A+ A A-

Wywiady

piątek, 31 sierpień 2012 13:59

Liliana Arkuszewska: Moja książka jest szczera

Napisał

 

Lilianabook signingZ nastaniem lat osiemdziesiątych setki tysięcy młodych Polaków opuściło PRL. Los wiódł każdego własnym szlakiem, często wyboistym. "Czy było warto?" to współczesna odyseja, która wiedzie przez trzy kontynenty, a dzieje bohaterów są jak pociąg w podróży – jadą w nim osobliwi podróżni, mijają się, schodzą i rozchodzą życiowe drogi poszukiwaczy dobrobytu i sensu życia. To książka o Kolumbach lat 80. – ryzykantach, którzy mieli odwagę wystawić się na próbę. Czy znaleźli to, czego szukali? – taki opis zamieścił wydawca książki "Czy było warto? Odyseja dżinsowych kolumbów" Liliany Arkuszewskiej – Polki od 30 lat mieszkającej w Kanadzie.
Książki o nas, pokoleniu emigracji lat 80., którego losy w przeważającej mierze pozostają nieopisane. Niech więc poniższa rozmowa z Autorką będzie też zachętą dla innych, by poszli jej śladem.
Książkę można kupić w Toronto m.in. w księgarni Polimexu przy Roncesvalles Ave.


– Pani Liliano, skąd taka potrzeba, by napisać książkę; to Pani pierwsza książka?


– Tak to jest mój debiut, tę książkę napisałam właściwie 4,5 roku temu, chociaż sama idea zrodziła się...– jak to w życiu bywa, gdy są jakieś wstrząsy, napływ emocji. Pomysł zrodził się w przykrej sytuacji, byłam bardzo rozczarowana i oszukana Kanadą – wtedy mi przyszło to głowy, że muszę o tym napisać. Miałam wspaniałą pracę, to było moje życie, pewnego dnia przyjechałam z wakacji pełna entuzjazmu i wręczono mi wypowiedzenie. 

– Ale książka obejmuje o wiele szerszą tematykę, jest o losie ludzi, którzy decydują się skoczyć na głęboką wodę, wyjechać daleko. I zadaje Pani pytanie, czy było warto...


– Potem wszystko się odmieniło, ponownie dostałam świetną pracę i nie miałam czasu przez 15 lat. Po 15 latach poczułam, że się w zawodzie wypaliłam, już mam dosyć, przyszedł moment... I przez trzy kolejne lata pisałam codziennie. Kiedyś przeczytałam, że trzeba pisać codziennie, nawet klepać w klawisze, miałam więc takie sytuacje, że się zatykałam, nie wiedzialam, co dalej, i wtedy klepałam w te klawisze.


– Książka jest o ludziach, którzy wyjeżdżali w latach 80. z tą świadomością, że już do kraju nie wrócą, że jeden rozdział życia zostawiają bezpowrotnie za sobą i zaczyna się nowe życie. To uczucie, ludziom, którzy dzisiaj wyjeżdżają, jest pewnie obce...


– Ja uważam, że teraz to nie jest emigracja – to jest jak delegacja; człowiek wyjeżdża i w każdej chwili może wrócić. Dla mnie to nie ma tej siły, z jaką myśmy to przeżywali.
Książka zaczyna się w Polsce, potem jest mój wyjazd do Peru, gdzie spotkałam osobę, która mnie namówiła na Kanadę, która była tu 5 lat i była zauroczona tym krajem. Mówiła, Lilka wyjedź, jesteś młoda, nauczysz się języka, zobaczysz, że sobie ułożysz dobrze życie.
Nie chciałam wyjeżdżać, myślała, że biednie, ale lepiej w kraju. Moja siostra ze szwagrem od dawna chciała, ale po przyjeździe to też było takie spontaniczne wydarzenie. Po nim nagle przyszła decyzja – wyjeżdżamy!


– Co było tą kroplą, która przepełnia kielich?


– Bardzo prozaiczna sytuacja. Kupowałam, biegałam, żeby coś dostać do jedzenia, i pewnego dnia przyszłam z pracy i okazało się, że zapomniałam o maśle. Pojechałam do jednego sklepu, masła nie było, do drugiego, masła nie było, w końcu pojechałam do trzeciego, patrzę, jest kolejka, pytam, czy mają masło – właśnie przywieźli, i stałam w tej kolejce trzy godziny, aż dostałam furii. Jechałam potem do domu tramwajem, zła, i jak walnęłam tą kostką masła o ścianę, mówię, "koniec – wyjeżdżamy!". Tak żyć nie będziemy!
Nie widziałam perspektyw, było to dla mnie tak bezsensowne.


– Pyta Pani, czy warto było wyjeżdżać – po co zadawać takie pytania?


– Znalazłam swoje miejsce na ziemi. Szukałam. Powiem panu, gdy przyszedł mi ten pomysł napisania książki, to przyszedł razem z tytułem, wtedy sama się zastanawiałam, czy warto było jednak wyjeżdżać i przeżywać upokorzenia czy inne sytuacje. Mnie się wydaje, że czy chcemy, czy nie, mimo że brniemy do przodu, nie oglądając się wstecz, takie pytania każdemu prędzej czy później w różnych sytuacjach przychodzą do głowy.


– Powiem Pani, że jestem przeciwnikiem zadawania takich pytań – człowiek ma jakieś tam słabsze chwile w życiu i pyta – po co ja to zrobiłem, może gdybym został, byłoby lepiej, i usiłuje "gdybać". Tego rodzaju porównywanie nie ma sensu; żyjemy w jednym miejscu na ziemi...


– Ja nie gdybam; gdybanie jest głupie, nikt z nas nie wie, co by było, ale pytać, czy było warto, to inna kwestia, człowiek myśli o plusach i minusach.
Gdy po tych 15 latach zaczęłam pisać tę książkę, potrafiłam sobie odpowiedzieć na to pytania; gdy sobie napiszę na kartce plusy i minusy, to uważam, że było warto. W tej książce jest wiele sytuacji, gdzie czytelnik powie, po jakiego grzyba ona tam pojechała? Ale też jest wiele takich, gdzie człowiek stwierdzi – warto było się przemęczyć.


– Dlaczego? Oczywiście, poza sferą materialną.


– Przede wszystkim języki, przez te lata musieliśmy się tutaj zaadaptować, przyjąć pewne tutejsze kanony, rozumiemy więcej, gdy wyjeżdżamy w świat – musi Pan sam przyznać – otwieramy się, wchłaniamy tę kulturę.


– Ale też oceniamy, bo znamy ją z bliska.


– No właśnie! Lubią wejść w nowe środowisko, bardzo jestem związana z Meksykiem – od 21 lat jeżdżę tam i tam mieszkam.


– Mówiła Pani o językach, dlaczego w takim razie napisała Pani książkę po polsku i wydała w Polsce? Czy uważa Pani, że tego rodzaju przesłanie jest ważniejsze w Polsce niż tu, w Kanadzie? Może Pani doświadczenia byłyby o wiele bardziej cenne dla ludzi tutaj?


– Może, ale nie sądzę mimo wszystko, że angielski jest u mnie tak bogaty jak polski. Gdy zaczęłam pisać, to się zorientowałam też, jak mi ten polski zubożał. A nie zdawałam sobie sprawy, bo w domu mówimy po polsku, z dzieckiem mówilimy po polsku, nasza córka doskonale zna polski. Ale ten język polski gdzieś "zasnął", gdy zaczęłam pisać, to się złapałam za głowę. Zrobiłam kardynalny błąd, bo przez te 30 lat – może wstyd się przyznać – nie czytałam polskiej literatury, rzuciłam się w Grishama, w Archera, w angielskie książki. Dopiero gdy zdecydowałam się, że muszę bardziej czuć po polsku, zaczęłam czytać po polsku i powoli mi to wracało. Powoli ten język obudziłam.


– Jaki ma Pani odzew od czytelników z Polski?


– Na razie super, widzę zainteresowanie dostaję e-maile od czytelników. Założyłam blog, ukazują się recenzje, kiedyś koleżanka przyszła z tą moją książką i powiedziała mi, słuchaj, nie zdarzyło mi się coś takiego w życiu, przeczytałam ją w jeden dzień. Ta książka ma 500 stron, uważam, że to jest niemożliwe.


– Nie sądzi Pani, że tego rodzaju książek o losach naszego pokolenia emigracyjnego powinno być więcej; że to jest swego rodzaju czarna dziura w świadomości Polaków w Polsce, wyjechało nas – ok. 2 mln ludzi w latach 80.-90., a losy – czasami bardzo fascynujące – przepadają niezapisane.


– To jest prawda i powiem panu, że tą pierwszą ideą napisania tej książki było to wydarzenie, które zasadziło mi nasionko do głowy, że napiszę. Przez 10- 12 lat codziennie pisałam listy do rodziców na kilka stron, opisywałam im każdy tydzień. Ich była taka masa, że mama je wyrzuciła. Zostałam bez niczego, niestety.
Do pisania mobilizowali mnie różni ludzie. W Polsce, Polacy są bardzo ciekawi emigracji, zarówno od tej formalnej strony, jak życia. Dla nich to ciągle jest nieznane – bo nie było takiej książki. Moja książka opisuje emocje, uczucia, znajomych, ludzi, których spotykałam, ale ona podaje również dużo faktów, jak dokładnie tę emigrację załatwiaIiśmy – jakie biura istniały np. w Paryżu – myśmy lecieli przez Paryż – i w jaki sposób to się odbywa, azyl polityczny, wybuch stanu wojennego.
To mnie dopingowało, że jednak jest zainteresowanie, i ma pan rację – jest ogromna dziura, nie ma takich książek. – W kilku recenzjach mówi się, że Liliana Arkuszewska pierwsza opisuje, jak toczą się losy emigrantów i wielką przygodę emigranta.
Wtedy, 30 lat temu, wyjechała przecież masa Polaków – tak że nie było nikogo, kto by to napisał.
Moja książka jest bardzo szczera, ja się otworzyłam. Pisałam to co było złe i to co było dobre. Ona jest prawdziwa, jestem przekonana, że kiedy ktoś to przeczyta, będzie naprawdę dobrze poinformowany. To jest powieść, a nie pamiętnik.


– Ale podmiot literacki jest Pani bliski?


– Tak, jestem przekonana, że nie było do tej pory takiej książki, ona jest pierwsza i dlatego wierzę w to, że będzie bardzo popularna. Ludzie się z nią utożsamiają. Jak pan przeczyta, będzie pan czuł siebie.
Z wieloma losami jest nam się trudno utożsamić, natomiast z tą książką utożsami się każdy emigrant. Mało tego, z tą książką utożsamią się ludzie w Polsce, bo wielu myślało o emigracji, a z różnych powodów nie wyjechało. Ale ciągle są ciekawi, mnie się wydaje, że książka staje się popularna i ma dobre recenzje, bo ludzie widzą w niej siebie.
Młodzi z kolei, przez to, że jest napisana w konwencji powieści, będą się uczyli nie jak z podręcznika, tylko jak przygody, którą przeczytali w książce; jak ten stan wojenny wyglądał, a dlaczego tak a tak było.
Znajdą w niej siebie jedni i drudzy. I ten materiał, który w niej jest, będzie bardzo łatwo wchłaniany.
My mamy podwójne życie, zostało w nas to, co mieliśmy w Polsce, i mamy to, co przynosi Kanada.
Weźmy dzieci – następny przykład – jak ja popatrzę na te nasze dzieciaki. Moja córka ma już 30 lat, skończyła studia, gdziekolwiek jest na świecie – zna pięć języków, dzieci mojej siostry znają pięć języków, takich młodych emigrantów jest bardzo dużo. Ona przyjechała ze mną, jak miała trzy lata.
Jak popatrzeć, co daliśmy dzieciom jako rodzice, to jest dla mnie niesamowita satysfakcja.


– Pani odpowiada, tak, warto było wyjechać, czy z tego wynika, że to jest Pani rada dla czytelników Pani książki w Polsce? Warto wyjechać?


– Każdy mnie pyta, czy było warto, czy jest odpowiedź w tej książce. Może raz, w jakiejś tam sytuacji odpowiadam, kurczę, warto było, ale generalnie tak odpowiedź jest domyślna. To zależy od człowieka, bo każdy z nas chce czegoś innego. Są ludzie, którzy nie mogą się pogodzić z upokorzeniem, z tym z czym ja musiałam się pogodzić.


– Czy choćby z brakiem rozszerzonej rodziny?


– My jesteśmy w tej szczęśliwej sytuacji, że przyjechaliśmy tu rodzinami, w Polsce mam tylko mamę. Tutaj mamy rodzinę, dzieci, wnuki. Nie czujemy tego, co wielu imigrantów, zwłaszcza teraz kiedy rodzice odchodzą. To jest strasznie ciężkie kiedy człowiek mówi: Bożesz ty mój, że mnie tam nie ma, to są ciężkie, sytuacje. Tych sytuacji jest masa. Tak że każdy jest inny, każdy odpowiada indywidualnie. Jedni stwierdzą, że nie warto było, w różnych sytuacjach padną różne odpwiedzi, w niektórych możemy się zgodzić, ale będą sytuacje, kiedy jak powiem, że było warto, a ktoś będzie uważał, że do czegoś takiego by się nie posunął, tak by nie chciał.


– Dziękuje bardzo za rozmowę i życzę wielkiego sukcesu. Miejmy też nadzieję, że będzie to pozycja pierwsza z wielu, spisujących te fascynujące, a często tragiczne losy, w emigracyjnych czasach.


Rozmawiał Andrzej Kumor

piątek, 31 sierpień 2012 11:51

Jest wiele ciekawych tematów

Napisał

 

Korzystając z obecności Pawła Zyzaka w Toronto, przeprowadziliśmy rozmowę z tym znanym polskim historykiem. Autorem bezprecedensowej biografii byłego przewodniczącego "Solidarności" Lecha Wałęsy.
Paweł Zyzak był gościem niedzielnego pikniku parafialnego parafii ze Scarborough, zaś w poniedziałek, 27 sierpnia, w budynku ZNP przy 71 Judson odbyło się spotkanie z młodym historykiem, na które licznie przybyli Polacy.


paqwelzyzakPaweł Zyzak (ur. 1984 w Żywcu) – Ukończył studia historyczne (specjalizacje archiwistyczna i nauczycielska) na Uniwersytecie Jagiellońskim (w 2008). W 2010 odbył czteromiesięczny staż naukowy w Institute of World Politics w Waszyngtonie, z rekomendacji historyka prof. Marka Jana Chodakiewicza.
W roku akademickim 2010/11 został przyjęty na 1. rok studiów doktoranckich Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza oraz Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie chce pracować nad zagadnieniem pomocy udzielanej "Solidarności" przez amerykańskie związki zawodowe w latach 80. XX wieku.
Od października 2008 do kwietnia 2009 był zatrudniony w Oddziale Instytutu Pamięci Narodowej w Krakowie jako archiwista. Po nieprzedłużeniu mu pracy w IPN, bez powodzenia starał się o pracę nauczyciela historii w Bielsku-Białej. Ostatecznie znalazł pracę w supermarkecie w Bielsku-Białej, gdzie przepracował pięć miesięcy jako magazynier.
Działał w Lidze Republikańskiej i bielskim kole FM PiS, którego był przewodniczącym. W wyborach samorządowych w 2006 bez powodzenia kandydował do rady miejskiej Bielska-Białej z trzeciego miejsca na liście PiS, uzyskując 384 głosy (3,74 proc). Po tym wystąpił z partii.


Andrzej Kumor: Co Pan teraz robi, bo były takie czasy, po przejściach z pracą magisterską, z książką o Wałęsie, że pracował Pan w supermarkecie.


Paweł Zyzak: Był taki okres, on się skończył przed dwoma laty. Od tamtego czasu wyjeżdżam na stypendia naukowe do Stanów Zjednoczonych, doktoryzuję się na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, jestem na trzecim roku obecnie, otrzymuję również stypendium naukowe, które zobowiązuje mnie do prowadzenia zajęć ze studentami. To tak gwoli reklamy, ale również żeby pokazać, że wiele się zmieniło w moim życiu. Był taki okres cięższy, kiedy trzeba było – jak by to powiedzieć – podjąć pracę fizyczną, żeby zapewnić względny byt rodzinie, później skończyły się czasy smuty, przyszły lepsze czasy.


– Czemu Pan to zawdzięcza, pomogła Polonia amerykańska?


– Bardzo znacznie. Myślę, że gdyby nie to pierwsze stypendium, które zawdzięczam Polonii, ba, gdyby nie pierwszy wyjazd do Stanów z promocją książki, który miał miejsce w 2009 roku, a później stypendium naukowe w Institute of World Politics w Waszyngtonie na początku 2010 roku pod kuratelą profesora Chodakiewicza, to prawdopodobnie moje życie potoczyłoby się zupełnie inaczej.
Dzięki temu najpierw poczułem, później pojąłem, czym jest życie w Ameryce, jak się tu kształtują stosunki międzyludzkie, jak tu wygląda debata publiczna, również jak tutaj wygląda rynek naukowy, publikacje historyczne ukazujące się. To mi dodało jakby paliwa, ale też stanowiło pewien punkt odniesienia do tego, jak się kształtowała sytuacja w Polsce, jak bardzo błędna ona była – delikatnie mówiąc – w odniesieniu do mojej osoby, do mojej publikacji.


– Błędna, czyli błędna ocena Pana publikacji, mówi Pan o pierwszej książce?


– Nawet nie ocena, ale całe podejście do tej sprawy.


– Czy to nie jest związane z pewną kulturą życia politycznego, sposobem rozumienia i uprawiania polityki w Polsce?


– Zdecydowanie. Ona się zaczyna na samej górze, a kończy się na samym dole, bo Polacy dzisiaj nie potrafią w Polsce ze sobą rozmawiać, nie podejmują dyskusji. Mówi się często, że rodziny się kłócą ze sobą i nie rozmawiają ze sobą o polityce. One nawet nie podejmują prób rozmowy o polityce.


– Dlaczego? Czy to jest defekt polskich elit, czy to jest...?


– Absolutnie. Te elity, które powinny być wyzwaniem dla społeczeństwa, powinny pokazywać, że trzeba się piąć, kształcić, powinno się wprowadzać jakieś zasady do życia publicznego, jakieś wymogi, one emanują na społeczeństwo swoje braki.
To jest taki obwód zamknięty, ponieważ później społeczeństwo jest zadowolone z polityków, którzy są tacy jak oni, albo nawet gorsi. To jest ciekawe zjawisko, ciekawy obiekt badania dla socjologów.


– Uważa Pan, że elity polskie jak gdyby gardzą ludźmi, tzn. gardzą własnym narodem, że nie chcą mu przewodzić, tylko chcą go kontrolować, być oddzielnie od niego?


– Myślę, że to nie jest pogarda, to jest strach przed społeczeństwem. Pogarda brałaby się z poważnych różnic intelektualnych, kulturalnych itd., a tutaj przecież mamy elity polityczne, które sprzedają się ludziom jako ludzie swojscy, nasi kolesie, piłka nożna...


– To mówią im ludzie od piaru, że tak należy robić, ale oni tego nie czują, nie robią tego z serca.


– Im się to mówi. Oni nie wiedzą, jak żyje przeciętny Polak, jakie ma obecnie problemy, dlatego mamy do czynienia z pewną psychopatią ze strony elit postkomunistycznych w Polsce.
Elity te próbują nie tyle nawet co wychowywać społeczeństwo, ile dokonać pewnego rozkładu, żeby to społeczeństwo było bezwładne, bezwolne, kiedy doszłoby do takiego momentu, że mogłoby przedstawić swoje racje, wyjść na ulice, zaprotestować albo odrzucić kartką wyborczą.
Więc prowadzi się to, co prowadzili komuniści w okresie PRL-u, atomizację społeczeństwa. Ludzie siedzą u siebie w domu i ich jedynym przyjacielem jest telewizor.
Nie rozmawiają już ze sobą, więc rozmawiają z telewizorem, przeklinają w stronę pojawiających się tam twarzy polityków. Ludzie spędzają za dużo czasu u siebie w domu, nie wychodząc na powietrze, gdzie można odświeżyć umysł.


– Spotkać innego człowieka.


– Spotkać innego człowieka, dokładnie. Pan gdy przyjedzie do Polski, a na pewno pan jeździ do Polski, do rodziny, to pan czuje, że z ludźmi na ulicy jest coś nie tak, oni się od siebie izolują.
Mówi się, że Amerykanie są tacy puści, a Polacy są tacy głębsi, ale myślę, że to jest dosyć powierzchowna ocena. Myślę, że to, że Amerykanie czy Kanadyjczycy uśmiechają się do siebie na ulicy, mówią sobie "hi", myślę, że to jest szczere, że to znowu jest mechanizm zamknięty, bo kiedy ludzie uśmiechają się do siebie, to się automatycznie otwierają.


– Tu jest taka postawa, że się nikt nie spodziewa niczego złego od drugiego człowieka, natomiast w Polsce jest zawsze wyczuwalna postawa obronna, że ten drugi może mi powiedzieć złe słowo albo popatrzeć źle, generalnie jest postawa obronna.


– Otóż to, całkowicie się pod tym podpisuję.


– Natomiast mnie interesuje jeszcze jedna rzecz. Pan jest przedstawicielem młodego pokolenia, jest Pan ode mnie młodszy o dwadzieścia lat. Mój kolega mówił kiedyś: ziemia rodzi, czyli rodzą się nowi ludzie, przychodzą nowe pokolenia i ci ludzie rozpoznają jakoś tę sytuację.
Czy Pan widzi nadzieję, że wśród tych młodych ludzi ocena, którą Pan tutaj przedstawia, sprowokuje działanie? Tzn. czy znajdą się przywódcy, którzy wyrosną z tego zatomizowanego narodu, którzy będą się starali przewodzić Polakom?


– Jeśli chodzi o młode pokolenie, to z nimi nie jest jeszcze tak najgorzej. Na studiach, podczas wykładów, podczas różnego rodzaju zabaw – tak to nazwijmy – ono się kontaktuje ze sobą, spotyka, dlatego to pokolenie, ten przedział wiekowy między 18 a 22 rokiem, on jest coraz bardziej – jak by to określili przywódcy Polski – coraz bardziej malkontencki.
Widzę w swoim pokoleniu mnóstwo takich postaw wyzywających w stronę władz, które się nie poczuwają do tego, aby reprezentować interesy obywateli. Widzę, że młode pokolenie interesują postawy buntownicze, a to jest bardzo dobre, bo to wywołuje myślenie.


– Przepraszam, że wejdę w słowo, ale właśnie to mnie bardzo dziwiło, patrząc w latach 90. na tych młodych ludzi, którzy się bogacili, robili karierę w dużych korporacjach, mi brakowało jednej rzeczy – kontestacji. W moim pokoleniu to było naturalne, że ludzie młodzi, którzy mają 16, 17, 18 lat, kontestują system, wówczas komunistyczny. A tutaj nagle okazało się, że kontestacje są skanalizowane przez ludzi typu Owsiak...


– O, ma pan rację, to jest strzał w dziesiątkę.


– Po prostu podłożono im metody buntowania się, które były dla systemu niegroźne, i ci ludzie to kupili i jedni poszli w korporacje zarabiać na samochody, jachty i inne fanty, a drudzy sobie kontestowali przeciwko "moherom" itp. podłożonym tematom.


– Tak, naturalnie się z panem zgadzam. Zapominamy często o takim pokoleniu przełomu lat 80. i 90., było to młode, buntownicze, antykomunistyczne pokolenie, nie mające na sobie tego bagażu consensusu, porozumień, które ciążyły na przedstawicielach i Kościoła katolickiego, i tych elit solidarnościowych wywodzących się z pierwszej "Solidarności".
Nie wszystkich, ale to było takie bardzo wykształcone młode pokolenie, oczytane bardzo, bo wtedy w podziemiu się dużo czytało. Ja mam problemy z "rozpraszaczami" i często zazdroszczę, że nie mogę żyć w tamtych czasach – i to pokolenie konsekwentnie rozbito, często dosłownie.
To pokolenie, które było predestynowane do przejęcia władzy, wyeliminowano, często brutalnie, nasyłając oddziały Milicji Obywatelskiej. Mam na myśli pana Halla i pana Komorowskiego, dzisiaj prezydenta, którzy rozpędzali działaczy Federacji Młodzieży Walczącej.
To bardzo charakterystyczne, ta obawa, ten strach przed młodym, bardzo zdolnym pokoleniem.
A później pojawili się kanalizatorzy. I tutaj świetnie pan trafił w tego Owsiaka, on jest bardzo istotny. Jego się często przedstawia jako takiego człowieka, który ma na celu wyłącznie walkę z Kościołem, a to nieprawda, bo nie bez powodu dwa czy trzy lata temu przyjechał na ("Przystanek Woodstock") Mazowiecki i Wałęsa, a w tym roku Bronisław Komorowski.
Proszę zwrócić uwagę, przecież Woodstock w Ameryce polegał na tym, że kontestowano nie tylko rzeczywistość polityczną, ale też medialną, artystyczną itd. itd. A tutaj pojawiają się przedstawiciele mainstreamu politycznego.


– Wie Pan, nawet jeżeli uważamy, że Jarocin lat 80. był formą kanalizacji, to jednak był o wiele bardziej autentyczny niż ten polski "Przystanek Woodstock", dlatego że wtedy cenzura jednak nie cenzurowała wszystkiego, bo nie nadążała, po drugie, nikt by tam nie dopuścił, by ktokolwiek z władz na tej scenie wystąpił, bo to nie mieściłoby się tym ludziom w głowie.


– Ma pan absolutnie rację.


– Z tym że ocena mojego pokolenia jest jednak bardziej smutna. To pokolenie dało się wykolegować, że tak powiem, nie znało na tyle życia i nie znało mechanizmów, takich między innymi, jakie Pan poznał tutaj, mechanizmów prowadzenia polityki w świecie, bo one są mniej więcej podobne w różnych systemach i również w Ameryce, w krajach Trzeciego Świata prowadzi się bardzo bezwzględną politykę i tę politykę również prowadziło się w Polsce, i nasze pokolenie nie potrafiło tego rozpoznać.


– Ono było bardzo idealistyczne i rzeczywiście niemające wiedzy, jak prowadzić brutalną politykę.


– Wobec niego prowadzono brutalną politykę.


– Otóż to, ono się nie potrafiło obronić. Rzeczywiście, nie było takiej jedności, takiej solidarności po 90. roku, część tego pokolenia stała się częścią nomenklatury. Długie szeregi NZS-u, prawie cała Federacja Młodzieży Walczącej...


– Wolność i Pokój, które wchodziło w struktury bezpieczeństwa państwowego, na przykład.


– Otóż to. Rzeczywiście, doszło tak naprawdę do rozkładu potencjału tego pokolenia.


– A teraz? A Pana koledzy? Jest potencjał?


– Tak, zdecydowanie, to jest ogromna praca, którą wykonano przez, powiedzmy, ostatnie dziesięć lat, ostatnią dekadę, odkąd istnieje Instytut Pamięci Narodowej, od kiedy pojawiła się taka potrzeba prowadzenia polityki historycznej, najpierw nieśmiała, później bardziej śmiała, teraz znowu nieśmiała. To nie poszło w próżnię, ono jest uśpione, ale to się bierze z tych fatalnych warunków bytowych w Polsce.


– To się też bierze z braku mediów, to Pana pokolenie nie ma gdzie rozmawiać.


– Nie ma gdzie się uczyć, gdzie rozmawiać. Ono przechodzi ten proces, tak naprawdę nie rozstając się z przedstawicielami mainstreamu politycznego, naukowego.
Przechodzi przez uniwersytet, na którym wykładają ludzie, którzy wspierają obecną rzeczywistość, nie uczą myślenia konstruktywnego, myślenia dedukcyjnego, indukcyjnego, ale powielają pewne schematy, więc to jest rzeczywiście problem.
Ale od kiedy się pojawiły jak gdyby konkurencyjne instytucje, one się stały bardzo atrakcyjne, Instytut Pamięci Narodowej jest takim najlepszym tego przykładem, on się stał bardzo atrakcyjny dla młodego pokolenia, więc to jest ogromna praca.
Jeżeli się zmieni sytuacja, jeżeli się zmieni klimat polityczny, myślę, że to pokolenie dojdzie do głosu. Tylko mam nadzieję, że przywódcy opozycji nie przestraszą się tego młodego pokolenia.


– Właśnie, mówi Pan w stronie biernej, jeżeli się zmieni. A czy to nie jest tak, że to pokolenie powinno to zmienić, że to pokolenie powinno działać, że to pokolenie powinno zaistnieć politycznie?


– Powinno, tylko to pytanie o metodę.


– Bo jeżeli "się zmieni", to znaczy ktoś inny to zmieni, jak ktoś inny to zmieni, to będzie miał inny scenariusz, inny plan dla tych ludzi.


– Mnie jest trudno mówić, bo jestem przedstawicielem tego pokolenia i sam chciałbym, jak by tu powiedzieć, zaświadczyć swoim przykładem, że coś się dzieje, więc powołałem w Polsce swoje stowarzyszenie i chciałbym się jakoś realizować wokół niego, a nie tylko stać się biernym elementem społeczeństwa, coś robić. Działałem poza tym w młodzieżówce politycznej, byłem szefem Forum Młodych PiS, młodzieżówki pisowskiej na Podbeskidziu, i wiem, jak to wyglądało, jak właśnie to starsze pokolenie zabijało aktywność i tworzyło sobie takich chłopczyków od rozwieszania plakatów. Wiem, jak to wygląda, ale nie chcę być nazbyt krytykancki, ponieważ myślę, że mimo wszystko można tutaj ominąć te tematy.


– A te środowiska jak tzw. kibole, czyli właśnie zaangażowani narodowo ludzie, którzy w pewnym sensie chcą się czuć Polakami i są zaangażowani w politykę tożsamościową, albo środowisko Młodzieży Wszechpolskiej, co Pan o nich myśli?


– Myślę jak najlepiej o środowisku Młodzieży Wszechpolskiej, abstrahując od moich poglądów, bo one też są takim eklektyzmem. Młodzież Wszechpolska jest obecnie uwolniona od pewnych więzów politycznych w organizacji, mam na myśli pana Giertycha i pana Wierzejskiego. Oni działali bardzo negatywnie na tę młodzież, wykorzystując ją i mamiąc kompleksami.
Dzisiaj to jest takie środowisko patriotyczno-historyczne, chłopcy są bardziej zafascynowani Romanem Dmowskim niż Piłsudskim, ale utrzymuję z tymi chłopakami kontakty.
Sam wywodzę się ze Związku Strzeleckiego, bo działałem na studiach przez rok w Związku Strzeleckim Piłsudczykowskim, więc podejrzewam, że wiem, o czym mówię.
Jeśli chodzi o "kiboli". Byłem również kibicem, tutaj mogę się również wypowiedzieć. I to środowisko jest pewnego rodzaju wspólnotą i bardzo pocieszające jest, że jeśli pojawi się jakiś wspólny cel, to to środowisko potrafi zakopać, czasami dosłownie, szable, i kibice np. Wisły Kraków czy BKS Bielsko-Biała i GKS Tychy potrafią wspólnie pojechać na jakąś demonstrację czy jakiś wspólny mecz, np. reprezentacji.
Rzeczywiście, tam się pojawiają elementy przestępcze, ale w polskim rządzie też się pojawiają elementy przestępcze, i mimo to media są jakoś tak bardziej pobłażliwe w stosunku do władzy, do polityków. Przecież widzimy, co się obecnie dzieje, kolejna afera, któraś już z rzędu, i kolejny przykład niekompetencji władzy.


– Mówi Pan o Amber Gold?


– Tak, w którą zamieszany jest syn polskiego premiera.


– W Polsce afery są "na przyciski", tzn. przy układzie "my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych" afery są wyciągane jako metoda walki politycznej, ja to przynajmniej tak postrzegam.


– Z pewnością. Media tutaj nie zachowują się naturalnie, w tym sensie naturalnie, że nie podążają za sensacją, nie podążają za dobrym tematem, wywołaniem jakiejś debaty, tylko...


– ...są puszczane tam gdzie trzeba.


– Otóż to. Ale myślę, że tutaj się, w tej sprawie Amber Gold, coś wymknęło spod kontroli, bo wszystkiego się nie da kontrolować, są jakieś plany, jakieś wizje, ale to wszystko się czasami rozpada, czasami podąża różnym torem, więc myślę, że po to wyciągnięto sprawę Instytutu Pamięci Narodowej, który – jak zawsze wmawiano Polakom – jest instytucją, która tylko czerpie pieniądze i nic z tego nie ma, a zajmują się tylko brudnymi papierami, które wyciągają od czasu do czasu.


– Tak pisze "Gazeta Wyborcza".


– Nawet nie czytałem, nie przebywam teraz w Polsce. Ale to ciekawe, co pan mówi. Od razu mi to przyszło na myśl, bo wiem, że Polacy – i wie to bardzo dobrze "Gazeta Wyborcza" – nie wystąpią masowo w obronie Instytutu Pamięci Narodowej, natomiast są w stanie wystąpić ci ludzie oszukani przez te parabanki, piramidy finansowe.


– Ale ci ludzie byli oszukiwani tyle razy, że nikt nie poprze, że to społeczeństwo, jak Pan powiedział, jest zatomizowane również w tym sensie, że jeśli jest ileś tam tysięcy ludzi ofiar czegoś, no to solidarność w tym społeczeństwie jest na tyle nikła, że nie będzie masowych wystąpień ulicznych.


– Skutecznie wmówiono, w przypadku afery hazardowej i w przypadku katastrofy smoleńskiej, że ona dotyczy wąskiej grupy ludzi. W przypadku lustracji to samo.
Chociaż, w sumie, ta propaganda szła dwutorowo, ponieważ jednocześnie w przypadku kwestii lustracji, czy w ogóle w kwestii wyjaśniania wątków dotyczących przeszłości, wmawia się sprytnie społeczeństwu, że to po ciebie, zwyczajny Kowalski, przyjdą; to ciebie zlustrują, podczas gdy tak naprawdę chodzi o wąską grupę elit biznesowych, politycznych, jakichkolwiek.
Wracając tylko na chwilkę do sprawy Amber Gold.
Tutaj jeszcze nie zrobiono tego co w przypadku afery hazardowej, gdzie właśnie przekonano ludzi, że ona dotyczy kwestii hazardu, trochę odległej dla Polaków.
Z kasynami jest trochę jak w PRL-u, że one się mieściły tylko w określonych punktach i było ich bardzo mało. Teraz to też jest, w jakimś sklepie, ewentualnie jakieś automaty, to jakby nie pochłania świadomości publicznej. Natomiast sprawa tego parabanku, który pochłonął pieniądze kilkunastu – kilkudziesięciu tysięcy ludzi, to jest rzecz poważna i zaangażowanie w nią takich tematów, jak wątek syna premiera, który posiada taki start, jakiego nie ma ogromna większość polskiej młodzieży – jak byśmy to powiedzieli przekornie – za bardzo mu się poszczęściło.


– Nie sądzi Pan – mówiliśmy o nowym pokoleniu – że bardzo często politykę w Polsce robi się na kompleksach ludzi, tzn. mówi się młodym ludziom, że nie są jeszcze wystarczająco europejscy, że oni muszą być np. bardziej tolerancyjni albo przyjmować taką hierarchię wartości, a nie inną, że nie dorośli jeszcze do pewnej sytuacji, i w ten sposób właśnie postępują te wszystkie ruchy kanalizowanej kontestacji – czy nie sądzi Pan, że ten czas dobiega końca, że Polacy są na tyle obeznani ze światem, wyjeżdżają, widzą, jak jest, są oczytani, że tego rodzaju polityka dobiega końca?


– Jest to proces bardzo powolny, bo nawet jeżeli Polacy wyjeżdżają, to albo na tygodniowe wakacje do Tunezji, albo do pracy w Wielkiej Brytanii czy Irlandii, gdzie znowu wchodzą w polskie środowiska, getta.
Więc to w sumie dalej dzieje się w zamknięciu. Młodzi ludzie nie mają za bardzo szans wyjechania na jakieś stypendium naukowe.
Po pierwsze, nie wiedzą, jak to się robi, po drugie, na uniwersytetach ich się tego nie uczy, a po trzecie, to się wiąże z jakimś własnym wkładem finansowym.
To nie funkcjonuje tak jak w Stanach, gdzie młody człowiek dostanie stypendium, które mu umożliwi jakiś start, ale poza tym ma możliwość pójścia do pracy i dorobienia sobie, to są dobre pieniądze. W Polsce jest bardzo trudno.
Ja też dostałem – powiem panu szczerze – pracę w supermarkecie po znajomościach, nie jest łatwo dostać pracę w supermarkecie.
Ludzie się obawiają zmian. W jeszcze gorszej sytuacji są kobiety, które zachodzą w ciążę i są potencjalnym zagrożeniem dla pracodawcy, który ledwo przędzie w Polsce.
Klasa średnia w Polsce – to jest sprawa do przebadania dla socjologów, którzy by poinformowali nas o różnicach, jak to się powinno odbywać w normalnym państwie prawa, a jak to się dzieje w Polsce. Przecież ten przykład kilkuset firm, podwykonawców, które upadły w tym okresie, teraz biur podróży, których właściciele też należą do klasy średniej, do oligarchów, więc pozostaje nam ta straszna różnica pomiędzy ludźmi biednymi, mało zamożnymi a ludźmi bogatymi, potwornie skorumpowanymi.
Nie ma klasy średniej.


– Jak w Trzecim Świecie.


– Jak w Trzecim Świecie, ma pan rację.


– Słyszałem, że zajmuje się Pan w pracy doktorskiej sprawami finansowania "Solidarności" przez ruch związkowy w Stanach Zjednoczonych, czy to prawda?


– Współpracą, nie chodzi tylko o finansowanie.


– AFL-CIO.


– AFL-CIO i "Solidarność", ponieważ AFL-CIO prowadziło bardzo dobry, bardzo skuteczny lobbing w administracji Reagana. Możemy się zdziwić, ale AFL-CIO w odniesieniu do administracji Reagana było jastrzębiem, a administracja Reagana była gołębiem w naciskach na władze komunistyczne w Polsce.
Więc ja tutaj chcę pokazać na przestrzeni lat 80., jak to się formułowało, a przy okazji jaki miało wpływ na tworzenie – bo cały czas następował ten proces – tworzenie się elit solidarnościowych w kraju, kreowanie się nowych ośrodków politycznych, przyszłych ośrodków władzy, ponieważ te finanse, o których pan wspomniał, szły do określonych ludzi, określonych podziemnych czy jawnych organizacji.
Warto to prześwietlić.


Nie dziwi Pana, że tak mało historyków zajmuje się tą bardzo ciekawą historią minionych 20 – 40 lat ?


– Bardzo mnie dziwi, bardzo mnie dziwi, że jestem pierwszym na świecie biografem naukowym Wałęsy.
Moi koledzy, Cenckiewicz i Gontarczyk, napisali bardzo ważną pracę, ale ona nie była syntezą Lecha Wałęsy, ona była raczej prześwietleniem Wałęsy pod kątem akt bezpieki. Ja starałem się stworzyć spójny obraz tego człowieka, pełną biografię, jak ją pojmujemy właśnie w Stanach Zjednoczonych, ze wszystkimi wątkami, które mogą nam pomóc dookreślić tę postać.
I rzeczywiście, jest poważny problem, ponieważ są tematy niezbadane, jest ich bardzo dużo. Mam wrażenie, że historycy w Polsce kiszą się po prostu w tematach zużytych i często powstają książki odtwórcze.
Powstaje bardzo dużo książek, ale to są książki nic nie wnoszące. A jeżeli powstają jakieś książki o stosunkach międzynarodowych, to całe mnóstwo pochodzi z okresu II w.św., Hitler napadł na Związek Sowiecki. Ile książek na ten temat można jeszcze napisać?
Nie powstała żadna poważana praca na temat stosunków amerykańsko-polskich właśnie pod kątem finansów, współpracy pod kątem tej pozytywnej propagandy, którą mogły realizować właśnie te naciski związków zawodowych na władzę czy na media.


– Ciekawa jest chociażby polityka Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa wobec opozycji polskiej, która jest również tematem zupełnie nieruszonym.


– Nieruszonym, to prawda. Tutaj też należałoby wiele rzeczy odcyfrować. Obecnym elitom w Polsce podoba się ten stan świadomości społeczeństwa, jaki wytworzono w latach 90. Jeżeli się przyjrzeć Radiu Wolna Europa, to trzeba by się było przyjrzeć poszczególnym osobom, które działały wokół. To są dzisiaj osoby bardzo wpływowe. Najważniejszy Jan Nowak-Jeziorański zmarł, ale żyje Zdzisław Najder.


– Który wiadomo, że był agentem.


– To już wiadomo. Ale jeżeli Najder był, kim był, to należałoby zapytać, dlaczego Jan Nowak-Jeziorański tak bardzo się pomylił, prawda? Ja nic nie insynuuję, ja chcę zadać pytanie, jakie więzy mogły łączyć ludzi, żeby popełnili tak fatalne błędy. Cały czas krążymy wokół jednego przykładu, czy Jan Nowak-Jeziorański kierował się własną sympatią do tego człowieka, tym jak dobrze mu sekretarzował, czy może jego faktycznymi umiejętnościami oddania sprawy polskiej itd. itd. Rzeczywiście, to są kwestie, które nie zostały do tej pory dobrze opisane.


– Życzę w takim razie dobrych tematów i ciekawego pobytu tutaj, w Kanadzie.


Rozmawiał Andrzej Kumor

piątek, 17 sierpień 2012 18:35

Tutaj lubią takich ludzi...

Napisał

 

Z dr. Rafałem Augustyniakiem, młodym polskim biochemikiem pracującym na stażu na Uniwersytecie Torontońskim rozmawia Andrzej Kumor

– Co jest Twoją pasją?


– Nie ma jednej. Myślę, że są trzy. Jedna to chemia, czy nauka bardziej ogólnie, drugą są góry, no i gitara.


– Ta główna, z której żyjesz, to chemia?


– Tak.


– Jak to się zaczęło, kiedy wiedziałeś, że to jest to, czym się będziesz zajmował w życiu?


– Zaczęło się bardzo wcześnie, w szkole podstawowej, w zasadzie na pierwsze lekcji chemii, kiedy dowiedziałem się, co to jest chemia. Miałem pomysł, że muszę sobie w domu zorganizować laboratorium chemiczne. Po pierwszej lekcji chemii wróciłem do domu i powiedziałem rodzicom, że będę miał takie laboratorium. No i pierwsza odpowiedź, to było że nie, no coś ty, przecież...


– To wylatuje w powietrze.


– Tak, dokładnie. Chemia to są wybuchy, spalisz nam mieszkanie. No trudno. Po chwili refleksji rodzice stwierdzili, że lepiej mu pozwolić, bo tak to się gdzieś będzie chował w szafie, pod łóżkiem i rzeczywiście nie będziemy wiedzieli, kiedy to wyleci w powietrze. A jak będzie jawnie, to będziemy mieć większą kontrolę.
Więc rodzice się zgodzili i kilka dni później miałem pierwszą menzurkę, kolbkę, probówkę i stojaczek, no i jakieś pierwsze kolorowe substancje, które mogłem sobie przelewać.


– Gdzie to było?


– W Warszawie.W bloku.


– Powiedz, jak to się dzieje – pracowałeś przez długi czas w Paryżu – że młody człowiek, który nie ma 30 lat, wyjeżdża sobie ot tak na zagraniczne stypendium. Gdzie studiowałeś?

rafal1

– Na Akademii Medycznej, teraz po zmianie nazwy jest to Warszawski Uniwersytet Medyczny.Miałem szczęście do ludzi, którzy zarażali mnie pasją. Na początku to była właśnie pani w szkole podstawowej, pani od chemii, później w liceum, kiedy to zainteresowanie nie zostało stłumione, tylko raczej rozbudzone przez chemika. Na studiach też miałem szczęście spotkać jedną panią profesor, która właśnie podchwyciła mój pomysł, że jak się jest młodym, to warto gdzieś pojeździć, zobaczyć, jak to jest na świecie, i pomogła mi nawiązać kontakty z laboratorium we Francji w Orleanie. Ja z kolei znalazłem ofertę stypendialną ambasady francuskiej w Warszawie i razem z panią profesor udało nam się przygotować solidną teczuszkę i dostać stypendium.

– Znałeś francuski?


– Uczyłem się, już gdy ten pomysł dojrzewał, w Warszawie chodziłem na zwykły kurs francuskiego. Początki we Francji były jednak bez płynnej znajomości języka.


– Po angielsku?


– Starałem się po francusku, Francuzi doceniają, że mówi się w ich języku. Wiadomo, jak to wychodzi na początku. Rzeczywiście to było docenione zarówno przez sekretarki w nowym laboratorium, jak i przez profesorów, którzy widzieli, że rzeczywiście, ktoś przyjeżdża z Polski i stara się mówić po francusku, a nie tak po prostu po angielsku, zwłaszcza że sami do angielskiego nie pałali miłością. Tak że było to ciepło przyjęte.


– Byłeś tam aż przez pięć lat, dostałeś kolejne stypendium?


– Miałem rok na zrobienie pracy magisterskiej w Orleanie, którą potem przywiozłem to do Polski, obroniłem, ale podczas tego roku właśnie zrodził się pomysł, dlaczego by nie pójść na doktorat.
No i tu kolejny profesor na mojej drodze, też pasjonat, z którym zresztą mam kontakt do dzisiaj, mówił, że skoro udało ci się dostać to stypendium, dlaczego miałbyś nie dostać kolejnego; jesteś Polakiem, widać, że jesteś mobilny, tutaj lubią takich ludzi. I rzeczywiście, udało się, znalazłem miejsce w Paryżu na kolejne cztery lata.


– Czym się zajmujesz, czym żyjesz, gdzie jest ta Twoja pasja w chemii?


– W zasadzie to nie jest czysta chemia, ponieważ studiowałem na wydziale farmacji w Warszawie, a to jest taka dziedzina, która łączy sporo wiedzy z dziedziny biologii, chemii, fizyki i matematyki. Bo w zasadzie, żeby zrozumieć, jak funkcjonuje żywy organizm, to jednak tych kilka dyscyplin naukowych trzeba połączyć.
Także to, czym się zajmuję w tej chwili, i w zasadzie od początku mojej działalności naukowej, czyli od tego wyjazdu do Orleanu, potem przez doktorat w Paryżu i teraz tutaj, w Toronto, jest poznawanie budowy cząsteczek chemicznych, które budują organizmy żywe, to są głównie białka, przy pomocy metod fizycznych.
Te cząsteczki są za małe, żeby je dostrzec gołym okiem, tak że trzeba stosować różne sztuczki i te sztuczki to są właśnie metody fizyczne, które pozwalają nam tę budowę na poziomie atomowym odkryć.
Na podstawie tej budowy wnioskujemy o różnych właściwościach białek. A te właściwości odpowiadają za pojawianie się różnych chorób, czyli takich zjawisk, które mogą się przełożyć na jakiś zysk...


– Jesteś teraz stypendystą Uniwersytetu Torontońskiego?


– Po prostu jestem zatrudniony jako pracownik uniwersytetu.


– Gdzie masz zajęcia, co robisz?


– Nie mam zajęć dydaktycznych, zajmuję się pracą czysto naukową w dwóch miejscach. Pierwszym jest Wydział Genetyki Molekularnej Uniwersytetu w Toronto, a drugie to szpital Sick Kids.
W szpitalu jest laboratorium biochemiczne, gdzie otrzymujemy białka, czyli hodujemy bakterie – to jest właśnie ta strona biologiczna – natomiast na uniwersytecie w laboratorium rezonansu magnetycznego badamy te białka i opracowujemy nowe metody otrzymywania informacji na temat struktury takich cząsteczek.


– Co to znaczy, że otrzymujesz taki efekt tego rezonansu, co to znaczy od strony białka – czyli jakie ono jest, czy ono jest zdrowe, czy jest chore, jakie ma właściwości?


– Spektroskopia magnetycznego rezonansu jądrowego polega na tym, że cząsteczki chemiczne oddziałują z promieniowaniem elektromagnetycznym. Na podstawie tego, jak te cząsteczki oddziałują, wnioskujemy o tym, jak atomy łączą się ze sobą, tworząc daną cząsteczkę chemiczną, to białko. Badamy strukturę tych białek i na podstawie tego, jaka jest ta struktura, wiemy, czy to białko odpowiada za chorobę. Gdy ma inną strukturę, odmienną, jest uszkodzone, to wtedy źle funkcjonuje, powoduje jakąś chorobę. I dzięki tej informacji naukowcy są w stanie zaprojektować takie cząsteczki chemiczne, które przyłączą się do danego białka i albo naprawią je, albo zupełnie zahamują jego aktywność, która może być na przykład wzmożona.


– Czy to jest stosowane głównie w onkologii?


– Tak. To jest generalnie ogólny mechanizm nie tylko raka, ale wszelkich chorób. Większość chorób polega na tym, że jakaś cząsteczka chemiczna, jakieś białko źle funkcjonuje albo się pojawia, gdy nie powinno go być. To mogą być białka bakteryjne, wirusowe lub też nasze białka ludzkie, które zostały uszkodzone i w ten sposób powodują chorobę. Dlatego bardzo ważne jest poznanie struktur białek. Ta wiedza później jest wykorzystywana na przykład przy produkcji nowych leków.


– Masz doświadczenie z pracą czy nauką w Polsce, we Francji i w Kanadzie. Jak oceniasz te środowiska w poszczególnych krajach?


– Jest dużo podobieństw, ale też sporo różnic. Na pewno jeśli chodzi o samą pracę naukową, język, którym posługują się naukowcy, to jest zupełnie to samo.


Już na samym początku mojego pobytu w Toronto zwróciłem uwagę na to, że rzeczywiście te same metody, te same czynności w laboratorium, które wykonywałem w Paryżu, są stosowane tutaj. Wykonujemy te same procedury, te same czynności, to wygląda dokładnie tak samo. To są te same naczynia szklane, hodowle bakterii, tak że nie ma problemu z odnalezieniem się w laboratorium.
W Polsce jest dokładnie tak samo, może tam moje doświadczenie jest troszkę mniejsze, natomiast to co pamiętam z moich studiów na wydziale farmaceutycznym – w zasadzie to jest to miejsce, gdzie zdobywałem umiejętności poruszania się laboratorium – też wyglądało bardzo podobnie.
Różnice są na poziomie finansowania nauki, to jest chyba największa różnica.


– Czyli więcej aparatury badawczej, więcej możliwości pracy, tworzenia eksperymentów itd., to wszystko zależy od pieniędzy?


– Tak. W Polsce do niedawna był taki system, że każda jednostka naukowa, laboratorium, wydział uniwersytecki dostawał pewną pulę pieniędzy bez względu na to, co robił, ilu było pracowników – to może decydowało – ale bez względu na to, czy wyniki naukowe były, czy ich nie było, pieniądze zawsze przychodziły. Niewielkie, ale zawsze. To się od jakiegoś czasu zmienia, wszedł system grantów, więc jeśli ktoś chce rzeczywiście coś robić, to musi się trochę postarać.
We Francji, i tutaj w Kanadzie, to jest od dawna zorganizowane głównie na zasadzie grantów, czyli trzeba mieć pomysł, trzeba napisać wniosek i ubiegać się o pieniądze. Bez takich grantów nie ma pieniędzy na badania...


– Trzeba urzędników przekonać, że pieniądze są potrzebne?


– Nawet nie tyle urzędników, co komisje, które przydzielają fundusze.


– Jak oceniasz różnice między Kanadą a Francją, gdzie jest lepiej pod tym względem?


– Nie szukam różnic, jednak chyba lepiej jest tutaj w Kanadzie.


– Pod względem finansowania, aparatury, swobody pracy?


– Na pewno we Francji są większe obostrzenia. Może jest to związane z tym, że część funduszy pochodzi z Unii Europejskiej, a tam jest bardzo ściśle określone, na co można wydać pewne pieniądze. Czyli jest powiedziane, że można kupić komputer, ale nie może to być laptop, tak że pole manewru jest małe.


– Do tego stopnia urzędnicy decydują?


– Tak.


– Czy widzisz się jeszcze w Polsce, czy wracasz do Polski, czy też będziesz efektem drenażu mózgów?


– Myślę, że wrócę do Polski, zwłaszcza że jest gdzie wracać, utrzymuję kontakty cały czas, staram się też w dalszym ciągu nawiązywać nowe znajomości. Laboratoria podobne do tych, w których pracowałem we Francji i pracuję tutaj, są dopiero tworzone w Polsce.
Magnetyczny rezonans jądrowy jest metodą dosyć nową i wymagającą finansowo – sprzęt jest bardzo drogi. To dopiero wchodzi w Polsce, również dzięki funduszom unijnym. Tak że nowe laboratoria tego typu są otwierane, no i można tam pracować.


– Przyjechałeś z Francji do Kanady, jak porównujesz te kraje? Jak Toronto wygląda po Paryżu?


– Na pewno jest tutaj więcej przestrzeni, znacznie mniej turystów. Przez długie lata mieszkałem w Paryżu w samym centrum, kilka kroków od katedry Notre Dame, i to było rzeczywiście uciążliwe, wstawać rano, wychodzić na ulice, rozglądać się i widzieć morze głów dookoła. Trudno iść do sklepu po zakupy, bo trzeba się przeciskać przez tłum turystów. Tutaj jest znacznie przyjemniej, dużo przestrzeni, tereny zielone... Jest bardzo przyjemnie.


– Dziękuję za rozmowę.

 

zdjęcia: Katarzyna Nowosielska-Augustyniak 

piątek, 10 sierpień 2012 11:14

Nie można lekceważyć niczego, co jest złe

Napisał

Goniec: – Mamy okres kanikuły, co robi poseł w wakacje?


Władysław Lizoń: – Jeszcze nie mam wakacji, zaczynam urlop od przyszłego tygodnia.


– Można zapytać, dokąd Pan jedzie?


– Do Polski, do Krynicy. A tak od czasu, kiedy przyjechałem z Ottawy, pracuję tutaj w okręgu, jest ogrom pracy. Spotykam się z ludźmi, chodzę do domów, pukam, odwiedzam wyborców, chodzę na różne uroczystości organizowane przez różne grupy.


– A Pan coś organizuje, jakieś grille?


– Organizuję doroczne barbecue, będzie 20 września.


– Czy na te barbecue przychodzą również Polacy, czy Polacy udzielają się na tych uroczystościach i imprezach, które często mają charakter wielokulturowy?


– Może nie jest to jakaś wielka grupa, która się udziela, szczerze mówiąc, nie jesteśmy bardzo widoczni.


– Pan kiedyś wspomniał, że organizowana była akcja wysyłania listów do posłów w obronie prawa Telewizji Trwam do miejsca na multipleksie i dostał Pan zaledwie dwa listy.


– O ile pamiętam, jedna z waszych Czytelniczek wysłała do mnie e-mail apelując, aby zasypano mnie i innych posłów e-mailami. Ja dostałem dwa e-maile w tej sprawie.
Tak więc myślę, że tu jest problem, bo to nie jest tylko sprawa Telewizji Trwam, ale mamy bardzo istotne sprawy lokalne, na które powinniśmy zwracać uwagę. Powinniśmy zwracać uwagę, jakie zamiany prawne proponuje się w kraju, w którym mieszkamy.
Bo jest przecież sprawa prowincyjnej ustawy 13, która wprowadza do programu szkolnego ostatnio zmiany.


– Czy Polacy nie chcą zadbać o to, czego ich dzieci będą się uczyły w szkołach?


– Myślę, że jest jakaś inercja, może ludzie są zajęci innymi sprawami, ale nie ma masowego odzewu na ważne tematy. Przypomnę, że pilotuję sprawę takiego filmu informacyjnego, który jest pokazywany w Muzeum Imigracji w Halifaksie. Jest tam segment, który nas obraża, obraża Polskę...


– Czy ten film nadal jest tam pokazywany?


– Jest pokazywany, są zmiany, on będzie zdjęty. To trwa bardzo powoli.
Moim największym problemem, gdy poruszam tę sprawę z samym muzeum... Nie bardzo mogę znaleźć odpowiedź, kiedy ze strony muzeum pada argument, no jak to jest, pokazujemy to już 9 lat, to jest 10. rok, dostaliśmy 20 e-maili w tej sprawie, jakiż to jest wielki problem?


– No właśnie, gdzie oburzenie nas wszystkich?


– A to powinno być oburzenie. Nie mamy mechanizmu sprawdzania tego, co pokazuje się na przykład w muzeach. A to nie jest tylko sprawa Muzeum Pier 21. Gdybyśmy mieli możliwość konkretnego sprawdzenia.


– Jest jeszcze kwestia nauczania w szkołach.


– Są, ale popatrzmy tylko na to, co dzieje się w muzeach. Np. w muzeum w wojny, w muzeum cywilizacji. Nie tylko w Kanadzie. Na całym świecie. Co się mówi i jak się mówi o Polsce, o wkładzie Polski na przykład w pokonanie faszyzmu.
Myślę, że powinniśmy o to dbać. Oczywiście jest to proces, który powinien być budowany i powinno nam na tym zależeć.


– Może rozgrzeszamy się tym, że uważamy, że ktoś za nas powinien to zrobić. Wielu ludzi mówi, no a od czego jest Kongres Polonii Kanadyjskiej, od czego są gazety polonijne? Wiele osób dzwoniących do nas, do redakcji, uważa, że my powinniśmy interweniować.
Tymczasem nasz protest i protest instytucji ma o wiele mniejsze znaczenie niż protest poszczególnych widzów, słuchaczy czy ludzi odwiedzających muzea. Jak, Pana zdaniem, można to zmienić?

– Myślę, że trzeba nieustannie przypominać o tym, że jest to problem nas wszystkich i ich głos jest tutaj najważniejszy; że sami powinni chwycić za słuchawkę, zadzwonić, zaprotestować, napisać e-mail, napisać list do nich, nie tylko narzekać w grupie znajomych, jak się spotkamy, ale pokazać to minimum zaangażowania.


– Wielu ludzi nie jest do końca przekonanych, że takie ekspozycje czy opinia o Polakach osobiście ich dotyka. Oni tutaj wygodnie żyją, mają dom, samochód, ktoś tam mówi złe rzeczy w dalekim Halifaksie czy dalekiej Ottawie, czy, Pana zdaniem, ta zła opinia o nas przekłada się bezpośrednio na szanse naszych dzieci, na szanse nas samych w biznesie itd.


– Wie pan, nie można lekceważyć niczego, co jest złe, nawet jeśli na początku to jest małe. Jak wiemy z historii, wielkie rzeczy zaczynają się od małych i tak jak lawina może powstać z małej kulki śniegu, tak samo z opinią o grupie. To może się spotęgować i może się stać czymś większym, co potem będzie nas bardzo mocno bolało i będzie nam doskwierać. Nie można lekceważyć niczego złego, niczego obraźliwego, co jest skierowane przeciwko naszej grupie, przeciwko naszym wartościom.


– Nie sądzi Pan, że o takich sprawach warto byłoby porozmawiać w polskich szkołach tutaj w Mississaudze? Czy Pan takie inicjatywy może podejmował?


– Wie pan co, nie podejmowałem takich inicjatyw, by rozmawiać w szkołach polskich. Może to jest dobry pomysł, ale zawsze gdy mam okazję rozmawiać z mediami, czy to w radiu, czy w gazecie, czy w telewizji, zawsze o tym przypominam, żeby jednak w jakiś sposób czuć się częścią tej naszej społeczności polonijnej i kanadyjskiej. W tym kraju mieszkamy i również to, co w tym kraju się dzieje, powinno nas obchodzić.


– Na koniec jeszcze jedno pytanie, mówi Pan: gazety, radio, telewizja, a właśnie zlikwidowano telewizję polską, programy "Na luzie" i "Z ukosa", co Pan o tym sądzi?


– To nie dotyczy tylko polskiego programu, zlikwidowano grupę programów, ale z tych informacji, które mam, wynika, że one powstaną od nowa w nowej formie, bodajże od października tego roku. Przynajmniej taką informację otrzymałem od prezes Kongresu, która się spotkała z przedstawicielami Rogersa.


– Panie Pośle, dziękuję bardzo, miłych wakacji.


Rozmawiał Andrzej Kumor

czwartek, 02 sierpień 2012 23:06

Miłość nieodwzajemniona

Napisał

Z Józefem Drewniokiem o polskości na Śląsku rozmawia Andrzej Kumor

 

– Jesteś Ślązakiem z dziada pradziada.


– To prawda.


– Jeśli można kogoś szukać, kto jest prawdziwym Ślązakiem, to ty jesteś najprawdziwszym Ślązakiem?


– Jednym z najprawdziwszych.


– Jak wygląda historia twojej rodziny? Dziadek był w Grenzschutzu.


– Nie, nie, w Grenzschutz nie byli w ogóle. Mieszkali w Gliwicach cały czas. Właściwie cała rodzina pochodzi z Gliwic czy spod Gliwic. Dziadek oczywiście walczył w I wojnie, u Wilhelma, tam był ranny, a potem pracował na kopalni, tak jak większość tych ludzi na tamtych terenach, kopalnie, huty. Tata był rocznik 18, już zmarł, tata w 38 został wciągnięty do wojska. Wiadomo, to była Rzesza Niemiecka, Gliwice, Gleiwitz. To tata walczył w II wojnie po niewłaściwej stronie, ale...


– W jakich formacjach?


– W Wehrmachcie, był kierowcą. Znaczy miał tam taką wdzięczną funkcję, tak to nazwijmy, ponieważ nie musiał strzelać, był po prostu kierowcą takiej ciężarówy i tym jeździł po całej Europie. Tak że żeśmy się śmiali kiedyś we Francji ze znajomymi, jak powiedziałem, że mój tata już tu kiedyś był. A oni się pytali skąd. Ja mówię: a, zwiedzał Francję z biurem podróży Wehrmacht. Oczywiście nie spodobało to się wszystkim Francuzom, no ale właśnie są tego typu sytuacje. Cała rodzina właściwie jest taka śląska, o tych korzeniach powiedzmy śląsko-niemieckich przedwojennych.


– No ale ty masz wielki sentyment do Polski?


– Zawsze mieliśmy.


– W rodzinie?


– Mówiło się po śląsku, czyli po naszymu, jak to się mówi. W rodzinie raczej nie było niesnasek, konfliktów, a jeżeli były, to, powiedziałbym, były w sposób honorowy rozwiązywane.
Było dwóch braci babci, wujkowie mojej mamy, jeden był w Freikorps, jak to się nazywało po I wojnie, czyli w powstaniu brat walczył przeciwko bratu. Jeden potem pociągnął jako policjant do Hamburga, ożenił się z protestantką i to była ta protestancka część rodziny, niemiecka taka.
A drugi brat był powstańcem śląskim, mieszkał potem do końca życia w Siemianowicach. Odznaczany nawet w II Rzeczpospolitej za udział w powstaniu.


– No właśnie, wtedy odznaczano. A czy nie uważasz, że teraz Polska się trochę po macoszemu do Ślązaków odnosi? Czyli to jest taka jakby nieodwzajemniona miłość, jeżeli ktoś generalnie poczuwał jako Ślązak do związku z Polską.


– Na pewno. Na przykład po II wojnie światowej to było ewidentne. Ci, którzy byli umoczeni w nazizm, to uciekali przed armią sowiecką i przed nową władzą.

Część oczywiście została na zasadzie takiej – dopasują się i będą tutaj żyć. Tata wrócił w 46, jeszcze był w niewoli amerykańskiej w Niemczech, potem go wypuścili, ale wrócił tam do mamy, czyli do babci. I była taka nadzieja, że po prostu będzie lepiej, bo Niemcy, powiedzmy sobie szczerze, też nie traktowali Ślązaków tak super. Było na przykład takie określenie Wasserpolacken. Chodziło o mowę śląską czy o tę gwarę, że to ani nie Niemcy, ani nie Polacy, tacy Wasserpolacken.


– No ale te tarcia są między wszystkimi związkowymi częściami Niemiec.


– Zawsze tak było. Natomiast po wojnie była faktycznie jakaś taka nadzieja czy oczekiwanie, że może być lepiej.
Nie było lepiej. I jest taka teoria paru takich ludzki, których spotkałem, że po wojnie doszło do regermanizacji Śląska.
Na przykład ta duża fala wyjazdów w latach 70. To samo Mazury. To samo rodzina Kajki. Spotkałem kiedyś prawnuka Kajki w Kolonii – wiadomo, kto to był Kajka, poeta mazurski, polski, walczył o polskość – a jego prawnuk obraził się, kiedy go zapytałem o polskie korzenie, bo on jest Niemcem, nie chce mieć z Polską nic wspólnego.
A to było tak, że też ich potraktowano po wojnie jako tych autochtonów, na Śląsku i tutaj, w sposób nieszczególnie dobry. Więc jest coś takiego faktycznie jak regermanizacja Śląska, coś takiego nastąpiło. I to być może podłoże do sukcesu Rasiu, jakieś obudzenie tego typu uczuć negatywnych.


– Czy uważasz, że to są uczucia autonomiczne, czy to są uczucie proniemieckie, to znaczy czy to jest pomysł na Śląsk raczej bliżej Berlina, czy bliżej Warszawy?


– Wydaje mi się, że nie ma jakiejś koncepcji, takiego zdecydowanego pomysłu racjonalnego na Śląsk jako coś swojego.
Znaczy to co RAŚ robi, to jest – powiedziałbym – więcej prowokacja, skoro nawet jak statut opracowują, który to jest niezgodny z prawem polskim, bo sobie ubzdurali, że będzie sejm śląski i powiedzmy uchwały sejmu śląskiego będą ważniejsze od praw polskich.
To jest oczywiście głupota. Zamalowanie Stadionu Śląskiego na żółto-niebiesko, bo to barwy śląskie. Ktoś się śmiał, że Ukraina będzie na Śląsku.
Takiego pomysłu więc nie ma, natomiast jeżeli chodzi o to, czy to jest proniemieckie, powiedziałbym, że tak. Po wojnie było wśród tej ludności dużo nastrojów propolskich, no ale potem też Salomon Morel oczywiście, który w Izraelu umierał, obóz w Świętochłowicach, 40 tys. Ślązaków wywiezionych na Syberię do pracy, z których połowa nie wróciła; mężczyzn, którzy nie mieli z wojną nic wspólnego, itd.
Tak że pojawiły się takie sytuacje, które sceptycznie nastawiały do Polski. No i część rodzin wyjechała, rodziny były podzielone. Niemcy się oczywiście obudziły po wojnie dzięki planowi Marshalla i cudowi gospodarczemu.


– Więc było też ciążenie gospodarcze?


– Jak najbardziej. Bo ktoś dostał paczkę, jakiś wujek wysłał zdjęcie, fajnie tu w górach, fajne autko itd., ludzie sobie tłumaczyli, że po co mają w Polsce siedzieć, jak ich traktują tu źle, hanysy itd.


– Mówiłeś o okresie gierkowskim, Gierek był ze Śląska, były inwestycje, jakoś Śląsk był doceniony w tych czasach.


– Doceniony, ale właściwie nie Ślązacy jako tacy. Śląsk się rozwijał, kopalnie, huty się rozwijały i ściągano całe mnóstwo ludzi z Polski centralnej, którzy zresztą przyjeżdżali na takiej zasadzie, że na kopalni się pracowało wtedy chyba 20 – 25 lat, potem emerytura, i z tą emeryturą na tę wioskę w Lubelskiem, Kieleckiem sobie wrócić.
To nie było nawet takie wiązanie się ze Śląskiem, tylko takie ściąganie ludzi, i to raczej rozbijało Śląsk jako Śląsk, bo to takie przemieszanie ludności.
Część potem wyjechała, no i potem 60. lata, część mojej rodziny nawet wnioski składała o wyjazd, te wnioski były odrzucane itd. Ale część wyjechała wtedy, faktycznie.


– A jak to było z uznawaniem obywatelstwa niemieckiego dla Ślązaków, czy to automatycznie następowało? Jeżeli przyjechałeś do RFN, miałeś obywatelstwo niemieckie, czy część ludzi miała paszporty niemieckie w szufladzie, mieszkając na Śląsku?


– Nie, nie miała paszportów. Wystarczyło udowodnić, że twoi rodzice albo dziadkowie urodzili się na terenie Rzeszy, znaczy tam była ustalona granica z 37 roku, i to nawet jest w Grundgesetzu, czyli w konstytucji niemieckiej, artykuł chyba 116a, że wszyscy urodzeni na terenach Rzeszy przed 37 rokiem i ich potomkowie mają prawo do obywatelstwa. W moim przypadku to był oczywiście automat, o nic nie musiałem się starać, bo tata i mama urodzili się w Gleiwitzu jeszcze, no to była Rzesza.


– No właśnie, masz sentyment do Polski, ale mieszkasz w Monachium.


– No mieszkam w Monachium (śmiech). Bo to był 88 rok, kończyłem studia, potem zacząłem doktorat i nawet drugi fakultet, psychologię, a że tam wspomagałem trochę Wolność i Pokój w organizowaniu demonstracji pod studium wojskowym, były takie demonstracje, żeby trepów pogonić, żeby wywalić tych komunistycznych wojaków, potem dostałem wezwanie do wojska. Czyli po prostu chcieli mi przerwać studia, jeszcze z takim komentarzem, że no zobaczysz, czy wrócisz z tych wojsk rakietowych w Koszalinie. To jakoś mi dało do myślenia, to był 88 rok, nie było wiadomo co i jak, myślałem sobie, po co ryzykować, z nimi nigdy nic nie wiadomo, co im do łba strzeli, skoro zdecydowali się przerwać mi doktorat itd.
Pojechałem sobie. Zostałem najpierw w Paryżu, ale potem się okazało, że dwie siostry mojego taty mieszkają w Monachium, więc powiedziały przyjedź do nas, w swoim interesie, żeby mieć młodego człowieka przy sobie. No więc pojechałem do Monachium i tam zostałem.
Tam jest ciekawe środowisko, bardzo polskie. To się w tej chwili wykruszyło, dużo osób umarło, przecież był pan Nowakowski, znaczy Wolna Europa cała. Nowakowski, pani Grabowska, Odojewski, wielu ciekawych ludzi związanych z Wolną Europą. No i kwestia Mackiewicza, o której się mówiło. Miasto było interesujące i ciekawe, z tego względu tam zostałem więc.


– Czyli mieszkasz w Monachium, jesteś Polonią monachijską o korzeniach polskich.


– Tak, nawet napisałem kiedyś, jest takie pisemko, na UJ-ocie wychodzi, to wydaje Klub Jagielloński, tacy młodzi, konserwatywni politolodzy. Pismo nazywa się "Pressje".


I tam napisałem kiedyś taką małą rzecz "Śląski patriotyzm z polskością w tle" czy coś w tym stylu, gdzie to lekko opisałem, bo coś takiego zostaje. Trudno się wyprzeć korzeni, robisz sobie takie cyrki jak pan Tusk na przykład, że dziadek był polskim patriotą, a potem się okazuje, że go gdzieś tam do niewoli wzięli. Wcale do Andersa nie uciekał, bo pod Aachen, gdzie go złapano, nie było żadnej armii Andersa, co najwyżej żołnierze gen. Maczka. Każdy głupi to wie, tylko pan Tusk zapomniał o tym. Więc po co takie rzeczy robić, to jest śmieszne. Także te korzenie zostają, natomiast opcja jest zdecydowanie propolska.


– Dlaczego? Co jest atrakcyjnego w Polsce? Dlaczego nie jesteś Niemcem?


– Okres "Solidarności", to znaczy to chyba było decydujące. Oczywiście nie mówię o Wałęsie, bo wiemy, kim był i kim jest, ale chodzi o cały ruch, o to poruszenie ówczesne plus Kościół. I tutaj Papież, Kościół, "Solidarność", takie trzy bardzo atrakcyjne elementy, które dla człowieka myślącego musiały być jakąś inspiracją. To było opowiedzenie się po prostu po stronie tego, co służy wolności, a że z natury jestem człowiekiem, który po prostu wolność sobie ceni najwyżej ze wszystkiego, to był ten ruch, który dawał taką atrakcyjną wizję przyszłości, w którą mogłem się zaangażować. Dlatego właśnie ta polskość, czyli na pewno nie polskość Tuska, jeżeli w ogóle jest, czy Komorowskiego, co jest dla mnie wątpliwe, czy to jest w ogóle polskość – no ale to mój komentarz do tego. Natomiast ten właśnie ruch, ta wspólnota...


– Nie polskość Tuska, nie polskość Komorowskiego, uważasz, że oni nie realizują polskiego interesu, czy...?


– Oczywiste. Jest to oczywiste. Przykład taki najbardziej klasyczny, spada samolot z elitą polską, z prezydentem, i Tusk pozwala sobie w jakiejś rozmowie prywatnej, nie ma nawet kwitu na to, oddaje to śledztwo Rosjanom, oddaje wrak Rosjanom. Przecież to była kwintesencja polskości, to była ta elita tam plus generalicja, dwóch prezydentów.


– Każde państwo powinno bronić swoich instytucji, a to jest instytucja państwowa.


– To jest oczywiste. To zachowanie pokazuje, cała ta sytuacja, uległość wobec pani Merkel czy Putina widoczna pod każdym względem, że nie ma realizowania samodzielnej polityki, nawet próby samodzielnej polityki.


– Ciebie to boli?


– Bardzo mnie to boli, bo nie uważam, że pani Merkel jest prorokiem, który Europę zbawi, a wręcz przeciwnie, to jest kobieta... jestem tutaj podejrzliwy co do jej przeszłości.


– Sugerujesz, że jest z NRD, że wywiad, że jakieś Stasi?


– Sytuacja była bardzo dziwna. Merkel się urodziła pod Hamburgiem, jej ojciec, niemiecki pastor, ze strony zachodniej przechodzi do NRD w 50. latach i tam uzyskuje funkcję pastora. No to coś za coś. To jest ewidentne. Nie mam dowodu, ale wiele osób ma do tego duże wątpliwości. I na przykład wpływ Rosjan na politykę niemiecką... Wiadomo, że dużo archiwów Stasi jest w Moskwie.


– No tak. To jest osobny temat, bo np. Markus Wolf sprzedał większość archiwów Stasi CIA i CIA przez dziesięć lat nie chciała zwrócić tych archiwów do RFN-u. Osobna ciekawa sprawa, ale czy nie uważasz – idąc w dygresję – że to jest takie odrodzenie tej stałej osi współpracy rosyjsko-niemieckiej, która się datuje jeszcze z wieku XIX, a może i wcześniej. Mnóstwo urzędników niemieckich jechało do Rosji na zaproszenie cara i organizowało tam wiele instytucji państwa rosyjskiego.

– Na pewno coś w tym jest. Jest wiele interesujących sytuacji dotyczących tej współpracy, zachowanie na przykład byłego kanclerza Schroedera takie zupełnie skandaliczne. Zaczęło się mówić o "bananen republik", on podpisuje jakiś układ z Putinem o tej rurze, po czym doprowadza do sytuacji, gdzie zostaje odwołany z funkcji kanclerza – to było już zaplanowane po części – i wskakuje na stanowisko w Gazpromie za milion euro rocznie. I rzeczywiście realizuje interesy rosyjskie jak najbardziej.
On na przykład sprzeciwia się gazowi łupkowemu w Polsce itd. Plus wpływy rosyjskie ewidentne, o których się wie, niby ekologiczne sprawy, że gaz łupkowy zagraża ekologii.


– No tak, ale Rosjanie to zawsze realizowali, również jako państwo sowieckie, kiedy występowali przeciwko energetyce nuklearnej czy ruchy ekologiczne czy pacyfistyczne. Oni to mają opracowane.


– Mają opracowane, ale to właśnie ciekawe, że teraz Niemcy dalej to jakoś może nie do końca prowadzą, ale się zgadzają na tego typu politykę. No i to widać.
Na przykład wsparcie Niemców dla Polski, np. sprawa teraz też Smoleńska i parę innych, jakoś tego nie widać, czyli Rosjanie mają coś w ręku. Ja się obawiam, czego też się obawia wielu moich niemieckich przyjaciół, że mają te kwity ze Stasi. Wiadomo było, że wielu polityków RFN-u było skorumpowanych. Oczywiście miało związki ze Stasi, dostawało pieniądze. Część tych spraw wychodziła na światło dzienne.


– A tego nie rozwiązał Instytut Gaucka, otwarcie tych archiwów?


– Nie wszystkie, bo część dokumentów zginęła i naprawdę jest w Moskwie. O tym każdy wie. I jest takie założenie, że mają dokumenty na te najgrubsze ryby niemieckiej polityki i gospodarki, co pozwala Rosjanom wpływać i pociągać za sznurki. A tutaj Polska, która się w ogóle nie broni...


– Polska stoi na drodze tej polityki,
dlatego że to jest polityka, która miała swoje apogeum w czasach, gdy państwa polskiego nie było i jak gdyby w takiej głębokiej świadomości polityków rosyjskich i polityków niemieckich Polska jest zbędna, Polska jest niepotrzebna jako niezależny ośrodek polityczny. W związku z tym w najlepszej formie powinna być spacyfikowana, jeśli w ogóle ma istnieć.


– To jest bardzo dobre słowo, którego użyłeś, spacyfikowana. To jest w ogóle koniec polityki wschodniej. To widać, że to jest już koniec, po relacjach polsko-litewskich, polsko-ukraińskich to samo, polsko-gruzińskich, które były świetne, polsko-białoruskie nie istniały, a polsko-gruzińskie istniały, ale już nie istnieją w tej chwili. Po prostu widać zdecydowanie, że Polska została już po części spacyfikowana za zgodą ludzi, co do których – biorąc pod uwagę tzw. seryjnego samobójcę, który grasuje po Warszawie i co rusz ktoś tam popełnia samobójstwo, ostatnio Petelicki – można mieć podejrzenie, mówię o Tusku, Komorowskim, o tym środowisku – że tam tym kierują jakieś służby.


– Ale można mieć podejrzenia, że generalnie od samego początku te służby miały bardzo duży wpływ i przygotowywały sobie ten teren wcześniej, chociażby przez to – wspomniałeś Stasi – że Stasi działało na terenie Polski za zgodą Kiszczaka w latach 80. oficjalnie, budując własną agenturę. Ta agentura Stasi prawdopodobnie została przejęta przez służby niemieckie. Ale tu mówimy o polityce, odeszliśmy od Śląska. To jest właśnie dla mnie ciekawe. Zazwyczaj asymilują i przyciągają do siebie państwa silne. I państwa silne przyciągnęły bardzo wielu Ślązaków. Państwa silne, czyli Niemcy w tym wypadku. Dlaczego ciebie nie przyciągnęły Niemcy, dlaczego ty wciąż masz sentyment do Polski, która jest rozkładana na łopatki, która jest właśnie pacyfikowana, neutralizowana, która nie potrafi się podnieść? Bo to, z czym mamy do czynienia w naszym pokoleniu, to jest nieumiejętność odbudowy państwa, myśmy nie potrafili odbudować Polski.


– Zgoda, pełna zgoda. Dlaczego mam sentyment? Tak jak mówię, projekt "Solidarności" plus Papież, "Solidarności" bez Wałęsy oczywiście, tylko mówię o ruchu społecznym, ta walka o wolność. Dla mnie to był na przykład projekt europejski. On został po części doceniony jako projekt europejski, tylko niestety, tak jak powiedziałeś, przez słabość tych polityków, którzy przejęli tę władzę po 89 roku – właściwie czy to byli politycy, czy marionetki, kwestia do dyskusji.


– Oczywiście z jednej strony to jest kwestia elity, ale czy polskie społeczeństwo, Polacy mieli ochotę na niepodległe państwo, czy raczej mieli ochotę na kuchenki mikrofalowe, samochody, domy, dobrobyt?


– Mnie się wydaje, że oni mieli ochotę na niepodległe państwo, tylko to jest kwestia odpowiedniej manipulacji. Tzn. te dążenia, które jeszcze na pewno były uczciwe w latach 80., zostały przesterowane w reformy Balcerowicza, wolny rynek i oczywiście gadżety tego typu, jak kuchenki mikrofalowe, samochody, kwestia bogacenia się, budowania mieszkań i domów, to zostało odpowiednio sprzedane jako to najważniejsze w tej chwili. Dochodzimy do Europy, co zawsze dla mnie było nieatrakcyjne, bo uważałem, że Polska ma swój projekt, i właśnie marzyło mi się realizowania tego projektu w Europie, co się oczywiście nie udało do końca. No a w tej chwili to się już na pewno nie uda, no bo niestety nie ma takiej możliwości. Niemniej jednak Polska pozostaje dla mnie projektem bardzo atrakcyjnym.


– Jako projekt duchowy, jako koncepcja społeczeństwa i państwa?


– Tak, społeczeństwa obywatelskiego wolnych ludzi.


– Patrząc dookoła, patrząc, co się dzieje, m.in. w następstwie zamachów terrorystycznych z września 2001 roku, czy nie sądzisz, że ta nasza cywilizacja, która się coraz bardziej globalizuje, odchodzi od projektu społeczeństwa obywatelskiego, odchodzi od demokracji – bo to, że się szermuje hasłami demokracji, to jest niewiele warte? Ludzie są coraz gorzej wykształceni, ludzie coraz mniej uczestniczą w życiu publicznym. Wręcz mają taki wstręt do tego. Uważają, że i tak nie mają wpływu na to, że się nic nie zmienia. I to widać nie tylko w krajach, które się wydobywają z jakiegoś totalitarnego zgniecenia, ale również w stolicy czy takim ośrodku wolności, czyli w Stanach Zjednoczonych, które były w końcu założone przez ludzi szukających wolności, przez ludzi, którzy mieli dosyć właśnie skostniałego systemu europejskiego, którzy uciekali, poszukując swobody.


– Jeszcze raz podkreślę, ten projekt właśnie siedzi w głowie "Solidarności", ten wolnościowy, bo przed tym, o czym powiedziałeś, musimy się bronić. Na przykład w Europie jest teraz taka koncepcja, pomijając już biurokratyzm Unii Europejskiej i wtrącanie się w różne sprawy, które w ogóle nie powinny interesować tych biurokratów, ten najnowszy pomysł to kwestia krajów strefy euro, banków z tych krajów. I powstaje jakaś taka instytucja ponadnarodowa w Brukseli, a to głównie zarządzają tym bankierzy. No i na przykład mamy coś takiego, że to jest wypaczenie idei państwa demokratycznego, idziesz na wybory, wybierasz jakąś tam władzę, mam prawo wyborcze w Niemczech, wybieram tę czy inną partię, myślę, że ten kanclerz będzie dobry, a tu się okazuje, że on ma ograniczone możliwości działania, czyli jakby zaprzeczenie idei demokracji, społeczeństwa obywatelskiego i współdecydowania. Tam jakaś grupa siedzi, która decyduje w zasadzie o wszystkim. Nawet wybory w Grecji zostały

zakwestionowane przez tę grupę, pierwsze wybory, bo ten rząd nie chciał się podporządkować dyktatowi. Chodziło o uchronienie strefy euro. Chodzi o to, że główne państwa, czyli Niemcy i Francja, wpompowały miliardy w Grecję. Przy wyjściu Grecji ze strefy euro straciłyby dziesiątki, jeżeli nie setki miliardów euro. Więc tu nie chodzi o jakąś demokrację, prawa człowieka czy jakiś solidaryzm, bo tu chodzi o obronę własnych pieniędzy. I pozwalają sobie w tym momencie nawet kwestionować wyniki wyborów w Grecji. Czyli suwerenem nie jest już lud czy obywatele, tylko ktoś tym kieruje. Dlatego mówię, że Polska jest atrakcyjna, czy że idea, która była, żeby się ruszyć. Taka partia w Niemczech powstała, nazywa się Piraci, i oni oczywiście w tym kierunku idą. To znaczy powrót do demokracji.


– Ale do tego potrzebna jest "gleba", czyli musisz mieć ludzi, którzy chcą się rządzić, wiedzą, jak to się robi, i są wykształceni, czyli potrafią rozpoznać sytuację i rozpoznać manipulację, a niestety to, co się dzieje w szkołach, polityka politycznej poprawności itd., oducza ludzi krytycznego myślenia, rozeznania sytuacji.


– Przykład mediów. Ostatnio oglądam często niemiecką telewizję i dyskusje, różne programy, czy to ARD czy to ZDF, czy inne, i tam faktycznie po prostu jest pełna pula poglądów, jest dziennikarz, który jest moderatorem, masz okazję posłuchać ciekawej dyskusji, mając powiedzmy inteligencję większą czy mniejszą, po czym wyrabiasz sobie zdanie. W Polsce jest oczywiście z tym tragedia, o czym wszyscy wiemy. Poza Telewizją Trwam i Radiem Maryja nie ma nic w tej chwili. Jeżeli Lis zaprasza Kaczyńskiego na jakąś rozmowę, po czym go atakuje jak wytrawny polityk partii rządzącej, czy pani Olejnik i tego typu dziennikarze, te tzw. gwiazdy, Durczok, którego nazywam Durniokiem osobiście, który czymś tam rzuci, jakimś hasłem atrakcyjnym, ale w tym kierunku, żeby ośmieszyć tych, którzy ewentualnie, potencjalnie byliby konkurencją.


– Czyli te standardy środków przekazu, że tak powiem na rubieżach są gorsze jeszcze niż w Niemczech?


– Oczywiście, w Niemczech są rzeczywiście standardy, jeżeli chodzi o dyskusję przynajmniej. Nawet są ostre starcia dotyczącego tego projektu, jakiejś centralnej agencji bankowej, która to kontroluje. Są np. skargi parlamentarzystów z partii rządzącej, którzy złożyli z opozycją razem skargę do trybunału konstytucyjnego na to. Są osoby, które się starają bronić swojego interesu, interesu wyborców i jakiejś idei demokratyzmu, że lud ma wpływ. W Polsce tego zupełnie nie ma, za to wychodzą tego typu hucpy jak autonomia Śląska, bo to jest atrakcyjne, bo to się sprzedaje, bo tam ktoś tam sobie wyjdzie i znowu coś na Kaczyńskiego powie itd. Usłużne media to powtarzają typu "Gazeta Wyborcza" i telewizje znane nam. I wychodzi z tego, że Polska jest czymś śmiesznym, bo polskość to Kaczyński, a to jest śmieszne. A tu Ruch Autonomii Śląska jaki bardzo modern, jaki postępowy.


– Czy nie uważasz, że nadal się rozgrywa takie kompleksy elit polskich, zaściankowości, nieznajomości pewnych dyskursów intelektualnych Europy itd.


– Naturalnie, no bo patrząc na Francję na przykład. Tam jest taka zdecydowana opcja profrancuska. Każdy polityki francuski, obojętnie czy to będzie Sarkozy, czy Hollande, będzie walczył o sprawy francuskie. To nie jest zaściankowe dla Francuza. To jest w ogóle podstawa myślenia dla Francuza.


I żaden Francuz nie będzie się przejmował, co o nim myślą w Londynie albo w Berlinie.


– To go nie obchodzi. Tak samo Cameron nie będzie się interesował tym, co pani kanclerz ma do powiedzenia na temat Anglii czy Wielkiej Brytanii, jak się po prostu zirytuje – podejrzewam – to Cameron będzie gotowy wyjść z Unii Europejskiej. On nie poświęci Wielkiej Brytanii. A w Polsce się wmawia, że Polska to jest tylko Unia, czyli właściwie Polska jako taka nie jest atrakcyjna, nie jest żadnym projektem, liczy się Unia Europejska. Kto to kwestionuje czy w ogóle zadaje pytania, to jest oczywiście podejrzany, że jest zaściankowy, że próbuje wzniecać konflikty międzynarodowe. To jest bardzo śmieszne. Masz rację, wiele tzw. elit polskich to już w ogóle nie są elity, to są jakieś... Może to i Słowacki miał rację, pawiem narodów będziesz i papugą. To są osoby, którym już na niczym nie zależy, tylko ewentualnie na jakiejś karierze i swojej pozycji.


– To jest bardzo smutny opis. I co, wciąż Polska jest taka atrakcyjna?


– Jest atrakcyjna. Dla mnie właśnie Polska jest atrakcyjna, nie te elity. To znaczy, ja po prostu wierzę, że to nie jest taki stały stan, to kiedyś padnie. Ludzie poczują, nawet ci ogłupiani przez media ludzie, poczują biedę, poczują, że są gorzej traktowani, bo już Niemcy gorzej traktują Polaków, pokazując po prostu, kto tu jest "panem". I to ludzie odczują po pewnym czasie.


– A czy będzie komu poprowadzić tych ludzi?


– Myślę, że znajdą się ludzie. Ludzie na przykład jadą do Czech i widzą, że w Czechach jest inna sytuacja. Oni to widzą. I na przykład Czesi w stosunku do Niemców, jak Niemcy wysuwają jakieś roszczenia, to Klaus potrafi powiedzieć, co o tym myśli. I nie tylko Klaus, ale i Czesi są przez Niemców szanowani. To ciekawe, taki mały naród czeski potrafił dokładnie powiedzieć, że dekrety Benesza zostają, że Niemcy mogą sobie organizować spędy czy zjazdy ziomkostw sudeckich ile chcą, ale tu nie będzie nic o jotę zmienione. Tam oczywiście był krzyk, wrzask, jakieś pohukiwania, ale skończyło się. Pozycja czeska została zaakceptowana. Natomiast Polska sobie pozwala. Kiedyś dyskutowałem z panią Steinbach, powiedziałem, dlaczego nie mówicie nic o Koenigsbergu, o Kaliningradzie, przecież tam Rosjanie weszli, mordowali, gwałcili, zrównali miasta z ziemią, a nie mówicie nic o roszczeniach, też niemieckie, prawda?


– Nawet bardziej niemieckie.


– Polska i Czechy tylko. A, bo tego... No bo się boicie Rosjan, mówię, bo Ruskich nie ruszycie, próbujecie tych słabszych tam sobie. Miejmy nadzieję, że jakaś powstanie polska polityka, jakaś elita dojdzie do władzy.


– Mówisz jakaś. Czy widzisz kogoś w Polsce?


– Myślę, że Kaczyński to raczej tak, jako osoba. Duże nadzieje wiążę z Kurskim, on był w Monachium we wrześniu ubiegłego roku – Jacek Kurski ma ciekawe pomysły. Bardzo takie propolskie, on sobie nie da w kaszę dmuchać przez Niemców, to jest jasne, i ma takie podejście, które jest może bardziej atrakcyjne dla ludzi młodych.
Jacek Kurski czy Ziobro, tamta opcja, Solidarnej Polski, gdyby Kaczyński nie był uparty i rzeczywiście starał się z nimi konkretnie dogadać, byłaby jakaś szansa, bo to są ludzie rzeczywiście młodzi, aktywni, czy Mularczyk, posłowie, którzy rzeczywiście walczyli o interesy Polski. Ten podział jest zupełnie niepotrzebny dla mnie, no ale pewnie sprowokowany przez ludzi – jak to kiedyś słusznie powiedziała pani Staniszkis – miernoty wokół Kaczyńskiego.
Ja to podkreślam, nawet będąc w jakimś komitecie poparcia Kaczyńskiego. Wiele tych osób wokół Kaczyńskiego robi bardzo złą robotę, już pomijając pana Czarneckiego, który tam dużo krzyczy. W końcu jest zięciem Hermaszewskiego, i to też dużo mówi o tym człowieku i o tych koneksjach jego.
•••
Nie mówiliśmy jeszcze o Gorzeliku, bo to jest też ciekawa postać, bo to jest człowiek, który ze Śląskiem nie ma nic wspólnego. Matka z Łodzi, dziadek z Przemyśla, nie mówi ani słowa po śląsku. I on tych ludzi skrzyknął. Tylko dlatego, że jest historykiem sztuki, który nie ma nic do powiedzenia, średniej klasy, a pieniądze trzeba jakoś zarabiać, no i skrzyknął tych ludzi wokół siebie.


– Czy pieniądze czasem nie są z Berlina na ten projekt?


– Nie wiem, czy z Berlina. Jest wielu przedsiębiorców śląskich, mają kasę i im się to podoba, bo to jest takie robienie komuś na przekór.


– Może woleliby odprowadzać podatki do Berlina niż do Warszawy?


– Do Berlina może nie, oni woleliby te pieniądze dla siebie zachować. To właśnie Gorzelik jest bardziej biznesmenem niż jakimś atrakcyjnym politykiem z wizją. Bardzo śmieszny człowiek.


– Dziękuję bardzo za rozmowę. Powiedz na koniec, jak się po śląsku z kimś żegna?


– Idźcie z Bogiem.


– No to z Bogiem.


Rozmawiał Andrzej Kumor

– Proszę Siostry, jaka była Siostry droga do zakonu? Wiele razy słyszy się jakby ubolewanie w przypadku kobiety, która poświęca się życiu zakonnemu; że jest to życie nudne, ubogie, bez radości...

View the embedded image gallery online at:
http://www.goniec24.com/wywiady-gonca?start=238#sigProId28324797b0

    Siostra Benedykta: – Jaka była? Zwyczajna, tak mi się wydaje. Choć jest w tym też coś niesamowitego!
    Nie myślałam o byciu siostrą zakonną, a tym bardziej mniszką. Jako młoda dziewczyna raczej byłam z tych, które na widok zakonnicy przechodziły na drugą stronę ulicy, żeby się nie mijać. Nie znałam żadnej osobiście. W moim mieście nie było żadnego klasztoru. Religii uczyły ss. skrytki. Do dziś pamiętam moją katechetkę załamującą ręce: "Co z tej dziewczyny wyrośnie?". Przyznam się, że lekcje religii nie pociągały mnie – nudziłam się, patrząc przez wszystkie te lata na mapę z wyrysowaną trasą wędrówki Ludu do Ziemi Obiecanej.
    Dlatego uważam, że jest w tym moim odkryciu powołania coś niesamowitego. Tak, to jest łaska! Dar darmo dany – niczym niezasłużony. Jak to było? Tak jak Ewangelia relacjonuje: Pan Jezus obrócił się i spojrzał z miłością, mówiąc: Pójdź za Mną. Okoliczności już nie pamiętam, nie były ważne, ale to spojrzenie Pana Jezusa – noszę głęboko w sercu, jest bardzo żywe! Ciągle aktualizowane – codzienną osobistą modlitwą, aktami wiary, nadziei i miłości, życiem codziennym w klasztorze, które dzięki ciszy i samotności jest byciem sam na sam z Panem Jezusem. Miłość Boża jest ciągle nowa i zaskakująca w swych wymaganiach. Ma pewne cechy osobistej wędrówki do Ziemi Obiecanej.
    Życie mniszki nie jest wcale nudne ani ubogie, bez radości! O nieee! Być może dla kogoś, kto duchowo "umarł" albo jeszcze się nie "narodził".


    – Co zadecydowało o tym, że Siostra wybrała karmelitanki bose?


    – Karmel poznałam, będąc na studiach. Od czasu do czasu przyjeżdżałyśmy do klasztoru na dni skupienia w weekend. Duchowość Karmelu była dla mnie cudownym odkryciem! To było coś takiego, jakby to wszystko zostało pomyślane i spisane dla mnie. Czytając, odkrywałam, to co było już w moim sercu. Znajdowałam odpowiedzi i wskazówki dotyczące tego, co wewnątrz mnie nurtowało. Duchowość karmelitańska cały czas mnie fascynuje! Ciągle odkrywam coś nowego, mimo upływu lat życia zakonnego.


    – Jak wygląda praca i dzień codzienny siostry zakonnej?


    – Dzień rozpoczynamy jutrznią o 6.00. Wstajemy o 5.30, a kończymy spoczynkiem ok. 22.30. Starając się być cały czas sercem z naszym Panem i Oblubieńcem, przeplatamy modlitwę (około 7 godzin) pracą. Czas wypełnia nam również czytanie duchowne, pogłębiające naszą formację intelektualną, a wieczorem gromadzimy się na rekreacji, by pobyć we wspólnocie siostrzanej, ciesząc się rodzinną komunią.
    Utrzymujemy się z jałmużny i pracy rąk własnych, co zaleca nam Reguła. Oprócz zwykłych prac domowych, jak gotowanie, zmywanie, sprzątanie, zbieranie owoców i robienie przetworów domowych, jest jeszcze praca zarobkowa. Nasz klasztor zajmuje się haftem szat liturgicznych, chorągwi procesyjnych, baldachimów, a także sztandarów dla szkół i stowarzyszeń. Siostry wykonują też różańce oraz ikony.
    – Bóg zapłać za rozmowę.

piątek, 08 czerwiec 2012 11:30

JESTEŚMY AMERYKANAMI POLSKIEGO POCHODZENIA

Napisane przez

 Rozmowa z prof. dr Zbigniewem Antonim KRUSZEWSKIM wykładowcą Uniwersytetu Stanowego Texas w El Paso oraz wieloletnim wiceprezesem Kongresu Polonii Amerykańskiej

      - Kongres Polonii Amerykańskiej to federacja organizacji polonijnych...

      - Kongres jest federacją 3 tysięcy organizacji polonijnych z 36 stanów. Dzieli się na wydziały i zrzesza Amerykanów polskiego pochodzenia wywodzących się z 3 fal emigracyjnych: starej wielopokoleniowej; wojennej, którą reprezentuję we władzach Kongresu osobiście oraz ostatniej tzw. solidarnościowej, którą stanowią jeszcze w większości obywatele polscy.

      - Pan Profesor przewodził w Kongresie Komisji d/s Polskich...

      - Z urzędu zajmowałem się koordynacją spraw polskich. Musiałem więc być ze wszystkim na bieżąco. Musiałem spotykać się i rozmawiać z przedstawicielami władz polskich, aby nieustannie poznawać Waszą krajową argumentację.                       

Równie ważną sprawą było przygotowanie naszego przyszłego pokolenia polonijnego do jeszcze większego udziału w życiu społecznym USA, aby mogło ono stale podwyższać swój udział we wszelkich władzach rejonowych, w lokalnych, sądowniczych czy wreszcie w dyplomacji amerykańskiej. Zależy nam, aby nowe pokolenie polonijne było coraz bardziej reprezentowane w środowisku amerykańskim.

      Kongres Polonii Amerykańskiej, przypominam raz jeszcze, był przez minione lata jednym z nielicznych głosów prawdziwie niepodległej Polski. Tym chlubnym wyjątkiem był m. in. Artur Rubinstein, który na pierwszym - po II wojnie światowej - walnym zebraniu ONZ odegrał hymn Polski nieobecnej tam wówczas. Nieobecnej, bo rząd emigracyjny w Londynie przestał już być uznawany, a nowy komunistyczny nie był jeszcze zaproszony.

      - Jaka jest dziś rola Kongresu Polonii Amerykańskiej w podejmowaniu decyzji politycznych w Stanach Zjednoczonych...

      - Kongres musiał przekonać amerykańską opinię publiczną oraz senatorów, że wejście Polski do NATO jest w interesie USA oraz Rzeczpospolitej. My jako obywatele Stanów Zjednoczonych, lojalni obywatele, występujemy podobnie jak wiele innych grup etnicznych, starając się wytłumaczyć, iż pewne interesy krajów pochodzenia nakładają się na nasze interesy amerykańskie.

      - Wszystko o czym wcześniej rozmawialiśmy było działaniami dla kraju. A co udało się Kongresowi zrobić, aby w USA - w jeszcze lepszym świetle ukazać obraz Polonii amerykańskiej?

      - Obraz Polonii amerykańskiej zmienia się nieustannie. Dziś 90% naszej Polonii to już nie żadni Polacy tylko Amerykanie polskiego pochodzenia, którzy są coraz bardziej dumni ze swojej amerykańskości i jednocześnie swoich korzeni - szczególnie jednak od czasów papieża Jana Pawła II i Solidarności.

      - Jak liczna jest dziś Polonia amerykańska?

      - W USA co 10 lat przeprowadzany jest spis ludności. W roku 1970 spis taki wykazał 6,5 mln Amerykanów polskiego pochodzenia. W kolejnym spisie, kiedy na Stolicy Apostolskiej zasiadał już nasz rodak Jan Pawel II - a w Polsce powstała Solidarność było już 8 mln Amerykanów polskiego pochodzenia. Nie oznacza to wcale jednak, że urodziło się prawie 2 mln nowych Amerykanów polskiego pochodzenia, lecz że wielu z nich stało się ponownie dumnymi ze swego europejskiego pochodzenia.

      Ostatni wreszcie spis wykazał dalszy wzrost polskiego lobby i sumę 9,5 mln Amerykanów polskiego pochodzenia. Co będzie dalej? Zobaczymy. Zależeć to także będzie od utrzymania w spisie pytania o swoje korzenie. Każde takie bowiem pytanie w spisie pociąga za sobą dodatkowa pracę i dodatkowe wydatki.

      Ci Amerykanie polskiego pochodzenia to ludzie, którzy nie znają języka polskiego i nie mają na co dzień żadnych związków ze sprawami polskimi. Są natomiast dobrymi sędziami, wykładowcami na wyższych uczelniach, cenionymi inżynierami, chemikami czy wreszcie doskonałymi lotnikami i pracownikami firm i towarzystw lotniczych.

      - Śmiało więc twierdzenie o polskim gettcie w USA odłożyć możemy do starych bajek?

      - Mówienie dziś o polskim gettcie - Greenpoincie w Nowym Jorku czy Jackowie w Chicago jest bardzo szkodliwe. Dziś Amerykanie polskiego pochodzenia pracują na wielu odpowiedzialnych stanowiskach we wszystkich stanach USA.

      Pamiętam kiedy byłem prezesem Polskiego Związku Akademików zebraliśmy na samym środkowym wschodzie Stanów Zjednoczonych 800 nazwisk polskiego pochodzenia. Listę tę przesłaliśmy do Nowego Jorku, gdzie powiększono ją o kolejne nazwiska z innych regionów USA. Łącznie na nowej liście znalazło się wówczas około 2000 nazwisk. Dziś liczba ta wynosić może nawet i 5000 osób. Nie ma niestety nowego spisu.

      Mamy tu w USA 1,5 tys. naukowców polskich - członków Instytutu Naukowego - płacących 75 dolarów składki. Jeśli więc dodamy tych, którzy składek nie płacą to z pewnością otrzymamy liczbę znacznie większą.

      - Cieszymy się z tego, także w kraju...

      - Tego my raczej nie widzimy i nie czujemy. Do tego nawet stopnia, że w jednej z nie tak dawnych edycji Nauki Polskiej w V tomie pt. „Nauka polska na obczyźnie” nie zamieszczono podstawowych nazwisk emigracyjnych - np. prof. Wandycza największego historyka polskiego - ograniczając się zbyt często do nazwisk osób, które żadnymi naukowcami wcale nie są. To jest tragiczne nieporozumienie.

      Jeśli się publikuje pracę typu „Who is who?” to wszelkie prace redakcyjne należy zacząć od kraju, w którym oni mieszkają i pracują. Z tych też krajów należy zrobić listy i ogłaszać je, czekając kto jeszcze odezwie się.

      Z myślą też uniknięcia w przyszłości podobnych błędów przywiozłem do Polski listę 1,5 tys. naukowców polskich oraz polskiego pochodzenia - członków naszego Instytutu Naukowego.

      - Zwiększające się nieustannie zainteresowanie swoimi korzeniami wśród Amerykanów polskiego pochodzenia prowadzi nieuchronnie do zwiększenia się kontaktów codziennych z Polską oraz częstszych niż w przeszłości przyjazdów do kraju...

      - Dziś nie ma już żadnych ograniczeń, z wyjątkiem finansowych, w odwiedzaniu kraju. Do Polski przyjeżdża więc coraz więcej Amerykanów polskiego pochodzenia - nawet do 200 tys. rocznie.

      Ciekawe jest ponadto, że do Polski coraz liczniej zaczyna zaglądać także intelektualiści amerykańscy oraz twórcy i ludzie ze środowisk opiniotwórczych.

      Podam przykład. Amerykańskie Muzeum Narodowe prowadzi od lat tury naukowo-turystyczne po wielu krajach świata. Od 1996 roku w trasy wyjazdowe wpisano także Polskę, Czechy i Węgry. Jednocześnie Muzeum Narodowe zwróciło się do mnie w El Paso abym był przewodnikiem naukowym nowej trasy.

      - I wyraził Pan zgodę...

      - Przyjechałem na dwa tygodnie i prowadziłem zajęcia dla uczestników grupy. Musiałem zaprezentować im wszystko, co dotyczy historii, teraźniejszości oraz gospodarki i polityki Rzeczypospolitej.

      Rok później miałem już dwa razy więcej chętnych - 32 osoby. Wśród zainteresowanych Polską przeważali emeryci. Miałem jednak wśród nich m. in. członka gabinetu prezydenta Nixona. Miałem też chirurgów z najlepszych uczelni amerykańskich z małżonkami.

      W grupie zaledwie 5 osób było polskiego pochodzenia oraz 3 żydowsko-polskiego. Każdy z nich otrzymał wcześniej książki nt. odwiedzanych krajów. Byli więc dosyć dobrze przygotowani i pytali się mnie o sprawy naprawdę ważne. Musiałem się trzymać mocno ziemi, aby po Pradze i Budapeszcie Polska wypadła równie dobrze. Nie było to jednak wcale takie łatwe. Dwie osoby z naszej grupy zostały w Krakowie okradzione z pieniędzy i dokumentów.

      - Myślę, że nie miał Pan żadnych problemów z pytaniami stawianymi przez gości z USA w czasie pobytu w Polsce?

      - Takie zajęcia to mój żywioł. Jestem przecież politologiem od lat pracującym na Uniwersytecie stanowym Texas w El Paso. Od ponad 30 lat interesuje się też pograniczem polsko-niemieckim.

      - Problemy naszego polsko-niemieckiego pogranicza podobne są chyba do problemów panujących w Texasie - na pograniczu amerykańsko-meksykańskim?

      -Tak i nie. Amerykanie, moim zdaniem, mają podobny - a nawet identyczny stosunek do Meksykanów jak Niemcy do Polaków. Powiem więcej - Amerykanie uważają, że byłoby najlepiej, aby Meksykanie przejęli ich wszystkie wzory.

      Na naszym uniwersytecie jest na szczęście trochę inaczej. U nas działa Instytut Etniczny - podobnie jak na 4 innych uczelniach amerykańskich. Zajęcia prowadzimy tu w 2 językach: angielskim i hiszpańskim

      Uważam się za ojca chrzestnego naszego Instytutu. Powstał on jako inicjatywa prywatna, która zyskała aprobatę i poparcie rządu i która została zrealizowana prawie od ręki. Dostałem wówczas grant w wysokości 300 tys. dolarów od rządu federalnego i w 10 wydziałach naszego uniwersytetu zaczęliśmy uczyć po hiszpańsku i angielsku.

      - Jakie wspólne problemy występują na naszych dwu pograniczach: amerykańsko-meksykańskim i polsko-niemieckim?

      - Wspólny jest przemyt, pranie brudnych pieniędzy i prostytucja. Podobna jest również przeszłość terenów nadgranicznych. Duży np. procent ziem dzisiejszej Polski był w przeszłości pod władzą prusko-austriacką. W Stanach Zjednoczonych zaś dzisiejsza Arizona, Kalifornia, czy Teksas należały wcześniej do Meksyku. Zaszłości historyczne są więc bardzo podobne.

      - Zmiany jakie zachodzą dziś w Polsce są bacznie obserwowane przez naszych przyjaciół i sąsiadów. Co Pana zdaniem - jako bacznego obserwatora życia w kraju - zmieniło się u nas w ostatnich latach na lepsze?

      - Polska jawi się dziś jako kraj stabilny. Postęp jest duży. Nastąpiło natomiast spowolnienie prywatyzacji. Mimo to Amerykanom polskiego pochodzenia kraj jawi się już nie jako błędny rycerz, który w przeciwieństwie do sąsiednich Czech okazuje się naprawdę coraz stabilniejszy.

      W tych i wszystkich innych nie wymienionych przykładach potrzebne jest wielostronne przemyślenie sprawy i trochę więcej dyplomacji. Myślę, że moje uwagi przyjęte zostaną życzliwie przez zainteresowanych. Taki właśnie miałem cel przy ich wypowiadaniu.

      - Tak też traktujemy Pana Profesora przemyślenia. Dziękujemy więc za nie i za całą rozmowę.

Leszek Wątróbski

Szczecin

czwartek, 07 czerwiec 2012 23:22

Powstał niedobry precedens

Napisał

WrzesnewskyjBorys LIBW związku z niedawnym orzeczeniem sądu apelacyjnego unieważniającym wynik wyborów w okręgu Etobicoke Centre - w ubiegłym tygodniu przedstawiliśmy Państwu rozmowę z posłem Tedem Opitzem, dzisiaj zaś publikujemy wywiad z byłym posłem Borysem Wrzesniewskim, który w ostatnich wyborach przegrał w tym okręgu z Tedem Opitzem 26 głosami.

Goniec: Czy przed wyborami miał Pan jakieś sygnały o nieprawidłowościach.
Borys Wrzesniewskyj: Nie - nie było. Po raz pierwszy dowiedzieliśmy się o jakichś problemach w czasie samego głosowania w dzień wyborów, zaczęliśmy otrzymywać telefony z okręgu. Ale do tego czasu nie. Wszystko odbywało się spokojnie, może za wyjątkiem medialnego skandalu, kiedy to pierwszy menedżer kampanii pan Opitza musiał zrezygnować z powodu e-mailu, jaki rozesłał przed przyjazdem premiera, w którym prosił o przybycie w strojach ludowych, po to, by stworzyć tło dla premiera. Ale to było tylko faux pas; ktoś popełnił błąd, choć w tym wypadku tym kimś był menedżer kampanii.
Do czasu dnia wyborów nie mieliśmy żadnych sygnałów, natomiast w dniu wyborów zaczęły do nas napływać niepokojące wiadomości, a bezpośrednio po wyborach, ludzie zaczęli telefonować i przychodzić z różnymi informacjami.
- Jakiego rodzaju?
- Najgorsza była o tym, co wydarzyło się w domu starców St. Demetrius, gdzie mieszkają głównie emeryci pochodzenia ukraińskiego. Jeszcze podczas wieczoru wyborczego, jedna z naszych pań ochotników zgłosiła się do mnie i powiedziała, że w bloku mieszkalnym, gdzie była mężem zaufania (scrutineer) przyszła późno, bo nie była w stanie wcześniej zwolnić się z pracy, a kiedy policzono głosy okazało się, że było 16 głosów więcej niż wynikało z listy głosujących. Była tym bardzo podenerwowana, zwłaszcza, że DEO (deputy elections officer) powiedział jej coś w rodzaju - "nie przejmuj się, poprawimy to".
To mi utkwiło w pamięci. Ale były też inne - w jednym z komunalnych osiedli mieszkaniowych pewna nasza ochotniczka dzwoniła, ponieważ ludzie powiedzieli jej, że zmieniła się lokalizacja lokalu wyborczego.
Dzwoniła więc, żeby się upewnić i okazało się, że adres lokalu jest taki, jak był - ona nie mogła zrozumieć, o co chodzi, a my też wtedy nie łączyliśmy faktów.
Jakiś tydzień po wyborach, odebrałem telefon od pewnej pani z Elections Canada, która chciała opowiedzieć, co się stało w domu starców w dniu głosowania. To, co usłyszałem mnie zdumiało. Zaproponowałem więc spotkanie, było w to trudno uwierzyć - takie rzeczy nie zdarzają się w Kanadzie!
Na spotkanie przyszła razem z dwoma innymi pracownikami Elections Canada, którzy byli tam w dniu wyborów. Wszyscy mówili, że gdy po śniadaniu emeryci ustawili się w kolejce do głosowania weszli jacyś mężczyźni, z których jeden zaczął wymachiwać rękami i wrzeszczeć - zamykamy ten lokal to jest nielegalne - strasząc emerytów, jak też pracowników Elections Canada.
Wcześniej jeden z ich ludzi usunął spod drzwi z całego budynku karty przypominające lokatorom o głosowaniu.
Kiedy usłyszałem o tym z pierwszej ręki, od przedstawicieli Elections Canada, a wszyscy troje byli tam w tym dniu, zdałem sobie sprawę, że sprawa jest poważna.
Przecież to właśnie tego rodzaju wydarzeniom zapobiegałem, jako obserwator wyborów na Ukrainie!
Kiedy tak siedziałem i słuchałem pomyślałem sobie o mojej babci. Kiedy byłem dzieckiem, mieszkaliśmy w okolicy Queen i Bathurst wśród takich jak my DP-sów, uciekinierów wojennych, wówczas głosowanie to była duża rzecz. Babcia brała mnie, małego chłopaka, za rękę na wybory; tłumaczyła o co w nich chodzi, jak to nigdy nie miała prawa głosu, aż przyjechała do Kanady. Kiedy była już na emeryturze niedołężna - a do końca życia mieszkała w tamtych okolicach Queen i Bathurst - musiałem ją prowadzić do głosowania; to było dla niej tak ważne.
Kiedy więc tak słuchałem o tym, co się działo w dzień głosowania, stanęli mi przed oczami wszyscy ci emeryci, na których nakrzyczano... Zdałem sobie sprawę, że coś z tym muszę zrobić.
- Charakter wyborów bardzo się zmienił od lat 50., 60.; nikt z nas nie spodziewał się, że praktyki niczym w krajach Trzeciego Świata mogą mieć miejsce w najlepszej demokracji.
- Rok temu gdyby ktoś mnie zapytał, czy to możliwe, żeby tego rodzaju rzeczy miały miejsce w Kanadzie, wyśmiałbym go.
Przecież to były te upragnione "brzegi wolności"; moi rodzice i dziadkowie byli uchodźcami politycznymi, dlatego nasza firma nazywa się "Przyszłość" (Future Bakery). Patrzyli w przyszłość, w kraju, gdzie tę przyszłość mogli spokojnie budować, właśnie ze względu na demokratyczne swobody i prawa. Więc gdyby ktoś mnie zapytał rok temu, powiedziałbym, to niemożliwe, nie w Kanadzie...
Coś się popsuło, coś pękło w tych wyborach, rozerwana została tkanka naszej demokracji.
- Sądzi Pan, że to tylko w tych wyborach, podczas tej jednej kampanii, czy jest to raczej rezultat procesu, który trwa od jakiegoś czasu?
- To jest wynik procesu. Takie rzeczy nie dzieją się w próżni. Trudno uwierzyć, że tak się działo tylko w Etobicoke Centre a nigdy wcześniej ani nigdzie wcześniej się nie wydarzyło.
Dwie kampanie temu zaskarżyłem partię konserwatywną do sądu - nie było o tym wiele w mediach - i wygrałem w sądzie. Konserwatyści wydali broszurę, która fałszywie zarzucała mi nieobecność podczas prac w komisjach. Rozkolportowali ją do każdego domu w całym okręgu wyborczym; do ok. 45 tys. gospodarstw domowych w Etobicoke Centre, w sobotnią noc przed poniedziałkowym głosowaniem. Mieli nadzieję, że nie zdążę zareagować. Nie przewidzieli, że w niedzielę można mieć wysłuchanie sądowe, "jeśli sprawa jest bardzo pilna i istotna". Ta była, wysłuchanie nastąpiło w niedzielę i sąd orzekł na naszą korzyść. Konserwatyści często powołują się na wolność słowa, a sędzia w uzasadnieniu wyroku stwierdził, że wolność słowa, ma fundamentalne znaczenie dla naszej demokracji, zwłaszcza podczas kampanii wyborczej, jednakże nie można kłamać; wolność słowa nie dotyczy mijania się z prawdą. A to właśnie miało miejsce i to nie była wolność słowa, lecz dezinformacja. Konserwatyści odwołali się od tej decyzji i przegrali. To miało miejsce dwie elekcje temu i stanowi pewien precedens.
- Więc to, do czego doszło w Etobicoke Centre nie działo się w próżni?
- Dowiedzieliśmy się też o zamykaniu lokali wyborczych w innych miejscach - mieliśmy przypadek w tanim bloku mieszkalnym - zamieszkałym przeważnie przez nowych Kanadyjczyków. Tam dostałem znaczną większość głosów. Mamy złożone pod przysięgą oświadczenie przedstawiciela Elections Canada o tym jak mąż zaufania Partii Konserwatywnej, zablokowała dostęp do urn i wstrzymała głosowanie. Tak więc zdarzyło się to w kilku miejscach.
Przeciwko komu kierowano te działania - emeryci pochodzenia ukraińskiego, nowi Kanadyjczycy. Sądzono najwyraźniej, że ci ludzie w większości będą głosować na mnie, bo tak się zdarzało w poprzednich wyborach,
W przypadku tego bloku z oświadczenia przedstawiciela Elections Canada wynika, że ta pani wzięła krzesło i zablokowała stolik do głosowania. Takiej taktyki, tak ekstremalnej do tej pory nigdy nie widzieliśmy. Zdarzały się różne nieprawidłowości, ale to była eskalacja, odbierająca nam demokratyczne prawa.
Postanowiłem, że nie mam wyboru i muszę zwrócić się do sądu.
- Sąd przyznał Panu rację - po przeanalizowaniu głosów z 10 lokali wyborczych okazało się, że ponad 70 ludzi głosowało mimo, że mogli nie być uprawnieni. Pan ograniczył sprawdzanie do tych okręgów, czy były doniesienia o nieprawidłowościach w innych?
- Tak, ale chodziło o czas; gdybyśmy wzięli pod uwagę wszystkie lokale wyborcze zabrałoby to lata. W styczniu konserwatyści złożyli wniosek o powołanie tysięcy świadków, to ciągnęłoby się 5 - 6 lat. Czyli nie miałoby to żadnego sensu, a w tym czasie byłyby nowe wybory. Sędzia zasugerował więc, żebyśmy ograniczyli się. Porozmawiałem z prawnikami i powiedziałem, że prowadząc biznes jestem przyzwyczajony do wykalkulowanego ryzyka.
Zgodziliśmy się więc na warunki stawiane przez konserwatystów, Sędzia nie chciał zajmować się sprawą przez 5 - 7 lat, ale dla nas było to istotne ryzyko, że będziemy mieli do czynienia tylko z próbką mniej niż pięciu procent lokali okręgu.
Jest jeszcze jedna interesująca rzecz, p. Opitz zadaje pytanie, dlaczego pominąłem w sądzie sprawę głosowania w domu starców, o którym tu wspominałem. Otóż, nie zapomniałem o tym - po prostu nie znalazło się to w tej próbce 10 okręgów. Jest też powód strategiczny - te nieliczne dotychczasowe decyzje sądowe dotycząc kwestionowania wyniku dotyczą głosów w urnach; nie ma żadnego orzeczenia odnośnie głosów, które nigdy do urn nie dotarły - zniechęcania, odstraszania od głosowania, zniechęcanie ludzi do oddania głosu.
- Coś takiego byłoby trudniej udowodnić?
- Tak, nie ma żadnego precedensu, nikt do tej pory czegoś takiego nie był w stanie nawet sobie wyobrazić. Uznałem więc, że te sprawy są w dokumentach sądowych, jestem przekonany, że dziennikarze się tym zajmą i będą o tę taktykę konserwatystów pytać.
Czy jest pan sobie w stanie wyobrazić że coś takiego wydarzyłoby się w dzień wyborów w Copernicus Lodge? - Po śniadaniu ludzie ustawiają się w kolejce do głosowania i wpada jakiś człowiek krzycząc i wrzeszcząc na nich?! Jak by czuła cała (polska) społeczność?
- Kto pozwolił wejść tym ludziom?
- Po prostu weszli! Wiemy kto to był, cała trójka pracowała dla kampanii p. Opitza. Oni sami to przyznali. Tłumaczyli, że zaszło nieporozumienie, że nie krzyczeli, tylko głośno mówili, (wszyscy przedstawiciele Elections Canada i emeryci twierdzą, że na nich krzyczeli), że doszło do nieporozumienia - niezrozumienia zasad, kto jest uprawniony do głosowania. Które to zasady oczywiście powinni byli znać!
Teraz dowiedzieliśmy się, że jednym z tych panów był menedżer kampanii p. Opitza - ten drugi menedżer, bo ten pierwszy zrezygnował.
Każdy, a zwłaszcza menedżer kampanii powinien znać zasady i procedury głosowania.
Fakt jest taki, że lokal został zamknięty, jest faktem, że stało się to w związku z tym incydentem - wtargnięciem ludzi, którzy przeszkodzili w wyborach i jest również faktem, że to byli działacze partii konserwatywnej co sami przyznali w złożonych pod przysięgą oświadczeniach w sądzie; przyznali, że był wśród nich menedżer kampanii, jak również przyznali, że niektórzy z emerytów nie wrócili już, aby głosować
Proszę sobie wyobrazić, że coś takiego miałoby miejsce w Copernicus Lodge - co wtedy ludzie by powiedzieli?!
- Jest więc decyzja sądu...
- Sąd orzekł, że nie wiadomo kto wygrał, tymczasem p. Opitz twierdzi, że będzie nadal głosował. To stwarza bardzo zły precedens.
- No właśnie, co z ustawami, które w tym czasie są głosowane?
- Kanadyjskie prawo nie bierze pod uwagę takich okoliczności. Dlatego rzeczą honorową byłoby powiedzieć - kontynuuję pracę na rzecz wyborców z Etobicoke Centre, ale z uwagi na orzeczenie sądu, do czasu rozstrzygnięcia sprawy przez Sąd Najwyższy powstrzymam się od głosowania w Izbie Gmin.
Tymczasem dzisiaj, z jednej strony, Partia Konserwatywna odwołuje się, nota bene nie przedkładając żadnych dokumentów, jednocześnie w piątek, sobotę i niedzielę zalewają okręg telefonami.
- Jakiej treści były te komunikaty telefoniczne?
- O, to jest bardzo ciekawe. Mówiono w nich, że prawa wyborców zostały naruszone przez sąd; że sądy chcą pozbawić ludzi ich demokratycznych praw. Mój Boże!
Po pierwsze, sądy są po to by bronić interesów obywateli kanadyjskich, sąd nie zmienia wyników wyborów - orzeka na podstawie faktów. I to nie sądy podjęły te działania podczas ostatnich wyborów, które podważyły wyniki. Sądy są po to by chronić kanadyjski elektorat.
Więc z jednej strony mówią, że sądy obaliły wynik demokratycznych wyborów, a z drugiej odwołują się do tegoż sądu przeciągając sprawę. Mamy więc do czynienia z bardzo poważną sytuacją; mamy do czynienia z dezinformacją.
Jesienią, w okręgu Irvina Cotlera w Mount Royal przeprowadzono kampanię telefoniczną za co konserwatyści skrytykowani zostali w Izbie Gmin przez Speakera, wcześniej były "robo-calls", i to jest echo tej samej dezinformacji, której świadkami jesteśmy od czasu wyborów. Różnica jest tylko taka, że tym razem mówią: "Dzwonimy w imieniu premiera Kanady" - A przecież premier rządu powinien być obrońcą integralności naszego systemu demokratycznego!
- Nie sądzi Pan, że jest to zagrożenie, bo przecież demokracja to nie tylko przepisy prawa, ale przede wszystkim zwyczaj polityczny i tradycja? Dlatego nie można, na przykład, skopiować instytucji demokratycznych Kanady w Afganistanie, bo tam obyczaj polityczny jest zupełnie inny. Czy nie jesteśmy tutaj świadkami zmiany obyczaju politycznego?
- Oczywiście, że tak! Rok temu zarzekałbym się, że coś takiego w Kanadzie jest niemożliwe. Mamy system brytyjski i znaczna jego część opiera się na tradycji i zwyczaju. Wiele rzeczy nie jest zapisane w prawie, a zasadza na tym, co uznajemy za właściwą postawę i dlatego ta właściwa postawa jest tak ważna.
Jestem przekonany, że osobista postawa jest najlepszym wskaźnikiem tego, jak dana osoba zachowa się w przyszłości. Na wybieranych reprezentantów społeczeństwa, kiedy już znajdą się w Izbie Gmin, wywierane są liczne naciski. Jaką postawę przyjmują w obliczu nacisków, z jakimi mają do czynienia podczas kampanii wyborczej, jest prawdopodobnie najlepszym wskaźnikiem tego kim są, jaki mają charakter.
Uważam, że to, czego byliśmy świadkami w Etobicoke Centre nie wróży dobrze na przyszłość. Więcej, napawa mnie obawami. Został stworzony precedens; mamy do czynienia z osobą, co do której sąd orzekł, że nie wiadomo czy jest wybranym reprezentantem, która mówi - "ja będę nadal głosować", a jednocześnie opóźnia rozstrzygnięcie tej sprawy.
- Bo wystarczyłoby rozpisać wybory uzupełniające?
- No właśnie!
- Dziękuję bardzo za rozmowę.
(ak)

niedziela, 03 czerwiec 2012 08:46

Pracowałem dla kanadyjskiego kontrwywiadu [7]

Napisane przez

 Kończymy dziś wspomnienia naszego rodaka z Mississaugi, który jeszcze nie tak dawno współpracował z kanadyjskim kontrwywiadem przeciwko KGB, identyfikując agenturę Bloku Wschodniego w Ontario. Z wiadomych powodów nie mogliśmy zamieścić wszystkich szczegółów tych operacji.

      – Mówiliśmy już o latach 90., Pan już nie pracuje dla CSIS, robi własny biznes. Jaka jest refleksja po tej prywatyzacji, bo Pan był bardzo blisko z Rosjanami, był w Polsce, w Bułgarii, widział, jak się wszystko "przekształcało"? Jednocześnie tutaj żył, znał tutejsze standardy, czy to Pana nie dziwiło?

      – Byliśmy w Rosji, w Polsce, na Białorusi, Ukrainie. Wydawało się, że jest lekko, że można do tego podejść, powiedziałbym, praworządnie.

      Ale nawet moi partnerzy wspominali, że gdziekolwiek byśmy byli, zawsze pozostawał taki cień niepewności.

      – Oprócz kontraktów czegoś jeszcze oczekiwano?

niedziela, 03 czerwiec 2012 08:44

Pracowałem dla kanadyjskiego kontrwywiadu [6]

Napisane przez

 Kontynuujemy wspomnienia naszego rodaka z Mississaugi, który jeszcze nie tak dawno współpracował z kanadyjskim kontrwywiadem przeciwko KGB, identyfikując agenturę Bloku Wschodniego w Ontario. Z wiadomych powodów nie możemy zamieścić wszystkich szczegółów tych operacji.

      Łapówka zmniejsza koszty

      – Cena traktorów od Sergiusza była wysoka. Ja już wiem, że za te pieniądze, których on chce, w Ursusie mogę kupić traktor 100 KM, a on chce 80 KM. W Ursusie byłem na paru wizytach sam. Mówiłem, że szukamy na rynki zagraniczne itd.

      – A te traktory, które Sergiusz sprzedaje, są lepsze?

      – Nie są lepsze. Tzn. Ursus był o wiele bardziej finezyjnie wykończony. Ursus na licencji Massey-Fergusson nie był lepszy, ale miał wygląd.

      – Usiłował Pan sprzedawać traktory Ursusa?

      – Tak. Z Sergiuszem skończyło się źle i myśmy odstąpili od tych ciągników. Wiedziałem, że ciągniki mogę kupić dalej w Mińsku, ale nas skierowali z Mińska na Bułgarię, tam było lżej.

      – Czyli jadą Panowie do Bułgarii, też po traktory?

Nasze teksty

Turystyka

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…

O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’

        Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego

Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej

Przez prerie i góry Kanady

Przez prerie i góry Kanady

Dzień 1         Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej

Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…

Tak wyglądała Mississauga w 1969 roku

W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej

Blisko domu: Uroczysko

Blisko domu: Uroczysko

        Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej

Warto jechać do Gruzji

Warto jechać do Gruzji

Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty…         Taki jest refren ... Czytaj więcej

Prawo imigracyjne

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

Kwalifikacja telefoniczna

Kwalifikacja telefoniczna

        Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej

Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…

Czy musimy zawrzeć związek małżeński?

Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski  sponsorskie czy... Czytaj więcej

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej

Prawo w Kanadzie

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

W jaki sposób może być odwołany tes…

W jaki sposób może być odwołany testament?

        Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą.  Jednak również ta czynność... Czytaj więcej

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY” (HOLOGRAPHIC WILL)?

        Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę.  Wedłu... Czytaj więcej

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TESTAMENTÓW

        Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.