza się widok na okoliczne wzgórza tonące w jesiennych barwach. Tak wyglądały wszystkie szlaki, którymi chodziliśmy – na początku był las i potoki, a wyżej podłoże stawało się coraz bardziej skaliste, tak że na szczycie była już tylko skała porośnięta częściowo mchami i porostami oraz pojedyncze drzewa.

Po południu wybieramy się jeszcze na leśny szlak wokół naszego jeziora Lois, przy północnym wjeździe do parku. Gdy wracamy do samochodu, zaczyna padać deszcz. Przestaje, zanim kładziemy się spać, i mamy okazję podziwiać czyste rozgwieżdżone niebo.

W niedzielę jest najwięcej przejaśnień, około południa niebo się przeciera i temperatura wzrasta do 18 stopni. Postanawiamy skorzystać z pięknej pogody i zobaczyć jedną z trzech głównych atrakcji parku. Owe atrakcje to wiszący most nad jeziorem La Haie, wieża przeciwpożarowa i spiralne schody nad jeziorem Sault. Na początek wybraliśmy się na szlak Les Paysages ze schodami.

Ścieżka jest rzeczywiście atrakcyjna oraz – co dla części turystów może być zachęcające – krótka (1,6 km). Przy niektórych drzewach umieszczono tabliczki z nazwami i wiekiem poszczególnych okazów. Nie brakowało takich, które mają po 200-250 lat. Dalej często idzie się po schodach i kładkach. W pewnym momencie nawet Jacek zaczął mówić: o, znowu schodki! Po krótkim, może półgodzinnym podejściu, wychodzimy na skały piętrzące się nad brzegiem rynnowego jeziora Sault. W najwyższym punkcie znajduje się platforma widokowa i początek wspomnianych spiralnych schodów (mają 220 stopni). Konstrukcja jest zamocowana za pomocą stalowych prętów z dwóch stron do skały. Mam wrażenie, że na zdjęciach wszystko wygląda bardziej dramatycznie. Chociaż może to zależy od indywidualnego stopnia natężenia lęku wysokości – a u mnie takowy za bardzo się nie rozwinął. Za to potem można się pochwalić zdjęciami niektórym co bardziej przerażonym znajomym.

Jacek schodzi dzielnie, Ania w nosidełku plecakowym nie jest świadoma powagi sytuacji. Potem po schodach i platformach schodzimy nad brzeg jeziora, gdzie Jacek oddaje się jednej ze swoich ulubionych czynności – czyli zbieraniu kamieni i wrzucaniu ich do wody. Przechodzimy przez mostek nad jeziorem Sault, a potem idziemy po długim moście pontonowym ciągnącym się wzdłuż brzegu. Widać, jak strome są brzegi, przybrzeżne skały opadają prawie pionowo w dół. Przed powrotem na parking zaglądamy jeszcze na przystań, gdzie na stojakach leżą canoe. Aż by się chciało popływać.

Wcześniej stwierdziliśmy, że nie będziemy wracać na obiad do domku, tylko ugotujemy sobie gdzieś po drodze. Wzięliśmy więc ze sobą słoiki z fasolką po bretońsku i wszystkie utensylia do podgrzania zawartości. Gdy tylko ruszamy, nasze dobrze dotlenione dzieciaki zapadają w błogi sen. Zatrzymujemy się przy centrum informacyjnym i spokojnie odgrzewamy nasze dwie porcje. Potem kierujemy się do następnego szlaku. Budzimy Anię i Jacka, którzy już nie mogą doczekać się na swój obiad.

Po południu ruszamy na 2,5-kilometrowy szlak Escalade określany w broszurce parkowej jako "trudny". Trzeba trochę podejść pod górę, częściowo po skałach, ale żeby to zaraz takie trudne… Patrzymy ze szczytu wzgórza – jak okiem sięgnąć las. Czasem da się wypatrzyć jakiś pojedynczy dom. Słońce chyli się ku zachodowi.

Dzień był ładny i słoneczny, więc teraz też wszystko tonie w ciepłych żółtych barwach.

Byliśmy ciekawi tego szlaku, jako że kiedyś chodziło nam po głowie zarezerwowanie noclegu w domku, który położony jest na górze. Domek malutki, 3-osobowy. Przy ścieżce, która do niego prowadzi, ustawiono tabliczkę z napisem "zajęte". Przyglądam się bliżej i stwierdzam, że tabliczka jest ustawiona na stałe – a domek nie może być przecież wiecznie zajęty. Pewnie turyści, którzy go wynajmują, skarżą się parkowi, że ciągle ktoś przechodzi i zagląda – więc park ustawił takiego "straszaka". Na naszą obronę mogę powiedzieć, że sprawdzaliśmy wcześniej i wiedzieliśmy, że domek w tym czasie nie był zarezerwowany.

Na wieczór obiecaliśmy jeszcze Jackowi ognisko. Ania nie dotrwała, zjadła swoje mleko i poszła spać. Jacek trochę się bał, że ciemno, ale się w końcu oswoił. Podobało mu się chodzenie z latarką. Ognisko w sumie też mu się podobało poza jedną rzeczą – płakał, że dym go w oczy szczypie. Skarżył się potem nawet babciom przez Skype'a. Rafał zabrał go jeszcze na chwilę nad jezioro, żeby pokazać, jak Wielki Wóz odbija się w wodzie.

Na poniedziałek, czyli na ostatni dzień został nam wiszący most. Myśleliśmy też, by po południu pójść może na wieżę przeciwpożarową, ale nie udało nam się z przyczyn od nas niezależnych, o których później.

Szlak do mostu nosi nazwę Traverse i ma 3 kilometry. Początkowo biegnie wzdłuż brzegu jeziora La Haie, a przy przystani zaczyna się podejście – ale niespecjalnie ostre. Potem idziemy po stromym skalistym zboczu. Jezioro powoli się zwęża, dochodzimy do mostu, który jest chyba na większości zdjęć reklamujących park. Ma 64 metry długości i jest zawieszony na wysokości 22 metrów.

Zbieram garść kamieni dla Jacka. Stajemy na środku (wieje, ale jakoś nie trzęsie). Jacek rzuca i jest zawiedziony. Ze smutkiem stwierdza, że nie widział, jak chlupnęło. Barierka jest z siatki, więc nie może się zamachnąć, by rzucić dalej. Rafał mu rzuca. I teraz chlupie, nawet mały kamień.

Przechodzimy na drugą stronę. Wędrujemy po skałach, zatrzymujemy się na chwilę na platformie, żeby Ania trochę odpoczęła od siedzenia w plecaku. Pod koniec ścieżka prowadzi przez wąwóz. W końcu wracamy na parking i już planujemy drugą połowę dnia.

A tam niespodzianka. Nasz wspaniały wypożyczony chrysler 300 stoi na kapciu. Od razu szukamy wzrokiem jakiegoś płaskiego miejsca, by zmienić koło na zapasowe. Mam tylko nadzieję, że to zapasowe będzie napompowane, bo to też różnie bywa, a nie spodziewam się, by w samochodzie z wypożyczalni był kompresor. Płasko jest tylko na środku parkingu, a tam przecież nie staniemy. Poza tym parking jest żwirowy. Na szczęście droga, którą przyjechaliśmy, na ostatnim odcinku jest asfaltowa. Powoli wyjeżdżam więc z parkingu i ustawiam się na poboczu. Wyciągamy zapas – koło na szczęście jest napompowane, ale mniejsze, czyli nadaje się tylko tymczasowo. Zmieniamy. Opona nie wygląda na dziurawą, może tylko wentyl puścił… Zastanawiamy się, jak jutro będziemy wracać i czy obciążą nas kosztami naprawy.

Zamiast na wieżę przeciwpożarową jedziemy więc do Rouyn-Norandy, gdzie jest najbliższa wypożyczalnia z naszej sieci. Gdy pojawia się w miarę stabilny zasięg, dzwonimy na infolinię i dowiadujemy się, że w takim wypadku standardowo następuje wymiana samochodu. Musimy tylko pojechać na lotnisko w Norandzie.

Tam okazuje się, że pani pracująca w naszej wypożyczalni akurat wyszła i będzie może za godzinę. Do miasta jest jakieś 20 km, więc nie chcemy wracać. A do parkingu przylega trawnik i zaraz zaczyna się las. Zatrzymujemy się więc w najdalszej alejce i – z widokiem terminal i wieżę kontroli lotów – odgrzewamy na palniku obiad, który mieliśmy zjeść przed popołudniowym szlakiem.

W końcu pani wraca. Początkowo próbuje nas przekonać, żebyśmy przyszli jutro, ale tłumaczymy, że chcieliśmy wyjechać o 5 rano, bo mamy dwoje dzieci i musimy dojechać do Toronto na taką godzinę, by wieczorem jeszcze zdążyć oddać auto. W końcu pani dzwoni tu i tam i wymienia nam samochód. Przeprasza tylko, że ma taki mały – buick verano. Nazwa nic mi nie mówi, ale okazuje się, że to pojazd wielkości może toyoty matrix. Projektantom z buicka trzeba jednak przyznać, że udało im się zrobić bagażnik bardziej pakowny niż w wielkim chryslerze.

Wracając do Aiguebelle śmiejemy się jeszcze, że znajomi pożyczyli nam na wyjazd cooler. Dobrze, że w końcu został w domu, bo teraz Rafał chyba by go na kolanach musiał wieźć.

A we wtorek zgodnie z planem ruszamy o 5. Droga do domu jak zwykle wydaje się krótsza. Quebec żegna nas deszczem.

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Zaloguj się by skomentować