farolwebad1

A+ A A-

Życie polonijne

sobota, 06 październik 2012 21:29

Migawki z wyprawy do Zachodniej Kanady

Napisane przez

 

Johan Wolfgang von Goethe napisał, że bez znajomości Sycylii nie można mówić o znajomości Włoch. Parafrazując to zdanie geniusza, można stwierdzić, że bez znajomości Alberty, Kolumbii Brytyjskiej, Wybrzeża Pacyfiku, nie znamy całej bogatej Kanady.


Dzięki staraniom niezmordowanej prezeski Koła Pań "Nadzieja", pani Haliny Drożdżal, oraz pań – Bożeny Poczyniak z Continental Travel Service L.T.D., Ali Dragunowskiej, tłumaczki z angielskiego "na nasze", i zawodowej przewodniczki Kaycy Szy, w dniach od 6 do 14 września odbywaliśmy, w zgranej grupie 33 osób, wspaniałą wycieczkę do Gór Skalistych i Pacyfiku. Poniżej kreślę kilka migawek z podróży.
Z Toronto do Calgary dolecieliśmy "Westjetem". Aktualny boom paliwowy wyniósł do góry całe śródmieście. Kolorowe wieżowce ze szkła i metali są doskonałym przykładem zachwycającej, nowoczesnej architektury. Czyste powietrze. Alpejska czystość ulic. Pojemne, trzyczłonowe pociągi miejskie, długością odpowiadają 6 warszawskim tramwajom. Dobrze ubrani pracownicy udający się po pracy do domu. Obiekty po olimpiadzie zimowej starannie utrzymane. Wioska olimpijska zamieniona w dormitorium dla studentów miejscowego uniwersytetu. W forcie Calgary, Metys – przewodnik po muzeum, w pięknym wykładzie zapoznał nas z edukacją indiańskich dzieci, osobno dziewcząt pod opieką matek, i chłopców od 12. roku życia towarzyszącym swym ojcom, myśliwym i wojownikom. Zupełnie inny niż promowane współcześnie północnoamerykańskie zasady wychowania bezstresowego z jego opłakanymi wynikami, szczególnie w okresie dorastania młodzieży.
Banff. Przyzwyczajeni do granitów tarczy kanadyjskiej, zapominamy o osadowych Appalachach na wschodzie Kanady i wypiętrzeniach Gór Skalistych na granicy Alberty i B.C.


W Banff, 5-tysięcznym centrum Parku Narodowego, zamieszkanym od lat przez Niemców i Szkotów, doskonale widać warstwowy układ skał szczególnie w szczytowych gołoborzach. Poziome, a późniejsze skośne wypiętrzenia są pamiątką po ciepłym morzu i wtórnych przemieszczeniach górotworów. W miasteczku, po urzędowym udowodnieniu przydatności dla jego funkcjonowania, można nabyć posesję, ale bez gruntu, na którym stoi, gdyż ten należy do państwa. Z uwagi na ograniczoną powierzchnię doliny Banff pracownicy, głównie Azjaci, mieszkają w 5-tys. osadzie górniczej odległej o 15 km, Canmore – mieście sypialni. Wjazd na górę Sulphur gondolą napowietrzną. Możliwość podziwiania gór z pokładu helikoptera. Możliwość kąpieli siarczanych. Bogaty sklep z minerałami, skamielinami i wyszukaną biżuterią. Wspaniałe wielkie kryształy ametystów, kuliste kryształy opali, skamieniałe ryby, trylobity. Mnogość fantastycznych damskich precjozów z wkomponowanymi weń skarbami natury. Mnie zafascynowały 550-milionowe trylobity, od wielkości paznokcia męskiego kciuka po 4 olbrzymy z Maroka na jednej płycie wielkości podwójnej stopy przysłowiowego "podolskiego złodzieja". Ceny tychże od kilku do 1236 dolarów. Liczna awiofauna w miejscowym 100-letnim muzeum przyrodniczym. Góry zalesione jednorodną monokulturą szczupłego świerka, pnącego się do kilkunastu metrów wzwyż, z nikłą domieszką brzozy, która towarzyszy szlakom komunikacyjnym.


Góra Athabasca – 3490 m wysokości. Imponujący lodowiec o powierzchni 51 km kwadratowych zsuwający się z niej, w ciągu ostatnich 150 lat zmniejszył się o 1,6 km, ostatnio traci 10 m rocznie. Dojazd potężnymi trzyosiowymi pojazdami o 6 wielkich grubobieżnikowanych kołach i potężnym silniku. Aż dziw, że przy spadku terenowej drogi pod kątem 45 stopni, ten monstrualny pojazd nie stracił przyczepności. Powierzchnia lodowca śliska. Źródło czystej, pitnej wody, która rzeką Thompsona Mackenzie (1200 km) przez Jezioro Niewolnicze wpada do Oceanu Arktycznego. Rzeką Athabasca, pontonami, płynęliśmy z przygodami 10 km w dół.
Jasper. W tym najwyżej położonym parku narodowym Kanady, liczącym 224.866 km kwadratowych, znajduje się najwyższy szczyt kanadyjskich Gór Skalistych – Góra Robsona (3954 m n.p.m.). Z jej stoków spływa rzeka Frasera, która wpada do Pacyfiku koło Vancouveru. Jadąc autobusem 66 km na północ od kamp loopu zaskoczenie. Na przestrzeni wielu hektarów na zboczach gór stoją martwe, czarne kikuty pni spalonych świerków, cichych, żałobnych świadków pogorzeliska po pożarze spowodowanym przez człowieka w suchym lecie 2003 roku. W miejscowości Barriere spłonęło prócz lasów 70 domów. Gołe wielohektarowe pogorzelisko jeszcze w roku bieżącym 2012 czeka na robotników leśnych lub na niezawodne siły natury.
W dolinie rzeki Thompsona kolejna niespodzianka. Pojedyncze choinki okraszone sadzią i zmrożona pokryta szronem trawa na zboczu. We wrześniu widok iście bożonarodzeniowy. Dodatkowa atrakcja to widoczne stado 18 kozic w różnym wieku, różnej płci i umaszczeniu w przewadze beżowego, pasące się przy spadzistym zboczu w przydrożnym rowie Yellow head autostrady! Kilka kilometrów dalej kierowca John zatrzymuje autobus przed kilkunastoosobową grupą amatorów fotografii uzbrojoną w aparaty, kamery, ipady nacelowane na stojącego za świerkiem, 12 m wyżej od poziomu przydrożnego rowu, dojrzałego osobnika grizzly! Misio pozował przez 20 minut. Chyba był po śniadaniu. Ale czy amatorzy fotografowania byli rozsądni?


Przeprawa promem na Wyspę Vancouverską do Ogrodu Burcharda. Raj dla botaników. Mnogość najwspanialszych i orientalnych kwiatów. Zachwyt towarzyszących pań. Po drodze szereg farm z krzewinkami uprawianych różnych rodzajów jagód. Natężenie ruchu samochodów. Wreszcie dojazd do założonej w 1843 roku przez Hudson Bay Company Victorii, odwiedzanej corocznie przez 3,5 miliona turystów. Duży ośrodek przemysłowy. Port oceaniczny i żaglowy. Na bardzo czystych ulicach stare okazy drzew, między innymi czereśni (bez owoców). Imponujący gmach parlamentu. Przed nim na wysokim cokole imperatorowa Indii, królowa Wielkiej Brytanii Wiktoria, protoplasta Elżbiety II miłościwie nam panującej. Na najbliższym skrzyżowaniu monument poświęcony Emily Carr, znakomitej kanadyjskiej malarce. Zwalista, siedząca postać artystki na prawym ramieniu ma małpkę, z rodzaju Rhesus, a tuż przy lewej nodze psiaka z falującą sierścią. Psiak służy jako siedzenie dla fotografowanych nań dzieci. Niedaleko królewskie muzeum dinozaurów. Wizyta w przycumowanej jednostce z wewnętrznym akwarium z setką ryb w nim, płetwonurkiem demonstrującym poszczególne okazy i olbrzymim 2,5-metrowym białym "wilko-węgorzem", budzącym grozę i ad hoc nazwanym przez panie p a s k u d ą. China town. Pierwsze totemy znane mi od czasów zuchowych. Możliwość oglądania ze statku waleni. Miłą niespodzianką w Royal Scot Hotelu było przyjęcie u czterech pań: Bożeny, Jadwigi, Janiny i Krystyny obchodzących swoje wrześniowe urodziny, zakrapiane okowitą, uciesznymi kawałami i recitalem kresowych piosenek w wykonaniu pani Teresy Klimuszko
Vancouver. Pierwszym odkrywcą miejsca był w roku 1778 kpt. Cook. Miasto-fort zbudował po nim kpt. George Vancouver. Góry i Pacyfik. Największe China town na kontynencie. 55 proc. populacji to Chińczycy i Południowi Koreańczycy. W jednej z dzielnic po niszczycielskim huraganie w 2006 roku, kikuty uszkodzonych drzew odszczepione innymi szczepkami tworzą tzw. "nursing trees". Miasto pełne zieleni. Piękne totemy. W śródmieściu mnóstwo jednorodnych 40-piętrowych apartamentowców.


13. pożegnalna kolacja, kontynuacja nowych znajomości. Miłe towarzystwo. To wszystko na płynącej "Britanice". 14. powrót "Westjetem" do Toronto. Pełni niezapomnianych wrażeń z nadzieją oczekujemy kolejnej wycieczki z Kołem Pań "Nadzieja".

piątek, 05 październik 2012 22:06

Zakończyliśmy Rejs Wagnera cz. 2

Napisane przez


Ciąg dalszy kalendarium  Rejsu Wagnera 1932–39


Wejście jachtu "Zjawa III", dowodzonego przez harcerza z Polski i pod polską banderą, było powodem do dumy Polaków zamieszkałych w Australii. Pewnie dlatego, że miejscowi Australijczycy, w większości potomkowie angielskich zesłańców i imigrantów, byli absolutnie przekonani, że morza i wszelkie na nich osiągnięcia należą do Anglii. Mit został obalony, Władek czuł się jak w rodzinnym domu, choć do tego prawdziwego bardzo już tęsknił. Coraz bardziej realny stawał się triumfalny powrót do Gdyni pod żaglami. Miał już za sobą połowę drogi, do dyspozycji znakomity, jak na owe czasy, jacht i wystarczające – do pokonania reszty drogi – doświadczenie. "Zjawa III" sprawdziła się doskonale w drodze z Ameryki Południowej do Australii, była gwarantem szczęśliwego powrotu do kraju. Aby wyprawę kontynuować, brakowało tylko dwóch elementów: pieniędzy i załogi.
Sława i osobisty urok, plus do tego gawędziarski talent przysporzyły mu wielu przyjaciół z kręgów Polonii australijskiej oraz pośród Australijczyków. Skorzystał z zaproszenia na zajęcia w Sydney Technical Collage, gdzie przez kilka miesięcy studiował budowę stoczni i statków. Przyjaźń z właścicielem stoczni, panem Wilde'em, zaowocowała wyciągnięciem "Zjawy III" na pochylnię i po oczyszczeniu i pomalowaniu dna Władek zakotwiczył swój jacht w ekskluzywnej Zatoce Róż w pobliżu Sydney. Domyślamy się, że nieodpłatnie. Tam spotkał australijskich farmerów i włączył się w rozwiązanie ich problemów komunikacyjnych: na rozległych przestrzeniach australijskich jedynym środkiem łączności był niewielki samolot, a kłopot polegał na wybudowaniu właściwych lądowisk, z czym sobie nie radzili. W tej dziedzinie wiedza Władka miała dwa źródła: z budowanych przez jego ojca gdyńskich ulic, gdzie żwirowe podłoże pod ulice polewano ciężkim olejem silnikowym, oraz z żeglarskiej wiedzy o wietrze. Za nadzór nad budową pasów startowych portfel Władka wzbogacił się o niebagatelną na owe czasy kwotę 800 funtów.
Spore dochody wpływały z krótkich rejsów morskich na "Zjawie" organizowanych przez polonijne i australijskie organizacje. Skwapliwie skorzystali z możliwości krótkich wypraw żeglarskich australijscy skauci i niebawem wyznaczyli dwóch załogantów, którzy wraz z Władkiem mieli dotrzeć na Światowy Zlot Skautingu planowany na lipiec 1939 w Szkocji. Obaj, David Walsh i Sidney Smith z Pierwszej Drużyny Skautów Wędrowców Woolhara-Paddington, rówieśnicy Władka, zameldowali się na pokładzie "Zjawy III" 9 lipca 1938 roku. Zaczynało się uroczyste pożegnanie.
W polskiej ambasadzie w Sydney Władek otrzymał dwa najważniejsze dla niego dokumenty: polski paszport (dotychczas używał jedynie legitymacji szkolnej) i Patent Kapitana Jachtowego Żeglugi Morskiej. Od Polonii zaś dostał nowe żagle i spore zapasy żywności, a od australijskich aborygenów akcesoria myśliwskie przeznaczone do Polski. Od skautów – mapy.
W asyście wielu pięknych jachtów żaglowych i motorowych, przy tłumach na molo i fajerwerkach, "Zjawa III" opuściła Sydney 10 lipca 1938 roku. W ciągu następnych dwóch tygodni trawersowali wschodnie wybrzeża Australii, odwiedzili kilka wysp leżących w rejonie Wielkiej Rafy Koralowej i w Townsville, 2000 mil od Sydney, najbardziej na północ wysuniętym cyplu Australii, nastąpiła częściowa wymiana załogi: zszedł Smith, a jego miejsce zajął Bernard Plowgright, zwany "Blue", z tej samej drużyny skautowskiej. David i "Blue" dotrwali z Wagnerem do końca. Dla Władka była to podróż do Polski, celem Australijczyków była Szkocja.


Zjawa3.jpegŻeglowali wspólnie trzynaście miesięcy: trzy miesiące przez Ocean Indyjski, odwiedzili Timor, Wyspę Bali, Jawę, Diego Garcia i 16 grudnia 1938 roku zatrzymali się w Adenie, należącym wówczas do Brytyjskiego Imperium. Kilkakrotnie o krok od utraty jachtu, w silnych sztormach, trudach nawigacyjnych i doskonałej lekcji żeglarstwa dla Australijczyków. Nie tylko żeglarstwa. Obaj skauci, a szczególnie David, zdobywali wiedzę o Europie i Polsce. Obaj pochodzili z kraju istniejącego dopiero 150 lat, płynęli do Europy o wielowiekowej tradycji i dowiadywali się, z jakiego kraju pochodzi ich kapitan. Jedynym podręcznikiem, jaki był na jachcie i bardzo pomógł Władkowi w wykładach historii Polski, była powieść Henryka Sienkiewicza "Ogniem i mieczem". Czytał im ją po polsku, tłumaczył i uczył języka. Okazało się, że był to znakomity pomysł. Dotknął najbardziej Davida Walsha, który odtąd już wiedział, że wszyscy Polacy są szlachetni i dzielni jak Jan Skrzetuski, że polskie kobiety są piękne i mądre jak Helena, a polski spryt i inteligencję prezentuje imć pan Zagłoba. I David postanowił płynąć z Wagnerem do Polski.
Morze Czerwone osiągnęli 31 grudnia 1938, a w porcie Tewfik, leżącym na południowym krańcu Kanału Sueskiego, witani byli oficjalnie przez władze portowe i przedstawiciela polskiej ambasady w Kairze, 23 stycznia 1939 roku.
W drodze nadzwyczajnego zezwolenia, "Zjawa III", jako pierwszy żaglowiec, otrzymała pozwolenie przejścia kanału pod żaglami. W Port Said, nieopodal siedziby British Navy, zakotwiczyli 14 lutego 1939 roku.
W Port Saidzie zatrzymały ich oficjalne obowiązki: wizyty w ambasadach, polskiej i australijskiej w Kairze, spotkanie z brytyjskim następca tronu (od którego Władek otrzymał w prezencie kamerę filmową, dzięki czemu dalszy ciąg jego rejsu został uwieczniony na filmie), przejażdżki morskie na "Zjawie III", organizowane dla wybitnych przedstawicieli miejscowej Polonii, dla egipskich skautów i dla urzędników konsulatu USA. Była też pora na zajęcie się jachtem, który wymagał wielu napraw oraz na szycie nowych żagli, przystosowanych do spodziewanej ciężkiej żeglugi na Morzu Śródziemnym i na Północnym Atlantyku.


Ciężkie chmury wisiały nad Morzem Śródziemnym, gdy wyruszali w dalszą drogę. A w Adenie i Suezie mówiono już o prawdopodobieństwie wybuchu wojny.
15 marca wzięli kurs na Maltę i do La Valetta wpłynęli 30 maja. 16 czerwca wpłynęli do Algieru, a 2 lipca 1939 roku, salwą armat witano ich w Gibraltarze. Wszędzie zresztą witano ich uroczyście, w miejscowej prasie pojawiały się zdjęcia "Zjawy III" z artykułami o dzielnym polskim harcerzu-żeglarzu i o jego kończącej się wokółziemskiej wyprawie. Śpieszyli się, skracali zaplanowane uroczystości powitalne: Zlot Skautów miał się rozpocząć 15 lipca.
4 lipca wyszli z Gibraltaru na Atlantyk, a 11 lipca 1939 roku to data Przecięcia Wielkiego Koła, w tym miejscu Władek był na pierwszej "Zjawie" na początku stycznia 1933 roku. Nie było czasu na celebracje i wzruszenia, czas naglił.
20 lipca spotkali jacht "Książę Albert", który witał ich w morzu w imieniu rodziny królewskiej. 21 lipca o godzinie 11.00 czasu Grinwich rzucili kotwicę w Southampton.


* * *


Pierwszy przywitał ich jeden ze współtwórców skautingu i przyjaciel generała Baden-Powella, pułkownik Turner-Clark. Wieczorem tego samego dnia przybyli przedstawiciele Kwatery Głównej Brytyjskiego Skautingu z informacją, że na Zlocie wszyscy czekają.
Do Londynu żeglarze dotarli pociągiem, tam w Kwaterze Głównej witał ich zastępca komendanta Światowego Skautingu sir Percey Everett. Po uroczystym lunchu zaproszono ich do studia BBC na specjalny program poświęcony ich podróży, a potem wystąpili w pierwszej na świecie stacji telewizyjnej.


Zarejestrowane zostały słowa prezentera: "Odchodzimy teraz od zaplanowanego programu, aby przedstawić państwu załogę małego jachtu, przybyłą wczoraj do Southampton po podróży z Australii. Jak państwo wiedzą, wszyscy trzej są skautami. Oto Władysław Wagner, polski harcerz morski, kapitan i nawigator. Jego podróż rozpoczęła się w 1932 roku, kiedy wypłynął z Polski z jednym towarzyszem, aby nieść w świat polską banderę".
Prosto ze studia przewieziono żeglarzy na dworzec kolejowy i nazajutrz rano witani byli na stacji Crieff w Szkocji przez skautów australijskich. Kilka mil od stacji przy zamku Monzie, w miejscu gdzie odbywał się III Światowy Zlot Skautów, czekało na nich cztery tysiące uczestników jamboree i ponad 20 tysięcy widzów. Wjechali tam na odkrytym samochodzie w pochodzie poprzedzanym orkiestrą szkockich dudziarzy. Stali się bohaterami Zlotu i niewątpliwie całego światowego skautingu. To braterstwo i odwaga są najwyższymi cnotami skautów i ci trzej, rejsem z dalekiej Australii, a Wagner – poprzez cały świat – pokazali, że to nie są czcze słowa.
Udział załogi "Zjawy" w Zlocie był radosnym i najważniejszym jego wydarzeniem, jakby zacierającym pomruk zbliżającej się wojennej zawieruchy.
Niewielka, bo raptem 12-osobowa grupka polskich harcerzy brała udział w Zlocie. Nie dotarł "Zawisza Czarny". Nastrój zbliżającej się wojny dotarł na Zlot.


Wagner odjechał po dwóch dniach, śpieszył się. Gospodarze Zlotu i obaj jego przyjaciele doskonale go rozumieli. Miał nadzieję dotrzeć szybko do kraju, miał zamiar wstąpić do marynarki wojennej. Ale najpierw musiał doprowadzić "Zjawę III" do stanu używalności: wszystko z niej wyrzucić, jacht wyczyścić i pomalować. Konsulat polski prosił go o potwierdzenie gotowości jachtu do drogi, ale już go uprzedzono, że bez zgody nie wolno mu wyruszać. Po paru dniach zjawił się David Walsh. Postanowił pomóc Władkowi w pracach. W połowie sierpnia przyjechał "Blue", zdążył odwiedzić rodzinę w Anglii, ale doszedł do wniosku, że tutaj jest bardziej potrzebny. W trójkę postanowili przeprowadzić jacht do najbardziej na wschód wysuniętego portu angielskiego, Great Yarmouth. Stamtąd było najbliżej do Polski.
29 sierpnia wypłynęli z Southampton i nieważne, że wiatr był przeciwny, że kanał La Manche, jak zwykle, mało przychylny żeglarzom – płynęli. "Zjawa III" i cała jej szczęśliwa załoga znowu byli razem. Znowu pod żaglami. Obaj Australijczycy postanowili dokończyć podróż z Władkiem.


* * *


"PODŁUG SŁOŃCA I GWIAZD" – Władysław Wagner, końcowy fragment:
1 września o godz. 19:00 ujrzeliśmy ląd w pobliżu Lowestoft. Gdy zapadł zmrok, nie udało nam się dojrzeć żadnych świateł miasta. Zastanawialiśmy się, czy była to tak gęsta mgła, czy awaria sieci elektrycznej. O godzinie 22.40 zobaczyliśmy przed dziobem światła latarniowca Corton i dobrze po północy zakotwiczyliśmy na redzie Great Yarmouth.
Wczesnym rankiem podpłynęła motorówka z Great Yarmouth oferując holowanie. Podziękowałem sternikowi i powiedziałem, że poczekamy na wiatr. Nie wydawał się słuchać, co do niego mówię... przyglądał się uważnie fladze Zjawy III.
– Ubiegłej nocy Niemcy napadli na Polskę, jest wojna – powiedział.
Przypuszczam, że w głębi serca byłem w jakiś sposób na to przygotowany, lecz usłyszeć taką wiadomość... faktycznie wypowiedziane słowa... i w dodatku w tak piękny poranek... To było jak koszmarny sen, z którego nie mogę się obudzić, Dave i Blue podzielali mój ból. (...)
Zerwała się świeża bryza przyciągająca naszą uwagę i z nią weszliśmy do portu, cumując przy Mission Quay. Poruszaliśmy się jednak nienaturalnie, sparaliżowani tragicznymi wiadomościami. Kapitan portu, W. Sutton, już czekał i wręczył mi telegram z konsulatu w Londynie z poleceniem zakończenia podróży i pozostawienia Zjawy III w Wielkiej Brytanii.
Przez całą podróż w mojej książce pokładowej gromadziłem wpisy urzędników wszystkich portów, gdy do nich zawijałem i je opuszczałem. Wpis kpt. Suttona był unikalny:
"Jacht żaglowy Zjawa III przybył do Great Yarmouth 2 września 1939 roku w drodze do Gdyni, do Polski. Z powodu wybuchu wojny między Niemcami i Polską dnia 1 września 1939 roku Zjawa III otrzymała polecenie Polskiego Konsula Generalnego pozostania w Anglii".
Najbardziej nieoczekiwany koniec rejsu Zjawy.


Zbigniew Turkiewicz
Ciąg dalszy za tydzień

niedziela, 07 październik 2012 05:21

Malowane w Radwanowicach bilety do Nieba

Napisane przez

Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili.
(Mt 25,31–46)


Patrząc w historię człowieka i jego stosunek do ludzi niepełnosprawnych różne obrazy przesuwają się nam przed oczyma. Jedne obrazy bardzo drastyczne, takie jak mordowanie dzieci niepełnosprawnych w starożytnej Sparcie czy bardziej współczesne obrazy z Trzeciej Rzeszy. Realizowany przez Hitlera program pod nazwą "Akcja T4" miał na celu zabicie w Niemczech wszystkich osób niepełnosprawnych, innymi słowy był to program wcielający w życie eutanazję. Inne obrazy może mniej drastyczne, ale także smutne: obrazy ludzi porzuconych, żyjących w ubóstwie, chowanych przez rodziny w ukryciu, żebrzących na ulicach, wyśmiewanych i wskazywanych palcem. Z drugiej strony, przewijają się obrazy wspaniałych ludzi walczących o ludzkie prawa dla każdego istnienia ludzkiego, o ludzką godność, obrazy postaw wspaniałych rodziców i miłosiernych, dobrych rąk i serc osób duchownych oraz świeckich. Podziwiamy inspirujące nas postawy samych osób niepełnosprawnych.
Z pewnością poprzedni, jak i obecny wiek przyniósł pozytywne zmiany w naszym podejściu do ludzi niepełnosprawnych. Przykładem tego są choćby ośrodki pomocy, szkoły integracyjne, próby włączenia ludzi niepełnosprawnych w życie społeczne oraz wykorzystywanie zdobyczy technologii, aby pomóc im w codziennym życiu.


Niestety, jakże aktualnie brzmią dzisiaj słowa Alberta Camus, który tak odniósł się do problemu zła w świecie: "Bakcyl dżumy nigdy nie umiera, czeka tylko, aby się odrodzić". Nasz wiek przyniósł bowiem coraz głośniej i śmielej lansowane hasła powrotu do barbarzyństwa –eliminacji ludzi niepełnosprawnych już w łonie matki, czy nawet już po urodzeniu.


W sprawie ludzi niepełnosprawnych potrzebna jest prawdziwie chrześcijańska bezkompromisowa postawa, w której człowiek nie ulega promowanym przez pewne grupy pozbawionych ludzkiej twarzy modelom społeczeństw. Taka postawa jest oczekiwana ode mnie i od ciebie, bo ludzie niepełnosprawni są bezbronni, nie potrafią o siebie walczyć, pozostając na zawsze dziećmi.
Fundacja Świętego Brata Alberta w Polsce tworzy ośrodki, w których ludzie niepełnosprawni mogą godnie żyć, pracować, mogą rozwijać swoje talenty. Są oni źródłem mocy dla innych i kontakt z nimi nadaje często nową wartość ludzkiemu życiu, inspirując go i motywując. Przykładem tego jest ks. T. Isakowicz- Zaleski czy Anna Dymna.


W dniach 18-29 pażdziernika 2012 przedstawiciele Fundacji Świętego Brata Alberta z ośrodka w Radwanowicach pod Krakowem będą gościć u nas w Kanadzie. Przyjadą tutaj, by razem z nami świętować 25-lecie Fundacji oraz promować życie. Przyjadą z wystawą prac artystycznych swoich podopiecznych, z których są tak dumni. Przywiozą ze sobą także przeznaczone na aukcję obrazy, kalendarze Fundacji z replikami prac podopiecznych oraz książki ks. T. Isakowicza-Zaleskiego. Przyjadą, bo liczą na naszą pomoc i nasz wkład w promowanie życia.
Cały dochód z tej wystawy przeznaczony będzie na rozwój i utrzymanie ośrodków Fundacji, w których osoby niepełnosprawne mogą godnie żyć.
Artykuł ten niech zakończy prosty wierszyk: "Gdyby sprzedawano bilety do nieba, pewno stałyby długie kolejki, chociaż tak naprawdę stać wcale nie trzeba, dobre uczynki to bilety do nieba".


Może warto byłoby mieć kilka takich biletów namalowanych w Radwanowicach. Gdy znajdziemy się po drugiej stronie, Bóg nie zapyta nas o rodzaj samochodu, jaki posiadaliśmy, lub podróże, które odbyliśmy...
Serdecznie zapraszamy na niepowtarzalną wystawę oraz aukcję prac artystycznych podopiecznych z Radwanowic, której plan podajemy powyżej.
W imieniu organizatorów


Alicja Dębowska


Ottawa – piątek, 19 października, godz. 19.00. Wystawa i aukcja prac w Domu Polskim SPK, Waverly St.
Montreal – sobota, 20 października, godz. 19.00. Wystawa, aukcja prac i spotkanie autorskie z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim 3561 Belair, sala PKTWP grupy 10
Guelph – środa, 24 października, Msza Święta o godz. 19.00, a po niej wystawa i aukcja prac w sali parafialnej Sacred Heart Church (Manitoba St. and Huron St.)
Hamilton – piątek, 26 października, godz. 19.00. Wystawa i aukcja prac w sali parafialnej kościoła św. Stanisława Kostki
Burlington – sobota, 27 października. Wystawa i aukcja prac o godzinie 18.00 przy okazji zabawy GłOSU POLSKIEGO w sali ZNPwK przy 2316 Fairview St.
Toronto – niedziela, 28 października, o godz.17.00. Wystawa i aukcja prac w Domu ZNPwK przy 71 Judson Street
"Bądź dobry jak chleb. Przyjdź."

piątek, 05 październik 2012 18:05

Doroczny Bankiet-Bal

Napisane przez

 

Doroczny Bankiet–Bal Kongresu Polonii Kanadyjskiej miał miejsce 29 września 2012 w budynku SPK Koło 20, z udziałem ponad 170 osób. W bankiecie uczestniczyli zasłużeni dla Polonii działacze i inne osobistości. Bankiet poprzedziło spotkanie prezesów okręgów KPK, organizacji centralnych i okręgowych oraz Zarządu Głównego KPK z nowo mianowanym konsulem generalnym RP w Toronto, Grzegorzem Morawskim.
Honorowym gościem i głównym mówcą był minister do spraw obywatelstwa, imigracji i wielokulturowości Jason Kenney, mianowany w roku 2008 i ponownie w 2011. W swoim wystąpieniu poruszył sprawy ważne dla Polonii kanadyjskiej. Podczas jego kadencji zostały zniesione wizy z Polski do Kanady, co w USA dotąd nie nastąpiło. Przywrócone zostały prawa weteranom polskiego pochodzenia, odebrane im wcześniej.

Duże jest zainteresowanie premiera Stephena Harpera sprawami Polski i trwają przygotowania do jego wizyty w Polsce. Kanada otwiera się dla wykwalifikowanych polskich robotników, którzy już przebywają w kilku innych krajach Europy. Często nie mogą znaleźć pracy lub pracują niezgodnie ze swoimi kwalifikacjami. Minister współpracuje z kongresem nad planem sprowadzenia ich do Kanady. 7 października minister Jason Kenney wraz z wiceprezesem KPK Tonym Muszyńskim spotka się w Dublinie z polską diasporą w Irlandii, aby przedstawić jej możliwości pracy w Kanadzie oraz nowe przepisy imigracyjne, dotyczące przyjazdu do Kanady i ewentualnego ubiegania się o pobyt stały.


Wśród gości honorowych byli: o. Janusz Błażejak OMI – przewodniczący Konferencji Polskich Księży na Wschodnią Kanadę, a zarazem proboszcz parafii św. Maksymiliana Kolbe w Mississaudze, Stella Ambler MP – Mississauga South, Peggy Nash MP – Parkdale-Highpark, Ted Opitz MP – Etobicoke Central, Bob Dechert MP – Mississauga Erindale, Władysław Lizoń MP – Mississauga Cooksville, Cornelius Chisu MP - Pickering Scarborough East, Taras i Lidia Bahri z kongresu ukraińskiego, Grzegorz Morawski – konsul generalny RP, Chris Korwin-Kuczyński reprezentujący mera Toronto R. Forda.


Prezesi okręgów KPK, obecni na bankiecie: Toronto – Juliusz Kirejczyk, Mississauga – Stanisław Reitmeier, Hamilton – Stanisław Warda, Kitchener-Waterloo – Urszula Wałkowska, Windsor-Chattam – Ewa Barycka.
Organizacje centralne: Stowarzyszenie Polskich Kombatantów, Związek Narodowy Polski, Związek Polaków, Stowarzyszenie Inżynierów Polskich, Związek Harcerstwa Polskiego, Fundusz Milenium, Federacja Polek, Związek Nauczycielstwa Polskiego.
Ponadto: Stowarzyszenie Weteranów Armii Polskiej w Ameryce Placówka 114, organizacje okręgowe i inne.
Przedstawiona została lista sponsorów: Credit Union św. Stanisława i św. Kazimierza, Organizacja Weteranów II Korpusu 8. Armii, Local 183 Universal Workers Union Labourers', Richard Boraks Worker Canada Immigrant Services, Mr&Mrs W. Fieglar, Ted Fujarczuk Fedar Investments, Związek Harcerstwa Polskiego, Organizacja Przyjaciół Harcerstwa.
Po obiedzie wystąpił zespół taneczny "Orzeł Biały", po czym głos zabrali goście honorowi. Obok życzeń dla kongresu, wiele słów szacunku przekazano obecnym na bankiecie weteranom.


Prezes Teresa Berezowska podziękowała za przybycie na bankiet, pomoc przy zorganizowaniu, występy taneczne, przygotowanie obiadu, miejsce w domu Koła 20 SPK i za sponsorstwo. Bez funduszu trudno jest działać i tworzyć wizerunek Polonii – powiedziała. Podziękowała za poparcie moralne i za pracę zarządu. Kanadyjska reprezentacja kongresu na IV Zjeździe Polonii i Polaków z Zagranicy w Warszawie i Pułtusku wystąpiła bardzo dobrze. Kongres uczestniczy w inicjatywach wspólnych dla wielu narodowości dotkniętych komunizmem, m.in. "Tribute to Liberty", "Black Ribbon Day", o których przeczytać można na www.kpk.org.
Prezes Teresa Berezowska otrzymała dyplom, podpisany przez Corneliu Chisu MP w imieniu rządu Kanady, z gratulacjami dla Kongresu Polonii Kanadyjskiej za promowanie polskiej kultury, dziedzictwa, języka i historii oraz za zorganizowanie dorocznego Bankietu-Balu 2012.
Przedstawiony został komitet organizacyjny bankietu: Barbara Stadnik i Danuta Sokolska – prowadzące ceremonię, Anna i Henryk Łopińscy, Grzegorz Dorożyński, Stanisław Godzisz, Maryla Gondek, Irena Kremblewska, Marta Romaniuk i Marek Urbaniak.
Reprezentujący prawie 1 milion Kanadyjczyków polskiego pochodzenia, w 16 okręgach z ponad 250 organizacjami, Kongres Polonii Kanadyjskiej odgrywa olbrzymią rolę w popieraniu spraw naszych rodaków. Fundusze uzyskane w czasie bankietu przeznaczone będą na potrzeby prowadzenia działań na rzecz Polonii.


Krystyna Sroczyńska
rzecznik prasowy KPK

zdjęcia  Grzegorz Dorozynski

piątek, 05 październik 2012 17:47

Muzeum Emigracji w Gdyni

Napisane przez

 

To było często ich ostatnie miejsce na ojczystej ziemi, kiedy odpływali statkami pasażerskimi do ziemi obiecanej – USA, Kanady, Brazylii. Rodziny nie wiedziały, czy i kiedy jeszcze ich zobaczą. Były gorące pożegnania, łzy, uściski, grała orkiestra i często występowały polskie zespoły ludowe. Później czasami były wizyty w Polsce i nie mniej gorące powitania i pożegnania. To niewielkie miejsce – Dworzec Morski w Gdyni przy ul. Polskiej 1, stało się symbolem całej emigracji z kraju, bo tu rozpoczynało się życie wielu emigrantów. Dlatego miasto Gdynia wspólnie z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego w Polsce pragną oddać hołd wszystkim rodakom, którzy znaleźli się poza granicami Polski, poprzez ustanowienie i finansowanie siedziby Muzeum Emigracji w Gdyni.
Oficjalne muzeum ma być otwarte w roku 2014, ponieważ odnawiany jest nie tylko budynek Dworca Morskiego, ale również pomieszczenia portowe w najbliższej okolicy. Samorządowcy Gdyni mają zamiar przeznaczyć na ten cel 30 milionów złotych, głównie na adaptację budynku na potrzeby muzeum. Budynek był częściowo zbombardowany w czasie II wojny światowej i jego restauracja ma na celu przywrócenie oryginalnego wyglądu. Przy budynku znajduje się skwer im. znanego emigranta Witolda Gombrowicza. Tu czujemy ciepło w sercu, ponieważ partnerką i żoną w ciągu ostatnich lat życia Gombrowicza we Francji była Kanadyjka z Montrealu, Rita Lambrosse. Na skwerze Gombrowicza w roku 1965 postawiono pomnik Ludziom Morza.
Muzeum Emigracji w Gdyni ma bardzo ambitne cele:
– pokazanie losów wychodźców polskich od Wielkiej Emigracji, poprzez emigrację międzywojenną, solidarnościową, aż do obecnej emigracji zarobkowej, czyli pokrywa emigrację z Polski w okresie ok. 250 lat,
– przedstawienie dorobku Polaków żyjących poza granicami kraju,
– umożliwienie prowadzenia badań naukowych, przede wszystkim historycznych, na temat emigracji z Polski,
– prowadzenie działalności oświatowej na temat emigracji, losów i osiągnięć Polaków poza granicami kraju,
– utworzenie komputerowej bazy danych emigranckich rodów.
Ogłoszono już konkurs na stałą wystawę w muzeum, która ma odpowiedzieć na pytanie, kiedy, dlaczego, dokąd i w jakich warunkach nasi poprzednicy i my emigrowaliśmy z Polski. A jest nas bardzo dużo.
Obecnie ocenia się emigrację z Polski do Kanady w latach 1880–1918 na 33.000 osób, a całą emigrację z Polski w tym okresie na 3 miliony rodaków. W okresie międzywojennym liczbę emigrantów opuszczających Polskę ocenia się na 1,2 miliona osób, przy czym w Kanadzie osiedliło się 142.768 Polaków.
Statystyki pokazują, że do roku 1980 kraj opuściło ok. 11 milionów rodaków, a liczbę Polaków mieszkających poza Polską szacuje się obecnie na między 14 a 17 milionów osób.


Gdynia, która zawsze była "oknem na świat" i z niej odpływali nasi Kaszubi, którzy później osiedlili się w Barry's Bay w Ontario, była największym w Polsce ośrodkiem emigracyjnym. Przed wojną w lasach na Grabówku zbudowano specjalny Obóz Emigracyjny, nowoczesny kompleks budynków przygotowujący emigrantów do wyjazdu z kraju. Na terenie obecnego lotniska wojskowego w Babich Dołach był specjalny szpital dla emigrantów, którzy chorowali, lub musieli przechodzić kwarantannę. Pierwszym statkiem, który zawinął do Gdyni 31 sierpnia 1923 by zabrać głównie chłopów z Wielkopolski do Francji był pływający pod francuską banderą “Kentucky”. Statek poprzednio był używany do przewożenia bydła i warunki na nim przywołują wspomnienia o bydlęcych wagonach jadących z naszymi rodakami na Syberię. Potem z Nabrzeża Francuskiego w Gdyni odpływały statki "Polonia", "Pułaski" i "Kościuszko". Najsłynniejsze jednak były "Batory", a później "Stefan Batory", którymi wielu z nas przypłynęło do Kanady. Muzeum ma obecnie w swych zbiorach wiele pamiątek z tych statków i zdjęcia z obozu emigracyjnego oraz wiele cennych dokumentów z okresu wojennego. Część eksponatów będzie musiała być zakupiona, ale twórcy muzeum wierzą, że wiele z nich uda się pozyskać za darmo od licznych emigrantów, którzy będą chcieli pamiątki po sobie przekazać muzeum w Polsce.
Teraz przy Nabrzeżu Francuskim cumują duże statki pasażerskie jak np. "Princess Cruiseline", która wozi naszych rodaków z Kanady po portach bałtyckich. Dziwne to uczucie, kiedy wysiada się w Gdyni z dużego luksusowego statku i staje przy Dworcu Morskim. Tu można pomyśleć o tysiącach rodaków, dla których to miejsce jest ostatnim miejscem w ojczyźnie. Muzeum Emigracji w Gdyni to jest muzeum o nas i naszych losach. Mamy szansę, aby zadbać o to, aby Polonia kanadyjska była prominentnie i prawdziwie przedstawiona. Są w Polsce uniwersytety, np. w Toruniu czy w Lublinie, które prowadzą badania naukowe na temat emigracji z Polski. Opracowania te nie są jednak dostępne dla szerokiej publiczności. Muzeum Emigracji w Gdyni ma być dostępne dla każdego. Mamy nadzieję, że będzie to ważne i historyczne miejsce w Polsce tak jak Ellis Island w USA czy Pier 21 w Halifaksie w Nowej Szkocji.


Wszystkim, którzy są zainteresowani Muzeum Emigracji w Gdyni, a szczególnie tym, którzy chcieliby przekazać swoje pamiątki, zdjęcia, filmy itd. podaję adres tymczasowej siedziby muzeum:


Muzeum Emigracji w Gdyni
ul. Armii Krajowej 24
81-372 Gdynia, Poland
Tel. 011 48 58 623 3779
Strona internetowa www.muzeumemigracji.pl
e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.


Anna Paudyn

Toronto

piątek, 05 październik 2012 17:00

Kilar the Best w Living Arts Centre

Napisane przez

Moja fascynacja muzyką Wojciecha Kilara rozpoczęła się w roku 1975, kiedy byłem studentem wtedy jeszcze Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie, a dziś przemianowanej na Uniwersytet Muzyczny Fryderyka Chopina. Będąc muzykiem orkiestry studenckiej, fagocistą, miałem okazję brać udział w próbach, a później w koncercie najsłynniejszego dzisiaj utworu Wojciecha Kilara, poematu symfonicznego "Krzesany". Pamiętam jak dziś zadziwienie moje i moich kolegów tym niesamowitym 16-minutowym utworem powstałym na tematyce muzyki góralskiej. Miałem później, już w Kanadzie, okazję kilkakrotnie dyrygować tym, jak również innymi utworami Wojciecha Kilara zarówno w Toronto, jak również w Chicago i Nowym Jorku. Moja fascynacja trwa do dzisiaj stąd pomysł organizacji koncertu "Kilar the Best", który odbędzie się 27 października w Living Arts Centre w Mississaudze. Wojciech Kilar obchodzi w tym roku swoje 80. urodziny.

Będąc w lipcu z grupą kanadyjskiej młodzieży w Krakowie, wybraliśmy się do Katowic na tzw. "Noc Kilara", galowy koncert urodzinowy w katedrze Chrystusa Króla. Wystąpiły dwie orkiestry symfoniczne, połączone chóry oraz znakomici najlepsi polscy soliści. Mieliśmy również możliwość krótkiej rozmowy z Jubilatem.


Mam nadzieję, że koncertem w Kanadzie uda nam się przybliżyć muzykę "największego polskiego kompozytora narodowego", również tym, którzy dotychczas jej nie znali. Wszyscy natomiast znamy muzykę filmową Wojciecha Kilara. Skomponował on ścieżkę dźwiękową do ponad 170 filmów.
Wojciech Kilar urodził się 17 lipca 1932 we Lwowie. Studiował w Państwowej Wyższej Szkole Muzycznej w Katowicach grę na fortepianie i kompozycję w klasie Bolesława Woytowicza. Dyplom ukończenia studiów z najwyższym odznaczeniem uzyskał w 1955. W 1957 uczestniczył w Międzynarodowych Kursach Wakacyjnych Nowej Muzyki w Darmstadt. Edukację muzyczną uzupełniał jako stypendysta rządu francuskiego w Paryżu w latach 1959–60; uczęszczał na zajęcia kompozycji do Nadii Boulanger.


W 1977 został członkiem-założycielem Towarzystwa im. Karola Szymanowskiego w Zakopanem. Wchodził także w skład Komisji Repertuarowej Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Współczesnej "Warszawska Jesień".
Za swoją działalność artystyczną otrzymał wiele nagród, m.in. Nagrodę Fundacji im. Lili Boulanger w Bostonie (1960), Nagrodę Ministra Kultury i Sztuki (1967, 1975, 2003), Nagrodę Związku Kompozytorów Polskich (1975), Złote Berło Fundacji Kultury Polskiej (2000), Diamentowy Laur (2003), Złotego Hipolita (2004), Nagrodę Godła Promocyjnego "Śląski Oskar" (2005), Nagrodę "Animus Silesiae" przyznawaną przez Zespół Pieśni i Tańca "Śląsk" dla wybitnych osobistości i autorytetów (2006), Nagrodę Feniksa przyznawaną przez Związek Polskich Kawalerów Maltańskich twórcom sięgającym do tradycji chrześcijańskiej (2008).


Ponadto otrzymał wiele nagród za muzykę filmową, m.in. w 1981 na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cork w Irlandii za muzykę do filmu Da un paese lontano: Papa Giovanni Paulo II (reż. Krzysztof Zanussi), w 1992 za muzykę do filmu Bram Stoker's Dracula (reż. Francis Ford Coppola) Nagrodę Amerykańskiego Stowarzyszenia Kompozytorów, Autorów i Producentów "ASCAP Award 1992" w Los Angeles i nagrodę Best Score Composer for a 1992 Horror Film w San Francisco, w 2001 Philip Award za całokształt twórczości na III TP S.A. Music & Film Festival. W 1991 przyznano mu Nagrodę Komitetu Kinematografii. Wojciech Kilar został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski (1976) oraz Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski (2002), a w 2012 najwyższym polskim odznaczeniem "Orła Białego".
Wojciech Kilar do roku 1974, kiedy skomponował swój najsłynniejszy dzisiaj utwór, poemat symfoniczny "Krzesany", uchodził za czołowego przedstawiciela polskiej awangardy muzycznej. Miał w swoim dorobku RIFF 62 (1962), kompozycję ultranowoczesną w brzmieniu i w formie, która stała się symbolem sprzeciwu wobec tradycji, manifestem przyszłości. Trafił z nią w dobry czas i RIFF 62 odniósł na festiwalu "Warszawska Jesień" niezwykły sukces: Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Śląskiej pod dyrekcją Karola Stryi bisowała, a to się w nowej muzyce rzadko zdarza!
Kompozytorowi wydawało się – jak mówił – że odkrył kamień filozoficzny.

noc kilara95

Kilar nie dał jednak publiczności i krytykom wytchnienia i w dwa lata po "Krzesanym" napisał następny górski utwór – "Kościelec 1909" (1976), poświęcony Mieczysławowi Karłowiczowi, wybitnemu kompozytorowi, który w wieku 33 lat zginął pod lawiną właśnie pod Kościelcem w 1909 roku. Potem były następne: "Siwa mgła" na baryton i orkiestrę (1979) oraz "Orawa" na orkiestrę kameralną (1986).
Stylistyce przyjętej w tych utworach pozostaje Kilar wierny właściwie do dziś. Rezygnując niemal całkowicie z awangardowych środków technicznych, wciąż operuje uproszczonym językiem muzycznym, preferuje stosowanie wielkich mas brzmienia, eksponuje melodię i ma skłonność do wywoływania silnych emocji. Dotyczy to zarówno utworów nawiązujących do muzyki ludowej, w szczególności folkloru podhalańskiego, jak i dzieł narodowo-religijnych, odzwierciedlających głęboką wiarę i patriotyzm kompozytora.
Podobne środki warsztatowe wykorzystuje Kilar również w muzyce filmowej. W tej dziedzinie zdobył wielką światową sławę; rozgłos przyniosła mu szczególnie współpraca z Francisem Fordem Coppolą nad filmem Dracula (1992). Wysokiej klasy poziom artystyczny ma zwłaszcza muzyka Kilara do filmów Krzysztofa Zanussiego.


Zapraszam Państwa na ten niezwykły koncert, koncert muzyki filmowej Wojciecha Kilara. W programie koncertu usłyszą Państwo tematy muzyczne z takich filmów, jak: "Ziemia obiecana"; "Trędowata, "Pianista"; "Dracula"; "Sami swoi" "Rodzina Połanieckich", "Zazdrość i medycyna", "Smuga cienia", "Portret Damy", "Dziewiąte wrota", "Pianista" czy fragment suity z filmu "Dracula".
Pieśń "W stepie szerokim" (hymn polskich siatkarzy) z filmu "Przygody pana Michała", zaśpiewa młody i bardzo utalentowany baryton z London, Marcel Sokalski. Marcela miałem okazję poznać i usłyszeć podczas letniego programu "Music & History", który prowadziłem w Krakowie, a następnie w Pradze, Budapeszcie i Wiedniu.


Justyna Steczkowska  dGościem specjalnym koncertu będzie wielka gwiazda polskiej piosenki Justyna Steczkowska. Zaśpiewa ona z towarzyszeniem Celebrity Symphony Orkiestra trzy utwory z filmów Wojciecha Kilara, jak również najpopularniejsze przeboje. Koncert rozpoczniemy słynnym polonezem z filmu "Pan Tadeusz", a tańczył będzie, myślę, że po raz pierwszy do żywej muzyki w wykonaniu 50-osobowej orkiestry, 50-osobowy Polski Zespół Pieśni i Tańca "Biały Orzeł" z Toronto prowadzony przez choreografa Tadeusza Zdybała.
Koncert uroczyście otworzy nowo przybyły do Toronto konsul generalny RP Grzegorz Morawski.
Bohatera wieczoru, Wojciecha Kilara, jeśli nie zobaczymy na żywo, to zobaczymy na ekranie umieszczonym ponad orkiestrą na scenie w Living Arts Centre w Mississaudze. Na ekranie tym będą prezentowane krótkie fragmenty i zdjęcia z wyżej wymienionych filmów, do których muzykę Wojciecha Kilara zagramy na koncercie.


Zaproście Państwo swoich znajomych i kanadyjskich przyjaciół, a nauczycieli polonijnych szkół proszę o poinformowanie i zaproszenie naszej młodzieży na ten galowy koncert w pięknej sali Living Arts Centre w Mississaudze. Jestem przekonany, że wyjdą Państwo po koncercie zachwyceni koncertem i muzyką filmową Wojciecha Kilara, który mówi o sobie "...można powiedzieć, że jestem wesoły i zmysłowy, że cieszę się darem życia. Tego że trzeba przyjmować wszystko – to co złe – jako dar Boży, nauczyłem się od mojej żony. To wielki dar, że jestem w stanie cokolwiek przeżywać, że w ogóle jestem...".


dr Andrzej Rozbicki


"Kilar the Best", Celebrity Symphony Orchestra, Andrzej Rozbicki, dyrygent. Soliści: Justyna Steczkowska i Marcel Sokalski oraz Polski Zespół Pieśni i Tańca "Biały Orzeł". Bilety: LAC Box Office 905 306 6000, Piast, Pegaz, Husarz, Polimex oraz na stronie www.rozbicki.com

KilarPoster17 bez

piątek, 05 październik 2012 16:51

Twórca hymnu miasta Dubrownik

Napisane przez

ropgowskitLudomir Michał Rogowski (1881-1954), bo o nim to mowa, został obywatelem Dubrownika z wyboru. Był słynnym polskim kompozytorem. Urodził się w Lublinie, na tych terenach Polski, które współżyły i mieszały się z innymi kulturami tej części Europy. W poszukiwaniu słońca i morskiego piękna przybył, w roku 1926, do Chorwacji i zamieszkał tam na stałe. Zmarł w Dubrowniku. Został też honorowym obywatelem tego miasta za skomponowanie jego hymnu. Studiował w Instytucie Muzycznym w Warszawie kompozycję u Zygmunta Noskowskiego i Romana Statkowskiego oraz dyrygenturę pod kierunkiem Emila Młynarskiego, uzyskując w roku 1906 dyplom. Jeszcze w czasie studiów był drugim dyrygentem Towarzystwa Śpiewaczego "Echo". W latach 1906–07 kontynuował naukę u Arthura Nikischa (dyrygentura) i Hugo Riemanna (harmonia i kontrapunkt) w Królewskim Konserwatorium Muzycznym w Lipsku. Swoje muzyczne wykształcenie pogłębiał również w latach 1907–08 w Monachium, w latach 1908–09 w Rzymie i od 1911 do 1912 w Paryżu. W roku 1910 założył orkiestrę symfoniczną w Wilnie, gdzie prowadził też szkołę muzyczną dla organistów.

Następnie, w latach 1912–14, był kierownikiem muzycznym i dyrygentem orkiestry Teatru Nowoczesnego w Warszawie. W czasie I wojny światowej przebywał we Francji - w Paryżu i Villefranche sur Mer, gdzie poświęcał się kompozycji i dyrygował zorganizowanym przez siebie chórem, następnie w Brukseli, gdzie również prowadził działalność koncertową. W roku 1919 napisał swój manifest artystyczny – Muzyka przyszłości. Przyczynki i szkice estetyczne.


Od roku 1921 mieszkał ponownie w Warszawie, gdzie w latach 1922–26 pracował jako kierownik muzyczny i dyrygent orkiestry w jednym z teatrów, pisał dzieła literackie, dokonywał przekładów oraz tworzył ilustracje muzyczne do sztuk wystawianych m.in. w Teatrze Polskim, Teatrze Małym, Teatrze Rozmaitości i Teatrze im. Wojciecha Bogusławskiego. W swoich zainteresowaniach nie ograniczał się wyłącznie do muzyki – równocześnie zgłębiał takie dziedziny, jak: biologia, psychologia doświadczalna, filozofia hinduska oraz plastyka.
W grudniu 1926 Ludomir Michał Rogowski przeniósł się na stałe do Dubrownika. Żyjąc na obczyźnie, nadal interesował się życiem muzycznym w Polsce. Dwukrotnie, w roku 1935 i 1938, przyjeżdżał do Warszawy na koncerty. W 1938 został laureatem Nagrody Państwowej za całokształt twórczości muzycznej. Po 1939 władze miejskie Dubrownika ofiarowały mu pokój w dawnym klasztorze św. Jakuba oraz przyznały rentę. Nadal komponował, pisał opowiadania fantastyczno-okultystyczne, wspomnienia i pamiętnik zatytułowany Mój klasztor.
Choć urodziłem się w Polsce – pisał w pamiętniku – czuję się dobrze jedynie na południu, nigdzie jednak, nawet w najpiękniejszych miejscowościach Europy nie byłem w stanie pozostać dłużej nad trzy lata; byłem zawsze obcym wśród obcych.
W Dubrowniku jest inaczej, tu jestem wśród Swoich, którzy mnie lubią najpewniej dlatego, że i ja ich lubię, którzy mówią językiem zbliżonym do polskiego, których rozumiem, gdyż są bardzo podobni psychicznie do Słowian mojego szczepu. Zdobyłem tu niejako drugą ojczyznę, którą kocham nieomal tak samo gorąco, jak pierwszą.


I rzeczywiście, w muzyce napisanej w skromnym pokoiku klasztoru św. Jakuba w Dubrowniku, gdzie zamieszkał, kiedy przybył z wielkich hałaśliwych ośrodków europejskich, Rogowski wdychał powietrze dubrownickiego wybrzeża, wchłaniał ciepło człowieczeństwa nowych współmieszkańców, romantyzm inwencji muzycznych oraz historię miasta.


Muzyka tego polsko-chorwackiego artysty jest przyjemna dla ucha i łatwo gnieździ się w duszy, stwarza przywiązanie serca i szybko znajduje miejsce w muzycznej pamięci. Jego Dubrownickie impresje stały się częścią programu muzycznego Dubrownika na koncercie wykonanym z okazji 130. rocznicy urodzin kompozytora w listopadzie 2011 roku. Utwór ten napisany został w roku 1950 dla małej orkiestry dubrownickiej filharmonii. Kolejne Pięć opowieści Adriatyku stanowiące część suity Błyski na morzu napisał Rogowski pod koniec 1952 także dla miejskiej orkiestry z Dubrownika. Jest ponadto autorem siedmiu symfonii.


I na zakończenie interesujący cytat z jego dziennika, napisany kilka dni przed śmiercią: kompozytor musi być człowiekiem bogatym, musi mieć niańki do swoich dzieł, o których zapomina zaraz po napisaniu. Inaczej nic po nim nie pozostanie…


Żyje do śmierci w klasztorze św. Jakuba w Dubrowniku ze skromnej renty. Umiera 13 marca 1954 roku. Jest pochowany na miejscowym cmentarzu.
Leszek Wątróbski
Szczecin

piątek, 05 październik 2012 00:03

Nasza minisonda z nr. 40

Napisał

sonda40-1Grażyna - Zbliża się Dzień Dziękczynienia, czy Pani obchodzi to święto?

-Obchodzę, dzieci przywiązują do tego wagę.

- A Pani?

- Ja wiem, w Polsce nie było to popularne, ale dzieci tutaj są urodzone, więc siłą rzeczy, obchodzimy.

- Co się robi?

- Dzieci żądają indyka po kanadyjsku.

- Jak się go robi?

- Córka to zawsze przygotowuje, ona jest specjalistką, ma trzy przepisy, któare robi na zmianę. - Tradycja się przyjęła? - Dzieci obchodzą, my tego nie czujemy raczej.

 

 

sonda40-2Marian - W ten weekend będziemy mieli Święto Dziękczynienia, czy Pan je obchodzi, przyjęło się w naszej tradycji?

- Córki bardziej celebrują.

- Pana zapraszają?

- W tej chwili to nie, z tego względu, że w mieszkaniu mają schody.

- Indyka Pan je?

- Oczywiście, pod każdą postacią.

- Mówi się, że to takie emigracyjne święto.

- Trochę to nie nasze święto, ale co dobrego jest, to trzeba przyjmować.

 


Anonimowo - Nadchodzi Święto Dziękczynienia, chciałem zapytać, czy Pan obchodzi?

- O, ja dziękuję, nie jestem zainteresowany.

 

sonda40-3Jurek - Zbliża się Święto Dziękczynienia, chciałem Pana zapytać, czy Pan obchodzi to święto?

- Tak.

- Bo nie było tego w polskiej tradycji?

- No nie, nie było.

- Przyjął to Pan jako nasze własne?

- Dzień Dziękczynienia w Polsce jest, ale nie w tym czasie. - To takie imigracyjne święto, co Pan robi w ten dzień - indyk?

- Wie pan co, od kilka lat ktoś nas zaprasza i idziemy do kogoś, tak że nie robimy indyka

- Ale indyk jest na stole?

- Nie u nas, u kogo innego.

- Wygodniej?

- Oczywiście, wygodniej.

- Ale obchodzą Państwo, przeszło już do naszej tradycji?

- No chyba tak.

 

 


sonda40-4Lech - Obchodzi Pan Święto Dziękczynienia?

- Nie za bardzo.

- Nie weszło do Pana tradycji?

- Nie, zbyt krótko jestem.

- Jak długo Pan jest?

- Trzy lata. To znaczy w tym sensie obchodzę, że indyka kupuję.

- A jednak.

- Jem tylko indyka tego dnia.

- A jednak to już coś u Pana zaczyna kiełkować

- To tylko to.

- Święta Pan jednak nie czuje?

- No czuję, dzień wolny od pracy i płacą.

piątek, 28 wrzesień 2012 21:52

Zakończyliśmy rejs Wagnera

Napisane przez

South Quay, Great Yarmouth, Anglia
5 września 2012 roku, godz. 12.00


Na wybrzeże, przy którym stoi przycumowana Zjawa IV, wychodzi, ubrany w czerwony surdut, Town Crier – Herold Miasta Great Yarmouth. Ogromnym dzwonem, który – wydaje się – z trudem podnosi, wydzwania trzykrotne sygnały, po czym donośnym głosem wzywa marynarza Władysława Wagnera, przez chwilę jakby wyczekuje, aż się ów marynarz pojawi, ale widząc bezskuteczność wołania, nadal głośno wołając, opowiada historię wielkiego rejsu polskiego żeglarza.
Wzdłuż burt Zjawy IV stoją w dwuszeregu polscy harcerze, obok studenci miejscowej Szkoły Rybołówstwa Morskiego z profesorami. Jest pani mer miasta Great Yarmouth, przybyli dyplomaci z polskiej ambasady w Londynie wraz z Konsulem Generalnym, członkowie Polish Yacht Club z Londynu, wiele innych ludzi, których nie znam, ale wyraźnie uczestniczących w uroczystości.
Kiedy cichną śpiewne wołanie Herolda – głos zabiera pani mer miasta, wita polskiego konsula, wita załogę jachtu Zjawa IV, a następnie odczytuje list od Mabel Wagner, żony Władysława, nadesłany specjalnie na tę uroczystość.
Przed dwuszereg harcerzy wychodzi Piotr Cichy, kapitan Zjawy IV, którego wiek i pozycja budzą zdumienie. Ma 23 lata, a kapitanem jest już od pięciu lat. Kapitan składa meldunek o gotowości harcerskiego jachtu Zjawa IV do rejsu z Great Yarmouth do Gdyni, którym symbolicznie zostanie zakończony wokółziemski rejs Władysława Wagnera.
W tym rejsie jestem w załodze Zjawy IV. W harcerskiej załodze na harcerskim jachcie. Starszy pan pośród harcerzy.
Nadzwyczajny zbieg okoliczności spowodował, że znalazłem się tutaj w kluczowym momencie uroczystości Roku Wagnerowskiego. Kiedy przed dziesięciu laty na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych po raz pierwszy zetknąłem się z historią Władysława Wagnera, pierwszego polskiego żeglarza, który opłynął świat, w najśmielszych marzeniach nie zakładałem, że rangę tego wydarzenia, jakby zapomnianego przez najnowsze dzieje Polski, uda się odbudować, że uda się nie tylko ocalić od zapomnienia tego polskiego żeglarza, ale nadać temu wydarzeniu charakter wielkiej, trwającej kilka miesięcy, uroczystości.
Udało się.
Ale – zacznijmy od początku...

Port Gdynia, 8 lipca 1932
Wieczorem, w porze, gdy światło zachodzącego słońca rysuje wyraźnie kształty łodzi, masztów, lin i twarzy ludzi, trochę zatroskanych, ale radosnych, dwaj młodzi żeglarze ściskali dłonie tych, którzy przyszli ich pożegnać, przyjaciół, którzy też może kiedyś popłyną, ale jeszcze nie teraz.
Była tam Ela – siostra Rudolfa Korniowskiego, był Wiesiek Szczepkowski, bliski kolega Władka, był Czesław Zabrodzki, przyjaciel Władka i przyboczny z drużyny harcerskiej, był Gerard Knoff – szkolny kolega Władka, Pomorzanin, który też zawsze marzył o wyprawie w morze; był też brat Władka – Janek. Nikt z nich nie wiedział, że uczestniczą w wydarzeniu historycznym, którego wielkość odkryjemy i uczcimy dokładnie w tym samym miejscu po 80 latach.
Oddali cumy, aby w morze wejść przed ciemnością.
Wiatru było niewiele, ale światło wieczoru wyraźnie pokazało biel otwierającego się grota i napis na rufie odchodzącego w morze jachtu: "ZJAWA" i poniżej: "Gdynia".
Załogę stanowiło dwóch żeglarzy: niespełna 20-letni Władysław Wagner – kapitan jachtu, harcerz, drużynowy Morskiej Drużyny Harcerskiej im. Króla Jana III Sobieskiego, oraz Rudolf Korniowski, kolega Władka, bardziej malarz niż żeglarz. Wyruszali w świat, chyba nie bardzo zdając sobie z tego sprawę. Jacht miał 29 stóp długości, jeden maszt i dwa żagle (slup), przebudowany został i przystosowany do morskiej żeglugi przez harcerzy na bazie drewnianej szalupy, odkupionej przez ojca Władka od budowniczych portu Gdynia za 20 złotych.

Kalendarium Rejsu Wagnera 1932–39
Sprzęt nawigacyjny, jaki znajdował się na pokładzie Zjawy, stanowiła harcerska busola, czyli niezbyt dokładny kompas, oraz kilka map Bałtyku. Skromnie, jak na tego typu rejs i jeden Pan Bóg wie, jakim cudem z takim wyposażeniem dopływali do poszczególnych portów, dokładnie gdzie chcieli. Tylko na początku pomylili wyspę Bornholm ze Szwecją, potem szło łatwiej. W pierwszy kompas morski zaopatrzyli się w Goeteborgu (Szwecja), tuż przed wyjściem z Bałtyku na Morze Północne.
Kiedy dopłynęli do Aalborg w Danii, Władek wysłał do rodziców telegram: "Dobra pogoda. Planuję dotrzeć do Calais, Francja". Nie odważył się napisać, co rzeczywiście planuje, do tego czasu Zjawa i obaj żeglarze dostali tęgi wycisk od morza i poczuli się mocni. Morze, nie szczędząc im silnych sztormów, najwyraźniej ich polubiło. Z Calais ruszyli dalej.


19 grudnia 1932 roku dotarli do Lizbony. Tam spędzili święta, ponaprawiali, co się dało, uciułali trochę pieniędzy (Rudolf malował obrazki, Władek pisał artykuły), dobrali załoganta (Olaf Frydson, pracownik polskiej ambasady), zaopatrzyli jacht w co trzeba do podróży i, po trzykrotnych próbach pokonania przybrzeżnego sztormu, 1 stycznia 1933 roku ruszyli w morze.


13 stycznia weszli do portu w Rabacie (Maroko), 16 stycznia już byli w Casablance (również Maroko), potem odwiedzili porty Magador (nadal Maroko) i Port Etienne w Mauretanii i wreszcie 15 marca zatrzymali się na dłuższy popas w Dakarze (Senegal), aby przygotować jacht do "skoku przez Atlantyk". W remoncie jachtu pomogła im francuska marynarka wojenna, najwyraźniej zamierzenie chłopców zyskało już rozgłos. Jacht, przebudowany według Władka przemyśleń, otrzymał drugi maszt, bukszpryt i wydłużoną rufę, i stał się keczem. Miał być szybszy, wygodniejszy i mocniejszy. Życie pokaże, że nie wszystko idzie zgodnie z zamiarami.


W Atlantyk ruszli 21 kwietnia i po wielu morskich przejściach, po utracie bukszprytu, dobudowanej rufy i dodatkowego masztu – 28 maja dotarli do Brazylii, to znaczy do miejsca pomiędzy wyspą Maraca i rzeką Conami. Nawigacja prowadzona "metodą zliczeniową", która sama w sobie przewiduje spory błąd, pozbawiona szans na jakąkolwiek precyzję (nadal tylko kompas), dała błąd wynoszący zaledwie 60 mil morskich, co należy uznać za sukces. Niewiele brakowało, a na tym wyprawa by się zakończyła: nieopatrznie we dwóch, Władek i Frydson, wybrali się na prowizorycznej tratwie na brzeg, aby sprawdzić, gdzie są; rzuceni przez przybojową falę na mangrowy las stracili tratwę i noc przebyli w bagnistych krzakach, pośród miliardów, żywcem pożerających ich komarów, a następnego dnia ledwie zipiąc powrócili na jacht, zakotwiczony na bezpiecznej głębszej wodzie. Już wiedzieli, że są na pewno w Ameryce. Przed malarią uratował ich siedmiogodzinny crawl w słonej wodzie. Podczas pierwszego postoju w Brazylii, na wyspie Belem do Para, Rudolf, zafascynowany urodą Brazylijek, opuścił jacht. Władka i Frydsona nadal fascynowało bardziej morze.
Dalsze żeglowanie poprowadziło ich poprzez Gujanę, Trynidad, Antyle Holenderskie i Kolumbię do Panamy. Przed Colon, panamskim portem, z którego wyrusza się w Kanał, Zjawa zaczęła się rozsypywać. Najwyraźniej miała już dość morskiej przygody, bardzo chciała odpocząć. Kiedy, 3 grudnia 1933 roku, zaryła wreszcie w piasek panamskiej plaży, nie było żadnych szans na odbudowę. Ale udało się ją sprzedać za niewielkie, ale wystarczające na nowy kadłub, pieniądze. Obaj żeglarze rozstali się i Władek przystąpił do budowy Zjawy II sam.
Wodował ją, ale jeszcze bez wnętrza i pokładu, 4 lutego 1934 roku, a wszystko za sprawą honorariów za artykuły o rejsie, które pisał do polonijnej prasy w Chicago i do Polski. Z Warszawy nadeszła też nominacja Władka na oficjalnego reprezentanta ZHP.


Wybudowanie pełnomorskiego jachtu zabrało mu jedenaście miesięcy. Większość prac wykonał sam. 4 grudnia 1934 roku, przepływający akurat tam w rejsie dookoła świata żaglowiec "Dar Pomorza" wziął Zjawę II na hol i przeciągnął na druga stronę Kanału Panamskiego. Cieśla z "Daru Pomorza" oraz kilku Władka kolegów z Gdyni, którzy byli już studentami Wyższej Szkoły Morskiej, włączyli się do prac wykończeniowych na Zjawie II.
Do załogi Zjawy II dołączył Stanisław Pawlica, Polak, obieżyświat, załogant... no, taki sobie. Wyruszyli po paru dniach i w pierwszym sztormie stracili top masztu. Zatrzymali się na bezludnej Wyspie Gorgona (Kolumbia), gdzie rosły proste, wysokie drzewa. Nadawały się na maszt.
27 stycznia dotarli do Libartad w Ekwadorze, tam przygotowali jacht do drogi przez Pacyfik i wyruszyli w stronę Oceanii gdzie dotarli po 56 dniach żeglowania w silnych i słabych wiatrach, w sztormach i w - o wiele gorszej od sztormów - ciszy, która przez dwa tygodnie doprowadzała ich do szału. Wytrwali i na Wyspach Cooka w Polinezji witano ich jak bohaterów, niezwykle entuzjastycznie, barwnie i trochę długo; musieli w końcu z tego raju na ziemi salwować się ucieczką.


23 czerwca dopłynęli do wysp Pago Pago w Polinezji Amerykańskiej, a 11 lipca do wyspy Fidżi. Prędko ruszyli dalej i niebawem, bo już następnego dnia, po silnym sztormie, powrócili ze złamanym bomem. Tym razem najpewniej Opatrzność złamała im ten bom: następnego dnia w porcie Zjawa II zaczęła tonąć. Władek z Pawlicą z trudem uratowali z jachtu sprzęt i część żywności, ale jachtu nie udało się uratować, dno Zjawy II zostało dosłownie pożarte przez świdraki, robale, które w morzach południowych osiągają często długość 16 centymetrów i są głodne.
To już 11 lipca 1935. Władek rozstaje się z Pawlicą i statkiem wyrusza do Australii, gdzie jest serdecznie witany przez Polonię. W ciągu kilku miesięcy, przy pomocy australijskich przyjaciół oraz dzięki honorariom, gromadzi fundusze na budowę kolejnej, trzeciej Zjawy. Decyduje się powrócić do Ameryki Południowej, do Ekwadoru, o którym wie, że rośnie tam czerwony dąb, którego nie lubią świdraki, i że jest tam tradycja budowania drewnianych statków. Plany Zjawy III rysuje w kabinie rejsowego statku, w drodze do Ekwadoru. Ma to być 50-stopowy, dwumasztowy jol bermudzki.


Stocznię, skłonną wybudować jacht za możliwą dla Władka cenę i pod jego nadzorem, nie bez trudu znajduje w Guayaquili (Ekwador), pewnie tylko dlatego, że właścicielem jest Czech, bratnia dusza, też trochę taki żeglarz-marzyciel. Prace rozpoczęły się we wrześniu 1936 roku i trwały do czerwca 1937 roku. Kiedy zabrakło pieniędzy i Władkowi zaczęła doskwierać samotność, pojawił się pan Kondratowicz, którego poznał w Australii, który zamierzał zainwestować w Ameryce Południowej w kamienie szlachetne, ale doszedł do wniosku, że pozostanie z Władkiem, dokończą razem budowę Zjawy III i razem żeglując przez Pacyfik, powrócą do Australii. Tak też się stało.
Ekwador pożegnali 19 lipca 1937 roku. Władek po raz drugi pokonywał przestworza Oceanu Spokojnego, ale tym razem nieco inną trasą, bardziej na południe, poprzez Oceanię. Na wyspy Bora Bora dotarli 18 września. Do Sydney – 5 listopada 1937 roku. To było wielkie święto dumy australijskiej Polonii, która witała Władysława Wagnera, już wielkiego polskiego żeglarza. Rozpoczął się czas przygotowania do ostatniego etapu wokółziemskiego rejsu – do Polski.


Dalszy ciąg za tydzień
Zbigniew Turkiewicz

Canada today is officially and juridically a multicultural society. This means, among other things, that the distinctive cultures of various diasporas are – at least in theory – encouraged, and, to a greater or lesser extent, supported by Canadian federal, provincial, and major-municipal governments. At the same time, the so-called main Canadian culture also receives extensive support from all levels of Canadian government. The Canadian Broadcasting Corporation (CBC), Canadian book publishers, Canadian magazine publishers, and many individual authors, are subsidized – especially by the federal government.

In more recent decades, there have arisen in Canada a number of distinct "hyphenated" literatures in the English language, such as the Italian-Canadian, the Ukrainian-Canadian, the Indo-Canadian, and so forth. There is as well the participation of authors of various ethno-cultural groups in the so-called mainstream of CanLit. One example of this type of authors is Rohinton Mistry. "CanLit" – an abbreviation of "Canadian Literature" is the term used to describe the core of Canadian book publishing endeavours. Among the archetypical CanLit authors is Margaret Atwood.
There are, according to the most expansive definition of the Canada Census, close to one million persons of Polish descent in Canada. Despite these apparently large numbers, a distinct Polish-Canadian writing in English has not really taken flight, nor have more than one or two authors of Polish descent achieved some prominence in CanLit.
Leaving aside Polish-language writing – which may be termed as Polish literature in Canada – Polish-Canadian writing may be subdivided into works by émigré authors in the English language, of which there is some presence; and works by persons of Polish descent born in Canada (or who arrived in Canada before later adolescence), of which there is less of a presence.
First of all, there is among nearly everyone among the generations born in Canada, a drastic loss of Polish language and of significant affinities with Polishness. Can persons who have a rather imperfect knowledge of literary Polish, still be strongly linked to Polish matters on the basis of a strong affect for their parents’ heritage? It has often been considered that a given language is one of the strongest markers of ethnic affinity and identity. So it is clear that persons of Polish descent in Canada who write in English are really partaking in an intermediary literature.
Is there a definable Polish-Canadian literature? One thing to be noticed is there is comparatively little fiction. Most of the writing consists of various types of memoir, as well as, especially in the case of the author of this article, academic and journalistic writing.
I would like to discuss "A Mother’s Legacy", Apolonja Kojder’s memoir in Marynia, Don’t Cry: Memoirs of Two Polish-Canadian Families (University of Toronto Press, 1995). (The title of the entire book is taken from Pola’s memoir; the second memoir is by Barbara Glogowska.) Pola draws helpful attention to such matters as to how difficult life truly was in earlier parts of the Twentieth Century, as well as chronicling her highly tragic family history. Her father, mother, and their young daughter, Apolonja Rozalia, were deported to Siberia, where Rozalia would die – a sister whom Pola (who was born in 1948 in Canada) would never come to know. (Her parents settled in North Battleford, Saskatchewan,) Her uncle was murdered by the NKVD as part of the Katyn massacres in 1940. She lists twenty relatives who did not survive the war. Tragedy continued after the war’s end. Her father’s cousin, Wladyslaw Kojder, a leader of the independent Polish Peasants’ Party, was brutally murdered by the Communist secret police in September 1945. She found out many years later, that another of her relatives died in 1947 as a result of chemical poisoning from slave labour in a chemical factory, to which he was assigned after rejecting an offer of Soviet citizenship. Pola’s father died in 1968 in a tragic workplace accident, while saving the life of another worker. Those were times when workplace heroism was not usually recognized.
During her speech at the Katyn commemoration ceremonies in April 2001, Pola endeavoured to describe to an audience which included Canadians the vastness of the Katyn tragedy. In the context of Canadian multiculturalism, her drawing attention to the somewhat variegated nature of the Katyn victims – all Polish citizens of various faiths and ethnic backgrounds – was rather creative and appropriate.
At the 2008 Annual Conference of the Canadian Association of Slavists held at the University of British Columbia, Joanna Kordus, a graduate student at UBC, presented a paper: "Feminine Life Writing and Polish Ethnic Invisibility in the Canadian Landscape: Reading Apolonja Kojder’s Marynia, Don’t Cry Transnationally."
Later in 2008, Joanna Kordus (who had emigrated to Canada at the age of thirteen) successfully defended her M.A. thesis in Comparative Literature on the topic of: "Self-Inscriptions: Ethnic, Indigenous, Linguistic and Female Identity Constructions in Canadian Minority Life Writing: A Comparison of Apolonja Kojder’s Marynia, Don’t Cry and Rita Joe’s Song of Rita Joe."
In her paper and thesis, Kordus brought attention to the many worthwhile and noteworthy aspects of Pola’s writing. She noted it was an almost singular example of a specifically Polish-Canadian identity and vision in Canada. Against all the odds and in the face of long-term travails and marginalization, Pola was attempting to give voice to a specifically Polish-Canadian identity. In her thesis, Kordus compared this to how the Aboriginal author Rita Joe was also writing out of a place of suffering. She compared Kojder’s use of Polish words, and Joe’s use of Aboriginal words, in the respective texts, as an attempt to catch some of the essence of conceptual differences between the so-called Canadian mainstream culture, and the two minority visions. Kordus suggested that a dialogue between diasporic and aboriginal minorities could lead to helpful insights.
Apolonja Maria Kojder is indeed a representative of a fragmentary tradition of Polish-Canadian writing, a tradition that has been beset by various adversities.
Mark Wegierski
Partially based on my article,"Is there a distinctive English-language Polish-Canadian writing?: In search of a fragmentary tradition". Strumień (Stream) (Rocznik Tworczości Polskiej w Zachodniej Kanadzie) (An Annual of Polish Creative Endeavour in Western Canada) no 8 (2012), pp. 18–24 strumien.ca

Nasze teksty

Turystyka

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…

O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’

        Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego

Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej

Przez prerie i góry Kanady

Przez prerie i góry Kanady

Dzień 1         Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej

Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…

Tak wyglądała Mississauga w 1969 roku

W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej

Blisko domu: Uroczysko

Blisko domu: Uroczysko

        Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej

Warto jechać do Gruzji

Warto jechać do Gruzji

Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty…         Taki jest refren ... Czytaj więcej

Prawo imigracyjne

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

Kwalifikacja telefoniczna

Kwalifikacja telefoniczna

        Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej

Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…

Czy musimy zawrzeć związek małżeński?

Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski  sponsorskie czy... Czytaj więcej

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej

Prawo w Kanadzie

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

W jaki sposób może być odwołany tes…

W jaki sposób może być odwołany testament?

        Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą.  Jednak również ta czynność... Czytaj więcej

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY” (HOLOGRAPHIC WILL)?

        Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę.  Wedłu... Czytaj więcej

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TESTAMENTÓW

        Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.