farolwebad1

A+ A A-
piątek, 11 październik 2013 22:13

Szlakami bobra: Na ziemi Śpiącego Olbrzyma

Niedaleko przed miastem Thunder Bay, 50 km w Jezioro Górne wcina się półwysep Sibley, ma 10 km szerokości, jego zachodnia strona to klify sięgające 380 metrów ponad poziom jeziora, jedne z najwyższych w Ontario, wschodnia, płaska, wynurza się z wody na zaledwie 75 metrów.

Do naszego celu, Parku Prowincyjnego Sleeping Giant, mamy od Autostrady Transkanadyjskiej jeszcze 40 km jazdy. Park zajmuje 244 km kwadratowe u końca półwyspu, wyłączając wypoczynkową miejscowość Silver Islet i obserwatorium ptaków na cyplu. Ma 200 miejsc pod namioty tarasowo położonych na brzegu jeziora Marie Louise na zbiorowym kempingu i 40 miejsc w interiorze, gdzie dotrzeć można piechotą lub kajakiem.

Park powstał w 1944 roku i do 1988 nosił nazwę Sibley Provincial Park, potem zmieniono ją na Sleeping Giant, od ukształtowania skał, które sprawia, że rzeczywiście wyglądają jak leżący olbrzym, widać głowę, szyję, pierś, kolana… Olbrzym góruje nad okolicą, widać go i z kempingu, i z miasta Thunder Bay.

Jedna z wersji indiańskiej legendy mówi, że to Nanabusz, duch wodnych głębin. Olbrzym chronił Indian Odżibuejów mieszkających na północnym brzegu Jeziora Górnego przed ich odwiecznymi wrogami, Siuksami. Pewnego dnia, siedząc na brzegu jeziora, Nanabusz poskrobał skałę i odkrył srebro. Przestraszony o los swych podopiecznych, nakazał im zakopać srebro na małej wysepce i przysiąc, że nigdy nie wydadzą tajemnicy. Nanabusz wiedział, że gdy biali ludzie odkryją tajemnicę, zajmą indiańską ziemię. Pycha i próżność jednego z członków plemienia zgubiły Indian, sporządził broń ze srebra i pojmany w czasie walki przez Siuksów, zdradził tajemnicę. Parę dni później Nanabusz ujrzał wojenne canoe Siuksów zmierzające w kierunku wyspy wraz z dwoma białymi ludźmi. Wbrew zakazom Wielkiego Ducha Nanabusz wywołał sztorm, który zatopił wrogów i białych ludzi. Za karę Wielki Duch zamienił go w skałę, leży tak do dziś, na zawsze strzegąc zakopanego skarbu.

Tyle mówi indiańska legenda, ale tak naprawdę Nanabusz nie zdołał ustrzec tajemnicy. W 1868 roku na maleńkiej skalnej wysepce u końca półwyspu, w tym czasie o przekątnej zaledwie 25 metrów, biały człowiek odkrył srebro. Nazwano ją Srebrną Wysepką. Tak powstała pierwsza w Ontario kopalnia tego kruszcu, prowadzona przez Alexandra Sibleya, współwłaściciela Silver Islet Mining Company. Ponieważ wysepka wystawała z wody tylko na dwa i pół metra, zbudowano drewniane bariery przed falami i powiększano ją skruszoną skałą, przez co dziesięciokrotnie zwiększyła swoją powierzchnię. Na półwyspie naprzeciwko wysepki powstało osiedle górnicze o tej samej nazwie, Silver Islet. Jezioro Górne jednak nie chciało tak łatwo oddawać swoich skarbów. Sztormy niszczyły zabudowania na wysepce, zalewały szyby, górnicy walczyli z wodą i lodem. W 1884 roku pompy stanęły na zawsze i woda z szybów sięgających głębokości 384 metrów nie została wypompowana, kopalnia przestała funkcjonować. W ciągu 16 lat działalności wydobyto tu najwyższej jakości srebro wartości 3,25 miliona dolarów. Na kempingu w centrum parkowym jest ciekawa ekspozycja pokazująca tę historię.

Dzisiaj domy górników w osadzie Silver Islet na półwyspie stały się domkami letniskowymi, ale sporo tu opuszczonych siedzib, odrestaurowano też na nabrzeżu zabytkowy budynek General Store. Niedaleko osady można obejrzeć groby jej dawnych mieszkańców. Porośnięty lasem cmentarzyk budzi i zadumę nad kruchością ludzkiego życia, przemijaniem, i nad niszczejącymi śladami pierwszych pionierów, białych ludzi, którzy ciężką pracą zdobywali ten kraj. Większości grobów już nie ma, pozostało kilka, każdy otoczony pieczołowicie rzeźbionym płotkiem, zwyczaj w Polsce nieznany, może dla ochrony przed dzikimi zwierzętami. Na grobach drewniane tablice z nazwiskami, już tylko parę ledwie czytelnych. Wszystko rozpada się i znika w oczach, historia tych ludzi wraz z drewnem odchodzi w niebyt. Aż dziw, że nie znalazły się pieniądze, żeby ten materialny ślad kanadyjskiej historii ocalić od zapomnienia choć w skromnym fragmencie, ślad, którego nie zastąpią żadne pamiątkowe tablice, tak chętnie ustawiane w historycznych miejscach, jak też ta na cmentarzyku, na nią pieniądze się znalazły.

Nocą budzi nas stukot kopytek jeleni, przebiegają tuż koło namiotu, nawet za dnia nie za bardzo się boją. Jeleni w parku jest podobno bardzo dużo, stąd i dużo tu wilków, w okolicy znajdują się trzy stada. Podchodzą do samego kempingu, proszono nas, żebyśmy informowali rangerów, gdy je tu zauważymy. Nie ma natomiast łosi, wytrzebiła je jakaś choroba mózgu. Olbrzym wita nas rano pomarańczowym od wschodzącego słońca kolorem skał. Dzisiaj będziemy tam, na najwyższym miejscu na półwyspie. Pierwszym punktem na szlaku jest sztandarowa, umieszczana na wszystkich zdjęciach, nie licząc oczywiście Śpiącego Olbrzyma, formacja skalna o nazwie Sea Lion. Trwalszy od otaczających go skał diabaz oparł się procesowi erozji i może i przypomina lwa morskiego. Jest bardzo wcześnie i słońce ledwie liże skałę, nie możemy czekać dłużej na dobre zdjęcie. Osiem kilometrów idziemy płaskim szlakiem Kabeyun wzdłuż wschodniego brzegu jeziora. Widać wysepki, latarnię morską, dzikie plaże, woda płytka, tak jak płytkie jest całe Jezioro Górne, jego średnia głębokość to około 150 metrów, najgłębsze miejsce ma 460 metrów. Po płaskim szybko się idzie, lubimy takie tempo, Edyta z Tomkiem i Patrykiem zostają w tyle. Role odwracają się, gdy zaczynamy ostre podejście pod klify, gorąc okrutny, pot się z nas leje, oni młodsi prą do góry bez objawów zmęczenia. Ścieżka bardzo ostro wije się w górę, wprawdzie są ułatwienia w postaci kamiennych lub drewnianych stopni, ale nawet w Górach Skalistych szlaki prowadzi się łagodniejszymi zakosami. U góry tych, co wytrwali, wita ławka i napis: jesteś na szczycie Sleeping Giant, ale żeby obejrzeć piękne widoki, trzeba jeszcze przejść parę kilometrów. Warto to zrobić, pierwsze punkty widokowe są od wschodniej strony półwyspu, piękna panorama na jezioro i zatokę Tee Harbour z wciętym w nią półwyspem w kształcie litery T. Szlak dalej prowadzi na zachodnią stronę, widać stąd zamglone miasto Thunder Bay, klify schodzą do samego jeziora. Trasa kończy się nad niewielkim, ale imponującym kanionem zwanym Chimney. Pionowe, groźne skały, aż strach patrzeć w dół, tam jakby czeluść bez dna. Robimy mały piknik, siedzimy na Olbrzymie, kontemplujemy. Jeszcze rzut oka na Thunder Mountain na północy i z powrotem. Schodzenie ostro w dół wcale nie jest łatwe, bolą kolana, ale jest i tak przyjemniejsze niż wchodzenie.

Ze Sleeping Giant do kempingu można wrócić tą samą drogą, ale żeby było ciekawiej, Tomek, organizator, zaplanował przejście wąską doliną między Śpiącym Olbrzymem a Thunder Mountain na wschód Telus Lake Trail i powrót Sawyer Bay Trail. Oglądamy mapę i układ poziomic, wygląda, że dużych podejść już nie będzie, trasa wygląda na łatwą. W jakimże błędzie jesteśmy. Póki idziemy pod klifami, jest jako tako, ale ścieżka wąska, mało kto tędy chodzi, robi się bardzo dziko, upał staje się nieznośny, wypijamy resztki trzech litrów wody. I nagle zaczynają się podejścia, nikt tu się nie bawił w wytyczanie szlaku zakosami, idzie na krechę, prosto prawie w pionie pod górę, potem w dół, i znowu w górę, i znowu w dół. Docieramy do małych jeziorek, szlak wije się wśród dwumetrowych zarośli, nie widać co przed nami i co z tyłu, a co chwila natykamy się na świeże niedźwiedzie kupy, chyba nie może być w jednym miejscu tylu niedźwiedzi, pewnie jeden łazi ścieżką, bo mu wygodniej. Szlak mija piękne małe jeziorka pod klifami, wchodzi na skalne rumowisko olbrzymich głazów, które trzeba forsować przy pomocy rąk. Jeziorka i strumyki są zbawieniem. Zlewamy się lodowatą wodą, napełniamy butelki, licząc, że żadnych groźnych bakterii nie ma, najwyżej dostaniemy bobrowej gorączki i biegunki. Dochodzimy do jednokilometrowej Chest Trail prowadzącej do punktu widokowego na klifie, rezygnujemy, mamy dość drapania się pod górę. Teraz już w dół wzdłuż strumienia, jaka ulga. Wreszcie szlak dociera do Sawyer Bay Trail łączącego oba brzegi półwyspu. Znów musimy iść w górę, ale łagodna szeroka leśna droga to już pestka. Wokół świerki, białe i żółte brzozy, piękny las, trochę w klimacie Beskidów. Na kempingu sprawdzamy GPS, przeszliśmy 27 kilometrów, 700 metrów podejść pod górę. Edyta ocenia, że trasa nie była trudna, może i ma rację, ale nas zmordował upał.

Na kempingu mamy problem. Jedno z pustych miejsc wokół nas, naprzeciwko drogi, poprzedniego dnia zajęła kobieta z dwoma psami. Psy sympatyczne, kobieta mniej. Psy przychodzą się witać, Pimpek, wiadomo, tchórz, chowa się do namiotu, Fifka ostentacyjnie rozłożona na krzesełku łypie złym okiem. Prosimy panią, żeby trzymała psy na smyczy, tak jak nakazują przepisy, bo mamy koty i one się boją. Nic, żadnej reakcji, psy co chwila wpadają do nas z wizytą, w stosunku do nas miłe, atakują jednak swoich współbraci przechodzących drogą z właścicielami. Awantura za awanturą, ludzie grożą, że zawołają rangerów. Kobieta nie reaguje, wygląda na feministkę, żylasta, wysportowana, krótko ostrzyżona, o męskich rysach twarzy – one wszystkie jakby z jednego klucza dobrane – taka, co zawsze ma rację i świat do niej należy. Wreszcie psy się uspokajają. W ostatniej chwili udaje nam się zażegnać kolejną awanturę. Fifka, po długim namyśle, mając zapewne w intencji ochronę potomstwa w postaci Pimpka, wprawdzie już bardzo dorosłego, bo dziesięcioletniego, ale dziecko to dziecko, postanawia zrobić z psami porządek. Zdecydowanym krokiem z napuszonym ogonem i wojowniczym wyrazem mordy maszeruje na wyprawę wojenną na kemping naprzeciwko, łapiemy ją już na wrogim terytorium, oj, byłaby psia jatka, widzieliśmy ją już w takich akcjach. Feministka się pakuje i odjeżdża, za to pojawia się ranger przytłoczony obowiązkiem zaprowadzenia porządku i wykazania się wobec skarżących się ludzi. Winowajczyni nie ma, więc skupia się na nas. Koty mają być na smyczy, czy mamy smycze? Mamy, odpowiadamy, ale przecież to stare koty, Fifka ma ponad trzynaście lat, nie będą polować, nie stanowią żadnego zagrożenia, hałasu nie robią, bo nie szczekają. W tym momencie Pimpek wypryskuje z miejsca jak młodzieniaszek w pogoni za wiewiórką, bodajby go... Rangera to jednak nie obchodzi, według niego koty będą przeszkadzać innym. Przecież wokół nikogo nie ma, miejsca puste, tłumaczymy. Argument nie trafia, wprawdzie nie ma konkretnego przepisu o kotach, mówi, ale mają być na smyczy. Cholerny służbista, nikt nigdy się do naszych kotów nie przyczepiał, wprost przeciwnie, raczej budziły sympatyczne zainteresowanie. Nie ma co dyskutować, twarz z wypisanym IQ dużo poniżej średniej nie stwarza pola do kompromisu. Po półgodzinie przyjeżdża znowu, ale staje kilkadziesiąt metrów dalej i pewnie obserwuje nas przez lornetkę, koty na szczęście siedzą akurat w namiocie. Nas natomiast nurtuje coś innego, coś co było w jego wyglądzie takie nietypowe, nowe, czego nie zauważyliśmy wcześniej, a co nas zaniepokoiło. I nagle konstatujemy, że on był w kamizelce kuloodpornej. Od kiedy rangersi na kempingach chodzą w takich kamizelkach? Przed kim mają one ich chronić? Przed rodzinami z dziećmi? Kiedyś tego nie było, kiedyś ranger to był człowiek przyjazny dla turysty, teraz wygląda jak policjant, a my staliśmy się potencjalnymi przestępcami.

Następnego dnia wybieramy się na krótką trasę Joe Creek Nature Trail. Nabraliśmy się na zdjęcie wodospadu w przewodniku. Zdjęcie nie miało skali, okazało się wodospadem metrowym, ale pierwszy kilometrowy odcinek trasy wzdłuż potoku bardzo ciekawy. Wody w lecie niewiele, ale dno strumienia to płaskie różowe skały ze stopniami, wygląda to jak sztucznie zrobiony deptak. Na pocieszenie wybieramy się jeszcze na pięciokilometrową Middlebrun Bay Trail do zatoki Finley po wschodniej stronie półwyspu. Do jeziora szlak prowadzi przez świerkowe lasy porośnięte zwisającymi brodami mchu, gdy mgła z jeziora osiądzie w lesie, mech jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ożywa i nabiera koloru. Dalej trasę wytyczono plażami nad dwiema zatokami, piasek, płaskie różowe płyty granitu prześwitują gdzieniegdzie pod wodą, widoki po horyzont, pusto, prawie nie ma ludzi.

W nocy przed wyjazdem burza, teraz wiemy, skąd się wzięła nazwa Thunder Mountain. Każdy grzmot góry zwielokrotniają, głos piorunów, uwięziony w zboczach, dudni odbijany od skał, mruczy, cichnąc powoli…

Sleeping Giant Park można odwiedzać również w zimie, jest 50 kilometrów tras narciarskich, a dla tych, którzy nie lubią namiotów w lecie lub chcieliby przyjechać właśnie zimą, przygotowano stylowe sześcioosobowe domki nad samym jeziorem Marie Louise, z wyposażoną kuchnią, elektrycznym ogrzewaniem i romantycznym kominkiem.

Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński

Opublikowano w Turystyka

Znów jesteśmy na Trans-Canada Highway, za nami Lake Superior Provincial Park, przed nami miasteczko Wawa, gdzie musimy uzupełnić zapasy. Za granicą parku mijamy motel z dumnie powiewającą biało-czerwoną flagą, robi się miło i swojsko, gdzie to nas, Polaków, losy nie zagnały… 

Wewe w języku Odżibuejów znaczy dzika gęś i miasteczko od tego słowa wzięło swoją nazwę. Jego mieszkańcy podkreślają ten związek na każdym kroku. Wielki pomnik gęsi, wzniesiony z okazji otwarcia ostatniego odcinka Autostrady Transkanadyjskiej, wita wszystkich w punkcie informacyjnym przy wjeździe do miasta, trochę nadgryzł go ząb czasu, zrobiony symbolicznie z blachy z pochodzącej z miejscowej kopalni rudy żelaza ptak jest co nieco podrdzewiały i tym niezamierzenie równie symbolicznie obrazuje aktualny stan tego przemysłu w mieście. Mniejsze i większe gęsi są wszędzie, na sklepach, przy hotelach, jedne ładniejsze, inne nierzadko bardzo paskudne, ale mimo to sympatyczne, tak jak sympatycznym ptakiem jest dzika gęś, po polsku nazwana berniklą kanadyjską (durny słownik w którymś z naszych tekstów automatycznie zamienił berniklę na berenikę, co wywołało słuszne oburzenie na tak straszliwą pomyłkę naszego rodzinnego ornitologa).

Wawa nie nazywała się tak zawsze, przedtem nosiła nazwę Michipicoten, od fortu usytuowanego nad rzeką Michipicoten właśnie, który zbudowano na szlaku handlu futrami między James Bay a Montrealem. Futra, przemysł drzewny, kopalnie rud żelaza i złota, począwszy od gorączki złota w 1896 roku odkrytego koło jeziora Wawa, zapewniały miasteczku stały rozwój. W latach 90. XX wieku Wawa, tak jak wiele okolicznych miejscowości i całą Kanadę, dotknął kryzys, kopalnie zamknięto, zaczęło ubywać mieszkańców. Dzisiaj Wawa żyje głównie z przemysłu drzewnego i turystyki, a jest naprawdę pięknie położona, wśród wzgórz, nad jeziorem o tej samej nazwie. Dominuje tu parterowa zabudowa, na jej tle widoczny duży kościół, na dachu którego ktoś praktycznie połączył sferę ducha i nowoczesności – panele słoneczne ułożone są w kształcie krzyży. Wawa ma dziś mniej więcej trzy tysiące mieszkańców i na pierwszy rzut oka jest takim trochę sennym miasteczkiem. Ludzie się tu nie spieszą, są bardzo życzliwi, w sklepie kasjerka ucina sobie pogawędkę ze znajomym, zupełnie nie przejmując się czekającymi klientami, czego wcale nie odbieramy jako objawu lekceważenia.

Wszędzie białe twarze, wielokulturowość tu jeszcze chyba nie dotarła. I nam, ludziom z zabieganej i wiecznie spieszącej się aglomeracji torontońskiej, udziela się ten nastrój. Mieszka tu podobno sporo Polaków. Ci z najstarszej emigracji, żołnierze armii Andersa, którzy w kopalniach i przy wyrębie lasu musieli odpracować upokarzający dwuletni kontrakt za możliwość przyjazdu do Kanady, nierzadko – o ironio losu – zastępując powracających do domu niemieckich jeńców, i ci z najmłodszej emigracji, którzy często uciekli z wielkiego Toronto w poszukiwaniu ciszy i spokoju, kupili na przykład motele i za nic nie powróciliby do dawnego stylu życia. O nich i o Wawa opowiadali nam znajomi, którzy przyjeżdżają tu co roku na wakacje, ale i bez tego każdy polską obecność zauważy, świadczy o niej może nie najpiękniejszy, ale okazały budynek Związku Polaków z białym orłem.

Kupujemy hamburgery w budce ozdobionej, jakżeby inaczej, gęsimi wiatraczkami, pyszne, znaczy się hamburgery, nie wiatraczki… i w drogę 450 km prawie do Thunder Bay, do Sleeping Giant Provincial Park. Autostrada Transkanadyjska za Wawa wiedzie przez świerkowe i modrzewiowe lasy, ale takie już bardzo północne, drzewa wąskie, jakby rachityczne, mija rzeczki, jeziorka, torfowiska, niewielkie wzgórza. Lasy, lasy, lasy… ale czasami nagle wyłania się jak upiór w tej zieleni jakiś kompleks przemysłowy. Drogę wstrzymuje nam, jak to się w Polsce kiedyś mówiło – szeroki front robót, ktoś postanowił na raz remontować wszystkie mosty i mostki aż do Thunder Bay. Tracimy dużo czasu, bo tych mostów jest sporo, na każdym trzeba czekać, bo ruch jest tylko w jedną stronę (ciekawe, że do trzymania znaku stop zwykle wybierają młode urodziwe dziewoje, chyba po to, żeby się robotnikom za bardzo nie nudziło). Mijamy dziesiątki hektarów spalonego lasu, dziesięć lat temu była tu pustynia upstrzona kikutami, teraz już posadzono nowy las, miejsce katastrofy powoli zarasta.

Docieramy do niewielkiej miejscowości White River. Podobno ją także dotknął gospodarczy kryzys, ale nikt by o tym nie usłyszał, gdyby nie była znana z innego powodu. 24 sierpnia 1914 roku porucznik Korpusu Weterynaryjnego Harry Colebourn kupił w White River niedźwiadka, który wraz z wojskiem powędrował za ocean. Nazwał malutką niedźwiedzicę Winnie na cześć swojego rodzinnego miasta, Winnipegu. Winnie stała się maskotką wojska, a później, gdy porucznik Colebourn odbywał służbę we Francji, znalazła dom w londyńskim ogrodzie zoologicznym. W 1919 roku Colebourn ofiarował ją na stałe ogrodowi, gdzie znalazła swoich wiernych wielbicieli. Wśród nich był pisarz A. Milne i jego czteroletni syn Krzyś. Milne dla Krzysia napisał w 1926 roku książkę "Winnie-the-Pooh", która unieśmiertelniła i jego syna, i niedźwiadka na wiele pokoleń. Winnie-the-Pooh za sprawą przepięknego tłumaczenia Ireny Tuwim zmieniła płeć – jakby wiele lat do przodu wyprzedzając ideologię gender – i dla Polaków na zawsze zostanie Kubusiem Puchatkiem, filozofem z zawodu, który kochał miodek, a frazy im bardziej Kubuś Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było czy ta o tym, co tygrysy lubią najbardziej, weszły na stałe do polskiego języka. Stoimy w White River przed pomnikiem Winnie z lekko odpadającą farbą. Kochany Kubusiu Puchatku, może to był niezły projekt, ale jak strasznie tandetnym jego wykonaniem Cię tu uhonorowano, w Twoim rodzinnym miasteczku.

Przychodzi nam na myśl inny niedźwiadek, którego historia mogłaby być kanwą niejednego filmu, też kupiony przez żołnierzy, tyle że polskich, i w czasie drugiej wojny światowej, i nie w Kanadzie, a w Persji. Niedźwiedź Wojtek, postać autentyczna, nie literacka, dorastał wśród żołnierzy II Korpusu armii gen. Andersa, miał nawet książeczkę wojskową i przydziały żywności, był legalnym żołnierzem zarejestrowanym "na stanie". Wojtek pomagał nosić skrzynki z amunicją, pilnował obozu, goniąc intruzów, siłował się z każdym, nie czyniąc nikomu najmniejszej krzywdy, polscy kawalarze nauczyli go "palić papierosy", Wojtek znał kindersztubę, zżerał papierosy, ale tylko zapalone, i pijał przydziałowe piwo. Niedźwiedź Wojtek był pod Monte Cassino, przeszedł cały szlak bojowy II Korpusu, dojechał z nim do Wielkiej Brytanii. Żywot zakończył w zoo w Szkocji, gdzie tak tęsknił za polskimi żołnierzami, że schorowany, wychodził z domku tylko na dźwięk polskiego języka. Szkoci, nie Polacy, postanowili go upamiętnić pomnikiem, a Polacy o niedźwiedziu Wojtku, żołnierzu II Korpusu, niewiele wiedzą…

Przejeżdżamy zjazd do Parku Narodowego Pukaskwa, będziemy tu za kilka dni. W miejscowości Marathon Autostrada Transkanadyjska, która za Wawa szerokim łukiem oddaliła się od Jeziora Górnego, znowu do niego powraca i zdąża na zachód. Tu już góry, szosa wije się wśród nich, wspina się na wierzchołki, poprowadzona często wykutymi w skale wąwozami, przecina olbrzymie doliny długimi wiaduktami, odsłaniając co jakiś czas spektakularne widoki na zamgloną taflę jeziora. Wszędzie po drodze parki prowincyjne, miejsca warte zobaczenia, a przecież nie da się wszystkiego obejrzeć.

Decydujemy się najpierw zajrzeć do Parku Prowincyjnego Neys, położonego na półwyspie Caldwell, ale dotykającego częścią swej granicy autostrady.

Granitowe pięknie wyrzeźbione przez erozję skały, prowadzi przez nie 20-kilometrowa trasa, dwa kilometry piaszczystej plaży, trasa do wieży obserwacyjnej ze spektakularnym widokiem na jezioro, można wypożyczyć canoe lub kajaki i popływać. Neys ma bardzo ciekawą historię, tutaj w latach 20. XX wieku zawędrował Lawrens Harris ze słynnej kanadyjskiej grupy artystów zwanej Grupą Siedmiu, tu namalował znany obraz "Pic Island", natomiast w latach II w.św. na półwyspie mieścił się obóz dla niemieckich jeńców. Nie dane jest nam nacieszyć się widokami ze szlaku, nie ma po co w ogóle zaczynać trasy. W upale Jezioro Górne paruje i kłęby mgły snują się w kierunku lądu. Z minuty na minutę z horyzontu znikają wyspy, znikają brzegi, w jakiś groteskowy sposób znikają na naszych oczach kolejni ludzie na plaży… Jedziemy dalej, nie ma na co czekać. W miejscowości Terrace Bay z punktu widokowego na latarni morskiej przy szosie, która jest kopią prawdziwej latarni położonej naprzeciwko miasteczka na wyspie, mamy nadzieję zobaczyć piękne widoki. I tu nic z tego, za to możemy obserwować sceny jak z horroru science fiction "Mist". Mgła wypełza na miasteczko, wcale nie tak nisko położone, obejmuje kolejne domy jak mackami ośmiornicy, liże autostradę i plazę poniżej nas.

Następne kilkanaście kilometrów jedziemy na przeciwmgielnych światłach, potem nagle przejaśnia się, po mgle nie ma śladu. Zaglądamy jeszcze do Rainbow Falls Provincial Park. Prawie nie ma ludzi, może dlatego, że to koniec sierpnia i właściwie koniec sezonu, park pięknie położony nad Whitesand Lake wśród wzgórz, na tyle daleko od szosy, że w ogóle jej nie słychać, piaszczyste plaże, łazienki z lat 70., widać, że nikt tu w nic od tego czasu nie inwestował, ale jest wyjątkowo czyściusieńko. Z jeziora Whitesand wodospadami wypływa rzeka o tej samej nazwie, drewnianymi mostkami poprowadzono krótki szlak wzdłuż nich. Stawiamy samochód w cieniu, otwieramy okna, kotów nie będziemy ciągnąć ze sobą, są już zmęczone drogą, i gnamy szybko na trasę. Na początku wodospadu kacza rodzina, matka nadzoruje z kamienia stadko podrośniętych piskląt, jakim cudem rwąca woda nie pociąga ich w dół, nie wiadomo, ale nurkują tuż-tuż spadu zupełnie bez strachu. Wodospad malowniczy, podobno z mostka na końcu zawsze widać tęczę, stąd jego nazwa. Tęczy nie ma, ale nie można mieć wszystkiego. Rainbow Falls ma jeszcze drugi kemping przy samym Jeziorze Górnym, ale jakiś mało przyjemny, mimo że z panoramą na jezioro.

Wracamy na Autostradę Transkanadyjską, przed nami jeszcze sporo kilometrów do naszego celu, Sleeping Giant Provincial Park, o czym mamy nadzieję opowiedzieć następnym razem.

Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński

Opublikowano w Turystyka

Zakończyliśmy naszą ostatnią opowieść w Lake Superior Provincial Park, a dzisiejszą rozpoczynamy w tym samym miejscu. Siedzimy nad mapą i debatujemy. Mamy dwa dni, czasu nie da się rozciągnąć jak gumy, niestety, trzeba dokonać wyboru, co zobaczyć. Na pierwszy ogień idzie szlak Peat Mountain, 12 kilometrów na najwyższe w okolicy wzniesienie – 518 m n.p.m. To najoczywistszy wybór, bo start jest wprost z naszego kempingu Rabbit Blanket Lake.

Pogoda teoretycznie jest cudowna, prawie 30 stopni, ale to temperatura na plażowanie, a nie chodzenie po lesie, a przez las głównie prowadzi szlak, mija strumyki i bagna, piękne wysoko położone jeziorko, naprzemiennie wspina się ostro pod górę i schodzi w dół jarów, omija głazy i skałki, wokół klony cukrowe i żółte brzozy. Żółta brzoza korę na pniu ma rzeczywiście trochę żółto-brązowo-szarą.

Pot leje się z nas strumieniami, jeszcze nie wiemy, że temperatura będzie cały czas taka wysoka i że wyprawa zostanie zapamiętana jako wakacje pod znakiem potu. Piękny widok ze szczytu na meandrującą w dolinie rzekę i torfowiska wynagradza wszelkie trudy, piękny, choć zamglony. Mamy jeszcze jedną atrakcję, cały wierzchołek porośnięty jagodami, choć raz udało nam się wyprzedzić niedźwiedzie.

Następnego dnia wycieczka już nad sam brzeg Jeziora Górnego, szlakiem o nazwie Orphan Lake. Ma tylko 8 kilometrów długości i jest bardzo popularny, o czym świadczy wydeptana ścieżka. Wspinamy się powoli do góry, omijamy otoczone wzgórzami jeziorko, znów pod górę i piękny widok na całe Jezioro Górne. Stąd szlak schodzi kamienistą ścieżką wprost na brzeg. W przeciwieństwie do piaszczystej Agawa Bay, tutaj fale wypluwają kamienie na plażę. Im dalej od wody, tym większe, wszystkie różnokolorowe, o niesamowitych deseniach, najpiękniej wyglądają te pod wodą, a woda w Jeziorze Górnym jest tak przezroczysta jak w górskim potoku, najczystsza ze wszystkich Wielkich Jezior. Spoglądamy w dal... Dla kogoś, kto wakacje w młodości spędzał na Mazurach, jezioro to woda, gdzie zawsze widać drugi brzeg, nad Jeziorem Górnym brzegu nie widać, przypominałoby Bałtyk, szczególnie gdy fale biją w brzeg, ale Bałtyk jest ciemnogranatowy, czasami czarny, wygląda groźnie, szum fal tylko podobny, no i temperatura wody, w Jeziorze Górnym średnia roczna to 4,4 stopnia Celsjusza. Gdzieś tam za horyzontem jest niewidoczna granica między Stanami Zjednoczonymi a Kanadą. USA przypadła większa część jeziora, które ma ponad 82 tys. km kw. i jest pod względem powierzchni największym słodkowodnym jeziorem na świecie, nie na darmo Odżibuejowie nazywali je gichigami, wielką wodą. Od strony amerykańskiej rozłożyły się nad nim trzy stany: Minnesota, Wisconsin i Michigan, od kanadyjskiej leży w całości w prowincji Ontario. Trudno uzmysłowić sobie taką przestrzeń, to przecież mniej więcej ćwiartka Polski. Byłoby ciekawie objechać jezioro wkoło, to 2 tys. km drogi, po tamtej stronie są podobno równie piękne miejsca, ale z kotami nie damy rady, pozwolenia, szczepienia itd., za dużo zachodu.

Siadamy na chwilę zapatrzeni w niewielkie fale delikatnie muskające brzegi plaży, jezioro wygląda przyjaźnie, jest takie jasne, spokojne, w przeciwieństwie do naszego Bałtyku, który ma w sobie zawsze jakiś element grozy. Nic bardziej złudnego, pogoda może się zmienić w każdej chwili, przeistaczając gładką taflę w ryczącego, szalejącego potwora. Odczuliśmy to kiedyś na własnej skórze, gdy na plaży w Agawa Bay na stojąco pół nocy chroniliśmy plecami namiot i siebie przed porwaniem, choć przezornie był przywiązany solidnie do drzew. Przezroczysta woda kryje na dnie tajemnice i ludzkie tragedie. Wielkie sztormy pochłonęły tu wiele ofiar. Wody przy południowym brzegu, wokół Whitefish Point, są nazywane największym cmentarzem Wielkich Jezior. Sztorm o nazwie Mataafa w 1905 roku pochłonął najwięcej statków, podobnie tragiczny był zachowany w ludzkiej pamięci Great Lake Storm w 1913 roku. Ostatnią dużą ofiarą Jeziora Górnego był statek "Edmund Fitzgerald", który zatonął 28 km od Whitefish Point w 1975 roku. W latach 90. ekspedycja poszukiwawcza odnalazła we wraku ciało, w pełni ubrane, w pomarańczowej kamizelce, leżące twarzą do dołu. Niska temperatura wstrzymuje proces rozkładu, ciała nie wypływają w górę. Tak jak mówi legenda, Jezioro Górne prawie nigdy nie oddaje swoich ofiar.

Z rozmyślań wyrywa nas pasja, imperatyw nieodparty – kamienie. Są piękne, choć urodą tym z parku Awenda żaden nie dorównuje. Jesteśmy spoceni niosąc prawie puste plecaki, ale mimo to ładujemy co cudniejsze zdobycze. Okazuje się, że przyjaciół poznaje się nie tylko w biedzie, ale i w namiętnościach. Edyta wspaniałomyślnie ofiaruje się zabrać trzy duże do swojego plecaka, a Tomek cichcem wybrany przez siebie wielki kamień niesie dla nas i ujawnia się z tym darem dopiero przy samochodzie.

Opuszczamy jezioro, szlak poprowadzono wzdłuż Baldhead River do malowniczych niewielkich wodospadów, które widać z brzegu, ale najpiękniejsze jest zwykle to, co zakryte, niesamowite kaskady nad wodospadem, do których trzeba przeskoczyć po kamieniach. Granitowe skały w różowo-czarne paski, raz cieniutkie, w innym miejscu grube, jak gdyby ktoś tortową przekładaną masę wylał niefrasobliwie w tym miejscu. Woda wygładziła skały, wyżłobiła je we wzgórki i niewielkie wgłębienia, baseniki, przez które woda przemyka niewielkimi strumieniami, chwilę potem już połączona tworząc wodospad. Najefektowniej to miejsce wygląda zaraz po deszczu, ale już w promieniach słońca, blady róż i czerń nabierają wtedy intensywności, wyrazistości, gmatwanina linii ujawnia się w całej pełni. Z lekkim żalem stąd odchodzimy, trafiliśmy niestety na słońce ledwie przezierające co jakiś czas zza chmur. Stąd już niedaleko do parkingu, jeszcze piękny fragment kładkami przez bagnisko pokryte zielonym mchem, potem ostro do góry przy równie pięknie wyrzeźbionym erozją klifie.

Patryk po wycieczce koniecznie chce popływać, więc jedziemy do miejsca piknikowego do Katherine Cove, tuż przy autostradzie. W niewielkiej zatoczce przy piaszczystej plaży jest ponoć najcieplejsza woda w okolicy, zjeżdżają tu na kąpiele rodziny z dziećmi z całej okolicy. Towarzysząca nam trójka włazi do wody, my moczymy palce, o nie, ta woda jest tylko "ponoć najcieplejsza". Mimo że wychowani na kąpielach w Bałtyku, odmawiamy zdecydowanie dokonania aktu masochizmu.

Stąd jest niedaleko do jeszcze jednej bardzo ciekawej i niedługiej, trzykilometrowej trasy wzdłuż Sand River, o nazwie Pinguisibi, jak rzekę nazywali Indianie, od jej ujścia w górę do pierwszej przenoski, bo rzeką można spływać. Oprócz pięknych wodospadów i serii kaskad, płaskich skał z szarego, rzadziej różowego granitu poprzetykanego jasnoczarnym diabazem, w którym gdzieniegdzie woda, jako że jest bardziej podatny na erozję, wyrysowała finezyjne białe koronki i pajęczyny, trasa ma walory edukacyjne. Wzdłuż całego szlaku umieszczono tablice wyczerpująco informujące o życiu Odżibuejów, o tym, jak rzeka karmiła, dawała schronienie, jak ciężko, jak trudno było im przetrwać. Odżibuejowie byli plemieniem wędrownym, nad Jeziorem Górnym mieszkają od 2 tys. lat, rzeka była ich starodawnym szlakiem canoe, terenem polowań, nazywali ją Rzeką Białego Piasku. Ich życie uzależnione było od cyklu przyrody, od pór roku. Każdej wiosny rodziny zbierały się w większe grupy w celu zbioru soku klonowego, potem na lato przenosiły się do wiosek u ujścia rzek takich jak Sand River, położonych na piaszczystych łachach (widać je przy końcu szlaku, rzeka tam zupełnie zmienia charakter, z kamienistej staje się właśnie piaszczysta). W natlenionej kaskadami wodzie, idealnym środowisku dla pstrągów, Indianie łowili je przy pomocy siatek na długich kijach, zbierali leśne owoce, by jesienią znowu podzielić się na rodzinne grupy i popłynąć w górę rzeki w głąb lądu w celu przetrwania zimy.

Tyle jest jeszcze ciekawych tras w Superior Provincial Park, kilka zamkniętych, w tym droga do bardzo ciekawej Gargantua Bay, dlaczego, nie wiadomo. Nie wspomnieliśmy też na przykład o 24-kilometrowym szlaku do wodospadów Agawa. Wiele lat temu nie udało nam się tam dojść, tym razem zabrakło czasu. Może wybierzemy się tu jesienią pociągiem przez kanion Agawa, kiedy kolory liści są najpiękniejsze.

Żegnamy się z parkiem prowincyjnym Superior Lake, odwiedzając Old Women Bay, czyli Zatokę Starej Kobiety, położoną tuż przy autostradzie. Nazwę wzięła od górującego nad nią wzgórza, którego grzbiet, jak się dobrze przypatrzyć, przypomina twarz starej kobiety. Zatoka w dawnych czasach dawała schronienie przed złą pogodą handlarzom futer. Tu też można obserwować sokoły wędrowne, najszybsze ptaki na ziemi, potrafiące w czasie ataku na ofiarę osiągać prędkość 322 kilometrów na godzinę. Jezioro Górne dzięki swym licznym klifom stało się w latach 60. miejscem odbudowy populacji sokoła wędrownego, wyniszczonego stosowaniem pestycydów, głównie DDT. Piaszczysta Old Women Bay jest miejscem ich zwyczajowych uczt. My szczęścia oglądania sokołów tym razem nie mieliśmy, żegnaliśmy Lake Superior Park widokiem w lusterku samochodu zamglonej twarzy Starej Kobiety.

Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński

Opublikowano w Turystyka

Wjeżdżamy ponownie na autostradę oznaczoną białym listkiem na zielonym tle. Przemierzyliśmy ją od zachodniego wybrzeża po wschodnie, zaprowadziła nas na wspinaczkowe wyprawy w Góry Skaliste i nad urwiska Cape Breton w Nowej Szkocji, tym razem cel jest bliższy – Jezioro Górne – ale wcale nie mniej atrakcyjny, mimo że już znany. 

Omijamy obwodnicą przemysłowe miasto Sudbury, miasto kopalń niklu i hut, zupełnie bez żalu. Niech się nie czują urażeni jego polscy mieszkańcy, jeśli przeczytają ten tekst, księżycowy pokopalniany krajobraz wokół, hałdy, jakaś pustka przerażająca, miasto daje pracę, ale żyć w takim krajobrazie zapewne niełatwo.

Autostrada Transkanadyjska za Sudbury skręca na zachód, do Sault Ste. Marie mamy 300 kilometrów, a stamtąd jeszcze około stu do kempingu w Superior Provincial Park. Mijamy mniejsze i większe miasteczka, po lewej stronie North Channel jeziora Huron, cottage'e, indiańskie rezerwaty, gospodarstwa rolne. Domki mizerne i trochę lepsze, ale czuć, że tu już dalej jest od metropolii. W miejscowości Espanola odchodzi droga na Manitoulin Island, największej wyspy na świecie położonej na słodkowodnym jeziorze. Tak mniej więcej w połowie drogi między Sudbury a Sault Ste. Marie natomiast odchodzi droga do Elliot Lake, kiedyś sporego miasta słynnego z kopalni uranu, które po jej zamknięciu podupadło tak bardzo, że domy oddawano prawie za darmo. Mieszkańcy pouciekali, bo pracy nie było. Burmistrz Elliot Lake nie poddał się bez walki, przeznaczył olbrzymie pieniądze na prowadzoną z rozmachem kampanię reklamową skierowaną do emerytów – przyjeżdżajcie tu na jesień życia, domy prawie za darmo, infrastruktura, dobry szpital, wokół wzgórza i jeziora, raj na ziemi! Kampania powiodła się nadspodziewanie dobrze, w Elliot Lake zaczęło przybywać mieszkańców, starszych ludzi, którzy nie obawiali się skażenia terenu uranem, ceny domów szły w górę. Byliśmy tu parę lat temu, miasteczko jest rzeczywiście pięknie położone, ale nie ono nas interesowało, a Mississagi Provincial Park usytuowany niedaleko od niego. Cisza, spokój, prawie nikogo tam nie było, piaszczyste plaże. Przy jednej z nich resztki samolotu. Tu w roku 1946 rozbił się prototyp brytyjskiego myśliwca. Pilot McKenzie zdołał się katapultować, ale ponieważ misja była tajna, nikt nie wiedział, gdzie nastąpiła katastrofa. Błąkał się przez miesiąc, próbując przetrwać, aż wreszcie napotkał rybaka. Resztki samolotu można oglądać niedaleko od kempingu, ale tylko resztki, bo wszystkie ważne wojskowo części zostały pieczołowicie zebrane przez wojsko.


Droga nr 17, którą tak jest oznaczony ten odcinek Autostrady Transkanadyjskiej, doprowadza nas prawie do samego Sault Ste. Marie. Nie wjeżdżamy do miasta. Tu Jezioro Górne poprzez St. Mary's River i parę mniejszych jezior łączy się z Huron, i tu także jest punkt graniczny między Kanadą a USA.
17-tka skręca na północ, a my wraz z nią. Przed nami góry, które sprawiły, że 265-kilometrowy odcinek Trans-Canada Highway od Sault Ste. Marie do Wawa został zakończony jako jeden z ostatnich. Serpentyny wykute w skałach, pokryte świerkami góry, tafla Jeziora Górnego i wyspy wyłaniające się niespodziewanie co i raz zza zakrętów, przejazd tą trasą sam w sobie jest atrakcją. Przed wjazdem w góry co chwila mijamy tablice z reklamą indiańskiego sklepu z pamiątkami – już za 10… już za 8… już za 3 kilometry… Cóż, siła tkwi w marketingu. Do sklepu nie zaglądamy, nie mamy czasu, ale wspominamy go z sympatią, tu dobrych parę lat temu, mówiąc elegancko, nabyliśmy w drodze kupna urodziwy skądinąd gliniany dzbanek z certyfikatem oryginalności: "Zrobione ręcznie przez Indianina z plemienia Odżibuejów w stylu meksykańskim". Inną nowością są fotokomórki na łosie na poboczach uruchamiające umieszczone wcześniej światła ostrzegawcze. Łosie przechodzą przez szosą nocą, jazda w niektórych miejscach po ciemku to prawie rosyjska ruletka, a liczne tablice ostrzegawcze wiele nie pomagają.
Pierwsze spojrzenie na Jezioro Górne z punktu widokowego przy szosie. Jezioro zamglone, temperatura prawie 30 st., niepotrzebnie się cieszymy z pozornie dobrej pogody, lodowata woda intensywnie paruje, jeszcze nie wiemy, że taki zamglony krajobraz będzie nam towarzyszył prawie do końca podróży, mimo że romantyczny, utrudniając robienie zdjęć i ograniczając widoki.


Docieramy do granic Lake Superior Provincial Park. To obszarowo jeden z największych parków prowincyjnych w Ontario. Najdłuższy szlak wzdłuż brzegu jeziora ma 65 kilometrów. W parku jest 250 miejsc kempingowych na trzech zbiorowych kempingach: dwa nad jeziorkami w lesie – pierwszy od wjazdu to Crescent Lake i trzeci prawie przy końcu parku, Rabbit Blanket, tam mamy się zatrzymać. Środkowy kemping, największy, Agawa Bay, jest największy i najbardziej popularny. Część miejsc kempingowych znajduje się na samej trzykilometrowej piaszczystej cudownej plaży nad Jeziorem Górnym. Niestety, jest i minus, autostrada przebiega tuż przy kempingu i w nocy ci na miejscach oddalonych od plaży mogą mieć wrażenie, że ciężarówki zaraz wjadą im na głowę.


Postanawiamy po drodze odwiedzić jedną z większych atrakcji parku, rysunki naskalne w Agawa Rock. To tylko 20-minutowa wycieczka. Rysunki zostały namalowane na skale tuż nad wodą, dochodzi się do nich głębokimi szczelinami w granitowych skałach o wysokich, pionowych ścianach. Samo miejsce podobno jest mistyczne, takie znaczenie miało dla Odżibuejów. Szczelinami w granicie powstałymi w wyniku ciśnienia wypływała lawa, tworząc diabaz, magmową skałą wulkaniczną, miliard lat erozji zniszczył diabaz i pozostawił odporniejszy granit, tworząc szczeliny. Tyle w wielkim skrócie mówi geologia o powstaniu tego miejsca.


Indianie opowiadają inną historię. Rodzinie Odżibuejów zaginął synek w okolicy Agawa Rock. Rodzice znaleźli tropy Misshepezhieu, Wielkiego Rysia, wiodące do wody. Ojciec wezwał na pomoc swoich opiekunów, thunderbirds, mityczne ptaki obdarzone niezwykłą mocą rozbiły piorunami skałę, odkrywając jaskinię, gdzie schował się z porwanym dzieckiem potwór. I tak powstały szczeliny.
Żeby obejrzeć rysunki z bliska, trzeba przejść kilka metrów skalną półką między wodą a pionową granitową ścianą. Tablice ostrzegają, że były wypadki śmiertelne, fale zmyły ludzi do wody i prawdopodobnie roztrzaskały o skały. Na wszelki wypadek powieszono tu koło ratunkowe i zamontowano grube liny, dzięki którym można w razie czego wdrapać się na śliską skałę. Jest rzeczywiście śliska, mokra nie od fal, a od osadzającej się mgły i wyślizgana setkami ludzkich stóp. Andrzej idzie w butach, ja buty ściągam, bezpieczniej czuję się na bosaka. Rysunki wydają się bardziej wyblakłe niż dziesięć lat temu, kiedy tu byliśmy ostatni raz. Może to złudzenie, wina braku słońca i mniejszego kontrastu. Kilkadziesiąt lat temu było ich więcej, ale skała zerodowała i odpadła razem z rysunkami.


Cała historia Agawa Rock jest mistyczna i niewyjaśniona. Jedna historia mówi, że szkic na brzozowej korze z zaznaczonym miejscem, gdzie znajdują się rysunki, wręczył w połowie XIX w. amerykańskiemu etnografowi szaman Odżibuejów. Historia na tablicy przy skale opowiada, że ich odkrycie zawdzięczamy Sydneyowi Dewdneyowi, który w latach 1957–1975 przemierzył canoe setki kilometrów w poszukiwaniu naskalnych rysunków. Znalazł ich 250, w tym te w Agawa Rock. Tak samo tajemnicze jest, jaką farbą je namalowano. Parkowa ulotka wyjaśnia, że to czerwona ochra z tlenkiem żelaza pozyskiwana z wyspy na jeziorze. A przecież ochra, zdaje się, robi się czerwona dopiero pod wpływem temperatury 200 stopni Celsjusza. Nikt nie wie, ile lat mają rysunki, nikt ich nie badał, szacunkowo stwierdzono, że 150 do 500. Na jakiej podstawie? 150, bo na jednym z rysunków widać człowieka na koniu, więc nie mogą być starsze, malujący je musiał widzieć białego człowieka. A na jakiej podstawie stwierdzono, że to koń, skoro ma krótki ogon i tak samo namalowane zwierzę, ale bez człowieka, określono już jako łosia? Rysunki są bardzo realistyczne, ludzie w canoe, ptaki, żółwie, jelenie lub renifery, które się zapuszczają w te tereny. I równie realistyczne rysunki zwierząt, których nauka nie zna. Największy jest stwór z rogami, uszami i długim ogonem, cały grzbiet pokryty wypustkami. Ulotka tłumaczy, że może to Misshepezhieu, mityczny stwór władający jeziorem, wzbudzający fale, za niego uznano też rysunek podobnego stwora, nie wiadomo czemu, bo ten wygląda na antylopę, tyle że z wypustkami na grzbiecie, ma kopyta, a tamten łapy, jest inny. Kolejna teoria, że może rysunki przedstawiają przygotowania Odżibuejów do wojny z agresywnymi Irokezami, może cztery koła, człowiek na koniu i krzyż to mityczne cztery sfery, może… może… Tych wyjaśnień jest wiele, każda próbuje to, co nierozpoznane, zaliczać do sfery symboliki, wyobrażeń, czemu przeczy realizm pozostałych rysunków. Żadne z nich nas nie przekonuje. Odżibuejowie nie wiedzą, co przedstawiają, szamani wyginęli, nie wykształcając następców, ciągłość ich wiedzy została przerwana. Dla nas stwór zidentyfikowany jako Misshepezhieu to ewidentnie dinozaur, tyle że z rogami. Może tak się zniekształcił w pamięci pokoleń. Węże z nogami! – to samo. Szamani indiańscy z Ameryki Północnej, którzy prawdopodobnie malowali te rysunki, czy z Południowej (o tych tak pięknie pisze pan Wojciech Cejrowski w swoich książkach) wiedzę mieli niezwykłą i profetyczne zdolności. Potrafili widzieć przeszłość i przyszłość, narysować Układ Słoneczny, pokazać kształty kontynentów i opisać, jak wygląda na przykład Australia. Potrafili opuszczać ciało i szybować w umyśle ptaka, działali na pograniczu wyższych stanów świadomości i czarnej magii, strony ciemności, Zła. Może szaman malował to, co sam widział, lub przeszłość ujrzaną w transie, może widział przyszłość, rzeczywiście człowieka na koniu i krzyż, symbol nadciągającej obcej cywilizacji, a może widział przyszłość jeszcze odleglejszą, kiedy nadejdzie czas genetycznie zmutowanych przez człowieka potworów?


Z nierozwiązaną tajemnicą docieramy na kemping. Jest cicho, spokojnie, czyste łazienki, prawie nie ma ludzi, mamy ładne miejsce z zejściem do jeziora Rabbit Blanket. Najbardziej zadowolone są Fifka i Pimpek, bo okazuje się, że po kempingu szaleją stada królików – wyjątkowo ekscytująca atrakcja. Mistyczny nastrój mija, pojawiają się bardziej praktyczne konstatacje, jak takie prymitywne plemię mogło stworzyć farbę, która przetrwała setki lat południowego słońca i nieustanne smaganie fal, a nasza cywilizacja nie może stworzyć barwnika do bawełnianej bluzki, który by przetrwał trzy prania…

Opublikowano w Turystyka
sobota, 21 wrzesień 2013 11:43

Sukces na Doe Lake

W sobotę, 7 września 2013 r., odbył się 18th Annual Pike and Pickerel Tournament organizowany przez Emsdale Lions Club Inc.
Miejsce zawodów to malownicze i zasobne w ryby Doe Lake w miejscowości Emsdale. W zawodach tych, już od 9 lat biorą udział polscy wędkarze z PKZW z Toronto.
Zgodnie z regulaminem w zawodach startują dwuosobowe zespoły, które do wagi mogą dostarczyć 6 ryb. Mogą to być tylko 2 szczupaki, natomiast sandacze mogę stanowić resztę. Inne gatunki ryb nie są brane pod uwagę. Za ryby wypuszczone po zważeniu zespół może otrzymać po 2 uncje za każdą.

Opublikowano w Wędkarstwo

Rzeki wyznaczały kiedyś na terenie dzisiejszej Kanady szlaki komunikacyjne, jedyna droga przemieszczania się tubylców w nieprzebytej puszczy. Przybył na te ziemie biały człowiek, powstawały punkty handlowe ekspansywnej Hudson Bay Company, przybywali imigranci. Powstała konfederacja, powstała Kanada, a warunkiem przystąpienia do niej Kolumbii Brytyjskiej było stworzenie połączenia kolejowego z resztą prowincji. Trudno sobie wyobrazić, że w tym czasie podróż przez Kanadę na osiołkach, koniach i łodziami zajmowała trzy miesiące. Po powstaniu połączenia kolejowego w 1885 roku podróż ze wschodniego wybrzeża na zachodnie zajmowała już tylko tydzień.

Teraz to kolej zastąpiła częściowo drogi wodne, choć są one nadal ważne komunikacyjnie w czasach nam współczesnych, stała się arterią umożliwiającą rozwój państwa. Kolej dowoziła nowych imigrantów na coraz to nowe obszary osiedlenia, przy stacjach powstawały miasteczka tętniące życiem, kolej była najważniejsza, umożliwiała handel, umożliwiała rozwój, stanowiła centrum życia.

Po II wojnie światowej nastąpił gwałtowny rozwój motoryzacji i w 1949 roku parlament kanadyjski podjął decyzję o budowie Trans-Canada Highway. Budowę rozpoczęto w 1950 roku, a oficjalne otwarcie nastąpiło w 1962 roku, choć kolej nadal królowała jako środek transportu. Zakończenie prac nastąpiło dopiero w 1971 roku. Autostrada Transkanadyjska (choć tak naprawdę w mniej zaludnionych częściach Kanady jest to dwupasmowa szosa) łączy 10 prowincji. Liczy obecnie 7821 km, oznaczona jest białym klonowym listkiem na zielonym tle, w dole nazwa prowincji, przez którą akurat przebiega. Umowne tzw. mile zerowe znajdują się w St. John's w Nowej Fundlandii i w Victorii w Kolumbii Brytyjskiej.

Autostrada stała się aortą państwa, zastępując w tej funkcji kolej. To przy niej teraz toczy się życie, to nią mkną tysiące ciężarówek (czy jest ich mniej, gdy zamiera produkcja przemysłowa w Kanadzie, wiedzą na pewno tak liczni polscy kierowcy tirów), ona umożliwia handel wewnętrzny i z USA, choć nadal wiele miejscowości na północy dostępnych jest tylko samolotem lub zimą drogami po lodzie.

Autostrada Transkanadyjska ważna jest nie tylko dla handlu, umożliwia turystykę, umożliwia dotarcie w krótkim czasie do miejsc, które przecież tak niedawno były niedostępne, a samo przejechanie nią dostarcza wielu emocji, spotkań z ludźmi i widoków zapierających dech w piersiach, bo Kanada przecież jest, po Polsce oczywiście, najpiękniejszym krajem świata. I właśnie Trans-Canada Highway miała nas doprowadzić nad Jezioro Górne aż do Thunder Bay…

Autostrada Transkanadyjska omija łukiem położone na południu Toronto i docieramy do niej autostradą nr 400, na tym odcinku nosi nazwę drogi nr 69, przy niej położony jest Park Prowincyjny Grundy Lake, nasz pierwszy przystanek. Do Grundy Lake jedzie się z Toronto ok. czterech godzin. Dla większości ludzi to trochę za długo na weekendowy wyjazd, tym bardziej że pozornie w parku nie ma nic rewelacyjnego, czego by nie było bliżej aglomeracji torontońskiej. Nic mylnego, Grundy Lake jest naprawdę niedocenianym miejscem. Pierwszym jego plusem jest, że zwykle są tu wolne miejsca w przeciwieństwie do wszystkich parków prowincyjnych położonych bliżej GTA, nie mówiąc już o słynnym Killarney Provincial Park, gdzie trzeba robić rezerwację wiele miesięcy do przodu, a od którego dzieli go tylko niecałe sto kilometrów, i może stanowić świetną bazę do wypadów w kwarcytowe góry w Killarney.

Park obejmuje kilka jezior, miejsca kempingowe znajdują się przy czterech: Clear Lake (tu niestety trochę słychać autostradę, nie polecamy), Grundy Lake, od którego park wziął nazwę, Grud Lake i Gut Lake. Są też miejsca w interiorze. Niektóre miejsca kempingowe są wyjątkowej urody, położone na skałach z dostępem do wody. Każde jezioro ma piaszczyste plaże i płytkie kąpieliska idealne dla dzieci. Jest parę kilkukilometrowych tras, przez piękne granitowe skały na Gut Lake, do dzikiego położonego wśród skał i bagnisk Jeziora Łabędziego, jest trasa przez bobrowe żeremia, przez łąki, torfowiska i bagniska, dla każdego coś miłego. Rozległość parku stwarza możliwości eksploracji terenu na rowerze, na miejscu można nad każdym z jezior wypożyczyć canoe, można też wybrać miejsca w interiorze lub zrobić długą wycieczkę w kierunku French River.

Możliwości co niemiara, o wszystkim oraz o faunie i florze parku można dowiedzieć się z parkowej gazetki, jeśli oczywiście przebrną Państwo przez wszystkie strony wypełnione nakazami, zakazami i tabelami z wysokością kar. W każdym parku w Ontario są ostrzeżenia o niedźwiedziach, ale jak nas poinformowali rangersi, w tym roku w Grundy ich nie widziano i pewnie zazwyczaj jest ich tu mało, bo park graniczy z indiańskim rezerwatem, a Indianie strzelają do wszystkiego co się rusza – widzieliśmy dużo łusek po nabojach na terenie parku, gdzie polować nie wolno.

Docieramy do Grundy Lake w sobotę, nasi towarzysze podróży, Tomek, Edyta i ich 12-letni syn Patryk już są. Zadowolone z opuszczenia samochodu koty witają się grzecznie z każdym, Pimpek łasi się do Patryka, to już starzy kumple. Przebiegamy na szybko kilka tras, jutro dalej w drogę na północ Trans-Canada Highway na spotkanie niewiadomego.

Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga

Opublikowano w Turystyka

Moja mama mówi, że nie powinno się zbierać kamieni. Kto je zbiera, tego życie będzie drogą po kamieniach, nierówną i wyboistą. Mnie tam jednak zawsze coś do kamieni ciągnęło. W liceum podczas wycieczki do Anglii znalazłam kamień z dziurą – nosiłam go potem długo w charakterze naszyjnika. Zawieszony na szyi, na grubym rzemieniu, wydawał się taki alegoryczny.

Jakoś na początku pobytu w Kanadzie koleżanka opowiedziała mi o pasiastych kolorowych kamieniach w parku prowincyjnym Awenda. Niestety nie mieliśmy jak się tam wybrać. Udało się to dopiero w maju w tym roku, gdy odwiedziła nas mama mojego męża. Musieliśmy wymyśleć wycieczkę na jeden dzień, więc nasze myśli niechybnie powędrowały ku położonej 150 km od Toronto nad Georgian Bay Awendzie.
Dzięki temu, że odbyliśmy wycieczkę na początku maja, byliśmy w parku niemalże sami. Innych turystów można było policzyć na palcach jednej ręki. W sezonie jednak plaże są oblężone. Ale może warto pomyśleć o wyprawie we wrześniu lub październiku, kiedy drzewa ubiorą się w kolory jesieni.
Podróż trwa zaledwie około dwóch godzin. Na bramce uiszczamy opłatę i otrzymujemy mapę. Park nie jest duży, ale jest, gdzie chodzić. Na terenie wyznaczono siedem szlaków, z których najkrótszy ma pół kilometra, a najdłuższy – 13.


My tym razem jednak nie możemy być zbyt ambitni. Jest to bowiem inauguracyjny wyjazd z nosidełkiem i nie wiemy, ile nam Jacek wytrzyma. Mamy też wózek – jednak pchanie wózka przez las na dłuższą metę może nie być zbyt wygodne. Chociaż i tak jest nieźle, bo używamy przyczepki rowerowej, która po zamontowaniu przedniego koła spełnia funkcję wózka. Ma duże koła, więc nawet w lesie daje sobie radę.
Tak na marginesie muszę przyznać, że moim zdaniem jest to najlepszy sposób wożenia dziecka – Jacek dużo widzi, a dzięki specjalnemu hamaczkowi – ma wygodnie. Jakiś czas temu musiałam wziąć klasyczny wózek i gdy ruszyłam, aż sprawdziłam, czy hamulec jest zwolniony. Zwolniony był, ale wózek w porównaniu z przyczepką rowerową toczył się dość opornie.
Decydujemy się na spacer po plaży, a potem na przejście szlaku Wendat. Dojeżdżamy samochodem do końca głównej drogi, gdzie znajduje się parking. Stąd do plaży prowadzi krótka ścieżka przez las.


Nad zatoką jest pięć plaż – oznaczone numerami od 1 do 4 patrząc od wschodu na zachód i jedna plaża, na której można wypoczywać ze zwierzętami domowymi (między plażą pierwszą a drugą). Między plażami wytyczono szlak pieszy Beach Trial, który ma długość 4 kilometrów. Mija wszystkie plaże, przy czym ze zwierzętami można poruszać się tylko po części do plaży dla zwierząt. Z trasy dobrze widać wyspę Giant’s Tomb, która też zalicza się do parku. Przejście zajmuje około 45 minut (według parkowej broszury), wracać trzeba tą samą drogą.
My po prostu dochodzimy do pierwszej plaży i idziemy wzdłuż brzegu na wschód tam i z powrotem. Pogoda jest piękna, słońce świeci, niebo błękitne. Siadamy na kamieniach. Sprawdzam wodę – jeszcze zimna, ale nie jakoś przesadnie. Nogi zamoczyć się da. Jackowi chyba jest wygodnie – nie chce podziwiać widoków i szybko zasypia. Ciepło mu pod bluzą mojego męża.


Kamienie są, a jakże! Gdy idziemy, co raz schylam się, by podnieść jakiś. Kolorowe, pasiaste, stopniowo wypełniają moje kieszenie. Rafał się śmieje, że każdego turystę powinni rewidować na wyjeździe. Albo może ważyć przed i po... Całą plażę mamy prawie tylko dla siebie – jakaś osoba siedzi przy stoliku turystycznym, mijamy też rodzinę z dzieckiem. I to tyle.
Po leniwym spacerze po plaży wsiadamy do samochodu i podjeżdżamy na początek szlaku Wendat. Jezioro Kettle’s Lake, wokół którego będziemy szli, znajduje się we wschodniej części parku. Znajdują się przy nim dwa parkingi. Trasa tworzy pętlę o długości 5 kilometrów. Nazwa pochodzi ot tego jak nazywali sami siebie rdzenni mieszkańcy tego obszaru. Oznacza „ludzi z półwyspu”.
Jezioro jest tworem polodowcowym. Miało powstać na skutek stopniowego topnienia fragmentu lodu, który został w tym miejscu, gdy lodowiec się cofał. W tym rejonie gniazdują epoletnik krasnoskrzydły (red-winged blackbird) i czapla modra.
Tym razem ruszamy z wózkiem. Zaraz na początku trasy można zejść w dół do jeziora. Zbudowano w tym celu schody. Znosimy pojazd Jacka i podziwiamy widok. Niby większość drzew jest zielona, ale każda zieleń okazuje się inna. Las mieni się kolorami, odbija się w gładkiej tafli jeziora. Czasem tylko wiatr wzbudzi delikatną falę. Niektóre pnie, zapewne brzóz, świeca białością.


Dalej kroczymy przez las. Teren trochę faluje. Czasami widać jezioro. Wreszcie mam też okazję zobaczyć symbol Ontario – kwiatek trillium (po polsku trójlist). Na początku nie przychodzi mi do głowy, że to symbol prowincji, roślina po prostu mi się podoba, więc uwieczniam ją na zdjęciu. Ale gdy po paru dniach przypadkiem spoglądam na moją kartę OHIP, nagle wszystko staję się jasne.
W pewnym miejscu przechodzimy przez drewniany mostek – ze wschodniego krańca jeziora wypływa strumień, który wpada do zatoki Georgian. Tutaj najpierw rozlewa się w bagniste jeziorko. Właśnie między nim a Kettle’s Lake zbudowano kładkę. Z wody wystają kikuty drzew, pojawia się też charakterystyczna roślinność szuwarowa.
Od tego miejsca szlak wchodzi głębiej w las. Powoli robi się późno i chłodno. Pod koniec, przy drugim parkingu robimy jeszcze krótki postój przy molo. To jest przystosowane dla potrzeb osób niepełnosprawnych, więc nie musimy nosić wózka. Słońce jest już nisko, ciepłe, pomarańczowo-różowe światło pada na las.


Na ostatnim odcinku Jacek przypomina sobie, ze dawno nie jadł. Jednak nie bardzo jest gdzie się zatrzymać, więc ten kawałek przechodzimy bardzo szybko. W sumie na trasie pusto, spotkaliśmy może kilka osób.
W drodze powrotnej tradycyjnie zatrzymujemy się na kolację. Tym razem wybór, raczej przypadkowy, pada na jadłodajnię „Phil’s casual dining” usytuowaną przy Main St. w Penetanguishene. Zamawiam szaszłyk z kurczaka – wybór okazuje się dobry. Wielkość porcji – męska. Ja jednak jestem bardzo głodna i zjadam bez gadania. Co ciekawe, pierwszy raz spotkałam się tu z wyposażeniem łazienki w... wagę! Pomysł bardzo mi się spodobał. Aż skorzystałam. Nie wiem, na ile jest kwestia błędu pomiaru, ale różnica przed i po jedzeniu wyniosła 4 funty. Mój maż i jego mama śmiali się potem. Nie wiem, czy oni się ważyli, ale pewnie w ich przypadku wyniki nie byłyby tak imponujące – kończyłam za nich surówki.


Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Opublikowano w Turystyka
sobota, 24 sierpień 2013 11:05

Park Prowincyjny Killbear - przedsmak Kanady

Gdy przyjechaliśmy do Kanady, bardzo szybko stało się dla nas jasne, że nie będziemy mieć tu samochodu. Ci, którzy płacą co miesiąc ubezpieczenie i nie mają żadnych zniżek, na pewno doskonale wiedzą, o czym mówię. Dlatego też niewiele razy udało nam się wyjechać poza Toronto – komunikacja publiczna nie należy do najmocniejszych punktów Ontario. Gdy znajomy w sierpniu zeszłego roku zaproponował nam jednodniową wycieczkę na północ, nawet się nie zastanawialiśmy.

Mieliśmy jechać w inne miejsce nad zatoką Georgian, ale tam trzeba było płynąć promem, na który wszystkie bilety zostały wyprzedane. Okazało się to już na miejscu, musieliśmy więc wymyśleć jakąś alternatywę. Do Killbear nie było aż tak daleko.

Z Toronto jedziemy na północ autostradą nr 400. Im dalej, tym więcej skał. Widać, ile wysiłku trzeba było włożyć w zbudowanie tej drogi. Po obu stronach piętrzą się głazy, dokładnie widać rzeźbę geologiczną. Za Parry Sound należy zjechać na drugim zjeździe na zachód. Dojazd do parku jest oznakowany. Potem droga już sama prowadzi.

Za wjazd na teren parku płacimy 14 dolarów (liczone za samochód). Tradycyjnie dostajemy też mapkę.

Na początku nie zdaję sobie sprawy, na co właściwie patrzę. W końcu pierwszy raz widzę mapę pól kempingowych. Nie przyszłoby mi do głowy, że kemping może być tak zorganizowany. Każde miejsce ma swój numer. Szukam najwyższego – jest 1497. Aż nie wierzę. To dość sporo biorąc pod uwagę obszar parku. Na kempingach są nawet zaznaczone pralnie – co prawda nie wiem, jak one wyglądają. No ale może niektórzy lubią taki rodzaj wypoczynku. Jestem trochę rozczarowana, że mało tu szlaków pieszych. Na mapie widzę tylko trzy. To co robią ludzie z tych wszystkich namiotów...?

Oczywiście planujemy przejść wszystkimi trzema szlakami, co wcale nie jest takie trudne. Duża liczba miejsc kempingowych, plaże i krótkie szlaki sprawiają, że Killbear jest idealnym miejscem dla rodzin z małymi dziećmi. Można tu tez jeździć na rowerze – wzdłuż głównej drogi w parku poprowadzono szeroką utwardzona ścieżkę.

Zaczynamy od Lookout Point Trial. Już na początku zwracam uwagę na budowę śmietnika. Jest otwierany za pomocą specjalnie schowanej dźwigni. Klapa waży sporo. Czyli niedźwiedzie rzeczywiście tu chodzą.

Szlak ma 3,5 kilometra długości i – jak wszystkie w parku – zatacza pętlę. Idzie się głównie przez las. Część terenów, zwłaszcza bliżej parkingu, jest bardziej podmokła. Tam też zbudowano drewniane chodniki. Nieco dalej na powierzchnię przebijają się pierwsze skały. Po deszczu musi być tu dość ślisko. Szlak lekko podchodzi do góry, mam więc nadzieję na punkt widokowy. Niestety od rana jest pochmurno, niebo raczej szare. Drzewa robią się coraz niższe, rosną też rzadziej. Dochodzimy do punktu kulminacyjnego – jesteśmy na skalistym brzegu, który raczej stromo schodzi do wody. Jest to północna strona parku, czyli patrzymy na część zatoki Georgian zwaną Blind Bay. Killbear znajduje się bowiem na półwyspie.

W tym miejscu można odpocząć – ustawiono tu kilka ławek i stołów. Niestety zaczyna kropić deszcz. To miejsce w pełnym słońcu udało nam się zobaczyć dopiero w tym roku. Przy przeciwległym brzegu widać kilka wysp. Jeśli się dobrze przyjrzeć, są też zabudowania. Teren, który nie należy do parku, podzielono na działki. Stoją na nich domy letniskowe.

Wracamy na parking i podjeżdżamy do drugiego szlaku. To najkrótszy Lighthouse Point Trial. Chyba nie ma nawet kilometra. Został wytyczony na samym końcu cypla, a jego głównym punktem jest właśnie latarnia. Blisko parkingu znajdują się plaże. Pogoda się poprawia, więc pewnie niedługo pojawią się też amatorzy kąpieli. My pływanie postanowiliśmy zostawić sobie na koniec.

Jeśli od parkingu pójdziemy bardziej w prawo, dojdziemy do latarni przez skały. Jeśli w lewo – przez las. Którąkolwiek opcję byśmy wybrali, do samochodu wrócimy tą drugą drogą. Ścieżka przez skały podoba mi się. Chwilami jest nawet wymagająca. Gdy dochodzimy do latarni, widać trochę ruchu na wodzie. Pływają żaglówki. Schodzące do wody skalne bloki są wyżłobione w pasy, wyglądają bardzo ciekawie. Zanurzam rękę w wodzie – zachęcająca. To dobrze wróży pływaniu.

Na deser zostawiliśmy sobie Twin Points Trial. Wyznaczona ścieżka zatacza pętlę o długości 1,6 kilometra. Trasa zaczyna się w miejscu, gdzie znajduje się sporo „infrastruktury” – wiata, toalety, miejsca na grilla. Potem wiedzie przez las i, podobnie jak pierwszy szlak, przez płaskie skalne powierzchnie. Na skrawkach ziemi w załomkach skalnych rosną drzewa, i to całkiem pokaźnych rozmiarów! Skała ma kolor pomarańczowo-różowy. Wychodzi słońce, więc widać to jeszcze bardziej intensywnie. Dochodzimy do plaży i rozkładamy się na cyplu.

Przyznam, że nie jestem entuzjastką wakacji nad wodą – zdecydowanie wolę wędrować. Jednak to miejsce jest dla mnie idealne. Woda ciepła, zachęca, by się zanurzyć. I plażowanie na litej skale – wreszcie nie ma problemu, że po powrocie z plaży wszędzie mam piach! Okazuje się, że tylko z jednym trzeba uważać. Od takiej powierzchni słońce silnie się odbija i łatwo się spalić. Mój mąż, który ma jasną karnację i opala się na czerwono, potem przez tydzień mówił, że wszystko go boli i swędzi. Dlatego po wyjściu z wody warto chociaż narzucić koszulkę na ramiona.

Niedaleko wyznaczono też obszar cumowania łodzi. Wracamy – niby tylko trzy szlaki, ale zatrzymując się na pływanie, zleciało nam kilka godzin. W drodze powrotnej zjeżdżamy jeszcze do Parry Sound do restauracji Arizona Grill. Wygląda na to, że miejscową specjalnością jest fish&chips. Dość często, gdy jemy poza domem, zamawiam to danie, żeby sobie porównać. Tu było całkiem nieźle, ryba nie przesiąkła tłuszczem z panierki.

Wracamy trochę na około. Jest wypadek na autostradzie, więc trzeba szukać objazdów. Jeździmy bocznymi drogami, także nieutwardzonymi (na których stoją ograniczenia prędkości do... 60 km/h!). Mijamy farmy malowniczo rozlokowane w pofalowanym krajobrazie Ontario. Przejeżdżamy przez małe miasteczka – w jednym z nich na skrzyżowaniu przepuszczamy samochód, który z pewnością ma kilkadziesiąt lat. W środku siedzi dziadek w kapeluszu – może dostał ów pojazd np. w prezencie ślubnym... Lubię jeździć bocznymi drogami. Można wtedy obserwować prawdziwe życie. Jazda autostradą najczęściej jest dość monotonna. Dlatego cieszę się, że mieliśmy okazję wracać inaczej.

***

Niedawno do laboratorium, w którym pracuje mój mąż, przyjechała nowa koleżanka z Niemiec. 5 sierpnia był dzień wolny, więc jeszcze z jednym kolegą stwierdziliśmy, że urządzimy wycieczkę. Pokażemy Annie Kanadę, tak jak nam rok wcześniej pokazano. Bo wycieczka do Killbear jest właśnie w sam raz dla osób, które nas odwiedzają albo dopiero zaczynają swój pobyt w Kanadzie. Zwłaszcza osobom z Europy w prosty sposób pozwala odczuć tutejsze pojęcie odległości. Z Toronto do Killbear jest 250 kilometrów, czyli będzie 500 w obie strony. To tyle ile z Gdańska do Katowic. W Polsce – przejechać cały kraj, w Kanadzie – wyjechać poza miasto.

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Opublikowano w Turystyka

Wszystkie drogi prowadzą do Algonquin, tytuł nasunął się sam, to taka oczywista oczywistość, i nie ma co się temu dziwić. Południowa część parku jest osiągalna w ciągu dwóch godzin jazdy na północ od aglomeracji torontońskiej (zakładając brak korków), a osiem tysięcy kilometrów kwadratowych puszczy stwarza nieograniczone możliwości eksploracji dla poszukiwaczy dzikiej przyrody i niebiańskiego spokoju. Z tym niebiańskim spokojem teraz to różnie bywa, szczególnie gdy trasa zaczyna się na drodze nr 60 przecinającej park i prowadzącej do Ottawy, przy której usytuowane są prawie wszystkie zbiorowe kempingi i większe wypożyczalnie canoe, a w miejscowości Huntsville luksusowe ośrodki wypoczynkowe.

Algonquin dwadzieścia lat temu wyglądało zupełnie inaczej, porównując do teraźniejszości, było to miejsce prawie że bezludne. Nie da się jednak zatrzymać czasu, aglomeracja torontońska się rozrasta, rośnie z roku na rok liczba mieszkańców, a parków prowincyjnych w południowym Ontario nie przybywa. Sława Algonquin rozeszła się w świat, ściągając turystów z całego globu, a szczególnie z Azji, a zorganizowany kilka lat temu w niewielkim Huntsville szczyt G-8 dopełnił dzieła. Miasteczko wyrosło na turystyczne centrum z luksusowymi ośrodkami, osiągając liczbę prawie 20 tys. stałych mieszkańców, przy głównym parkowym biurze na 60-tce w lecie olbrzymie kolejki nadzorowane przez policję, na licznych trasach pieszych zaczynających się przy tej szosie sznury samochodów na poboczu i nowe zwyczaje, turyści z Azji są głośni, nie znają odwiecznego obyczaju pozdrawiania się na szlaku. Miejsca odpoczynku i punkty widokowe tuż przy drodze nr 60 oblegane są całymi dniami przez liczne hinduskie i arabskie rodziny, dlaczego spędzają cały dzień w hałasie szosy, nie wiadomo, może chcą uniknąć parkowych opłat, może boją się lasu i niedźwiedzi i tu czują się bezpieczniej.

Największe szaleństwo, właściwie tak można by to nazwać, wcale nie wpadając w przesadę, panuje w weekendy na Canoe Lake, które jest również punktem startu do jednodniowej wycieczki, której trasę chcemy Państwu tym razem opisać. Przy przystani jest na parterze najstarsza w parku wypożyczalnia canoe i sklep z pamiątkami, na piętrze restauracja, są też toalety i prysznice. Kiedyś pozwolenie na wejście do parku kupowało się w wypożyczalni, teraz na plaży stoi mały domek służący za parkowe biuro i tam trzeba się udać w pierwszej kolejności. Wczesnym rankiem jest jeszcze w miarę spokojnie, w trasę wyruszają ci, co szukają ciszy i spokoju w interiorze, w "godzinach szczytu" koło południa przystań przypomina wieżę Babel, zjeżdżają się autokary z Toronto i Huntsville z turystami, wszystkie języki świata mieszają się w głośnym gwarze, do wypożyczalni długie kolejki, do łodzi przy pomocy obsługi pakują się sikhowie w turbanach, zakwefione muzułmanki w powłóczystych szatach z gromadkami dzieci poupychanymi w canoe jak ulęgałki, to już zapewne nie turyści, a nowi mieszkańcy Kanady, na ich tle wyróżniają się młodzi Japończycy, moda zupełnie inna i rzucająca się w oczy, choć w europejskim stylu, dziewczyny w szpilkach, spódniczkach mini, kolorowe torebeczki, a najbardziej dziwacznie ubrani młodzi chłopcy, jakieś fantazyjne kamizelki obszyte futerkiem, takie bardziej kobiece te stroje niż męskie, finezyjne fryzury, starannie wypracowany image, widać, że do wyglądu przywiązują wielką wagę. Na ulicach Paryża czy w dyskotece byliby w tym stroju we właściwym miejscu, ale nie tutaj. Całe to towarzystwo czyni straszny harmider, dziesiątki canoe kłębią się w niewielkiej zatoczce, zderzają się, niektórzy wpadają do wody, nieliczni odważniejsi, którym trochę lepiej idzie wiosłowanie, wypływają dalej na jezioro, dziewczyny w pantofelkach wyłażą na prywatne wyspy i posesje, nie zważając na napisy "private" i gwałcąc święte prawo własności. Żeby przepłynąć tę Marszałkowską bez szwanku, trzeba umiejętności iście ekwilibrystycznych. Za każdym razem na ten widok nachodzi nas syndrom ekspedycyjny, natłok ludzi nietypowy dawniej dla tego miejsca powoduje zdenerwowanie i złość. To nie jest nasze ukochane Algonquin, czujemy się jak starzy ludzie, którym trudno pogodzić się z rzeczywistością, zaakceptować zmieniający się świat, który przestaje być światem ich młodości, i nic tu nie ma do rzeczy, że przecież ci ludzie mają takie samo prawo jak my być tutaj i korzystać z jego uroków, poczuć choć namiastkę dzikości miejsca, a turyści zostawiają tu ciężkie pieniądze. My też kiedyś byliśmy tu pierwszy raz. Ale trudno dzielić się miłością z taką liczbą ludzi. I nagle okazuje się, że to nie oni są egzotyką w tym miejscu, a my, szczególnie gdy spaleni słońcem, ubłoceni, wręcz brudni, z plecakami, w dodatku z kotami, dobijamy do przystani. Ruszają w ruch aparaty Japończyków, "kanadyjscy traperzy" uwiecznieni na zdjęciach.

Właśnie w takich okolicznościach wyruszaliśmy w południe na jednodniową wycieczkę zaplanowaną przez dziecko, które zjechało z Polski na wakacje z żoną w poszukiwaniu nastrojów ze szczenięcych lat. Przywieźliśmy dwa canoe na miejsce, zrzuciliśmy przy plaży, tu ludzi było niewielu. Udało nam się wymanewrować bez kolizji z gęstwiny łodzi, wiatr na Canoe Lake był nie za silny, minęliśmy wyspę ze starą chatką, na którą co roku bobry powalały kolejne drzewa, chcąc wypłoszyć ze swego terytorium intruzów. Canoe Lake owiane jest mroczną tajemnicą, tu właśnie w 1917 roku zginął w niewyjaśnionych okolicznościach Tom Thomson, malarz ze słynnej Grupy Siedmiu, kanadyjskich artystów uwieczniających pejzaże Północy, podejrzewano, że został zamordowany. W jeziorze, które miało stać się jego pierwszym grobem, znalazł piękno i twórczą inspirację, jego niewyjaśniona śmierć zaś stała się kanwą kilku książek, których autorzy próbowali podjąć wątki odnalezienia ciała w jeziorze po ośmiu dniach od śmierci, podobno niedbale prowadzonego śledztwa, szybkiej autopsji i szybkiego pochówku na miejscowym cmentarzu, i równie szybkiego przeniesienia ciała do rodzinnej miejscowości. Teraz na Canoe Lake są liczne domki letniskowe, kursują motorówki, inny świat, ale tajemnica, którą skrywa jezioro, świadek wydarzeń, nadal budzi grozę i żyje w opowieściach.

Pod koniec jeziora trasa rozdziela się, płyniemy w prawo do Joe Lake. Po pierwszej 300-metrowej przenosce, na której jeszcze spotykamy sporo osób, po minięciu pod spodem mostu kolejowego, ludzie jakby rozpraszają się, znikają, każdy płynie w swoją stronę, robi się dziko, prawie pusto, nie do wiary, że godzinę stąd kłębi się ten cały tłum. Jeszcze dwa – trzy domki letniskowe, wpływamy na Tepee Lake, gdzie znajduje się ostatni bastion cywilizacji, obóz dla dziewcząt i chłopców. Jezioro zwęża się, robi się naprawdę pięknie, powyginane korzenie sosen wrośnięte w wysokie granitowe skały, kanał przechodzi niezauważalnie w malutkie jezioro, że to jezioro, mówi tylko mapa, nadano mu nawet nazwę, Fawn. Z niego wpływamy w Littledoe Lake i zaraz po lewej stronie szukamy przejścia do kolejnego jeziora. Nie tak łatwo je znaleźć, zarośnięte jest wodną roślinnością, charakterystycznym punktem jest duża bobrowa tama istniejąca tu od dziesiątków lat, trzeba przez nią niestety canoe przeciągnąć. I znowu duch Toma Thomsona nie daje nam o sobie zapomnieć, wpływamy na jezioro jego imienia. Na nim kilka zalesionych wysokich wysepek, śmiesznie sterczących z wody jak sztucznie usypane kopce. Tu na skałach gotujemy na maszynce wodę do zalania torebkowego obiadu, gdzie te czasy, gdy gotowało się na ogniu! Przed nami kilka jezior i przenosek, pierwsza ponad 1200 metrów, ścieżka na nim wąska, mało komu chce się tyle nosić canoe, świeże kupy niedźwiedzia, Patrycja uderza co chwila wiosłem o wiosło, ostrzegając go, że idziemy. Spuszczamy canoe na malutkim Pathfinder Lake.

Zarośnięte grążelami, trzciną, niewielkie plamy lustra wody przebłyskują wśród zieleni, idealne miejsce dla łosia. I jest, zajada grążele, podpływamy do niego ostrożnie. Chcemy Patrycji i Kubie zrobić z nim zdjęcia, ale kiepsko to wychodzi, canoe buja się na wietrze, słońce właśnie zachodzi, chmury, szarówka, będą nieostre.

Kuba zaczyna pospieszać, bo czas nas goni. Jeszcze jedna przenoska, jeziorko z wybielonymi przez wodę zwalonymi pniami, znów przenoska i Potter Lake, z niego wypływa Potter Creek, który doprowadzi nas z powrotem do Canoe Lake. Wiosłujemy, ile starczy sił, ostatni kemping przed rzeczką, ludzie do nas wołają, czy wiemy, co robimy, bo to ostatnie miejsce do rozbicia się na trasie. Uspokajamy ich, że wiemy, co robimy, ale zdaje się sami nie jesteśmy tego pewni. Potter Creek okazuje się przepiękny, meandruje mocno, po pierwszej przenosce robi się kamienisty. I tu niespodzianka, do Canoe Lake nie jest daleko, ale woda tak płytka, że co chwila trzeba ciągnąć canoe, jeszcze dwie przenoski i dopływamy do konstrukcji starego mostu, stąd już kilkadziesiąt metrów do Canoe Lake. Lustro wody gładkie, aż dziw, bo zwykle jest mocno rozfalowane – jedna przeszkoda mniej, ale zapada ciemność. Pozostaje problem, jak przepłynąć jezioro, po którym kursują motorówki. Mści się niezabranie latarek, co zwykle przezornie czynimy.

Pozostaje nam sygnalizacja obecności przy pomocy telefonu komórkowego, którym Kuba świeci, słysząc zbliżający się głos silnika, i trzymanie się dla bezpieczeństwa brzegów. Orientacji tu stracić nie można, drogę wskazują oświetlone domki, a przystań widoczna z daleka, dopływamy do niej w całości.

Jeśli wypłynie się wcześnie rano, spokojnie można tę pętlę pokonać w osiem – dziewięć godzin.

Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński

Opublikowano w Turystyka

Zaczęliśmy w poprzednim Gońcu opowieść o Ishpatinie, teraz ciąg dalszy, a dla tych, którzy nie czytali, krótkie przypomnienie. Ishpatina, czyli w języku Odżibuejów wysokie wzgórze (692 m), jest najwyższym punktem w prowincji Ontario, znajduje się w paśmie o tej samej nazwie. Do roku 1966 za najwyższy uznawano Tip Top (640 m), a w latach 1966–1972 za taki uchodziła Ogidaki Mountain (664 m). Dopiero w 1972 zostały zrobione dokładne geodezyjne pomiary, z których wynikało, że Ishpatina Peak jest najwyższy. Pasmo Ishpatina znajduje się w Prowincyjnym Parku Lady Evelyn Smoothwater, który zlokalizowany jest na północny zachód od Temagami i na północ od Sudbury. 

Ishpatina nie dawała nam spokoju. Niby taka sobie górka, a taki pech, dwa podejścia i nic, ale jak mówi przysłowie, do trzech razy sztuka. Postanowiliśmy spróbować jeszcze raz. Trasę wybraliśmy taką samą jak podczas pierwszej próby, czyli od rzeki Montreal, ale w trzy osoby plus tylko jeden kot. Canoe ultralekkie, trzyosobowe, szło rzeką Montreal jak burza. Jezioro Smoothwater znów powitało nas bardzo wysoką falą.

Zaryzykowaliśmy przepłynięcie, chcąc być bliżej góry. Choć przewodniki określają trasę na pięć dni, my mieliśmy tylko trzy, jeden długi weekend. Znaleźliśmy nieoznaczony kemping na cypelku. Częsta, silna fala na jeziorze nanosiła stopniowo drobny żwir, tworząc cypel kilkudziesięciometrowej długości i szerokości mniejszej niż dziesięć metrów. Bardzo piękne miejsce, jezioro z dwóch stron, jeden brzeg to żwirowa plaża, drugi kamienisto-piaszczysty.

Andrzej, jako organizator, ustala jutrzejsze wypłynięcie na czwartą rano, jednak jak demokracja, to demokracja, po głosowaniu decydujemy się jednak na piątą. Nie bez przyczyny, choć Bogdan ma GPS, to bez wgranej mapy, a parkowa, jak się okazuje, ma podziałkę, ale bez współrzędnych – do głowy nam nie przyszło to sprawdzić, a powinniśmy, znając poczynania urzędników Ontario Parks – o piątej zacznie się szarówka, będzie coś widać.

Andrzej ustawia azymut na kompasie. Rano nie widać nic. Ishpatina nas nie chce, stawia przed nami ścianę gęstej mgły, bez kompasu start nie miałby sensu. Wpływamy w białe mleko, robi się potwornie zimno, nie do wiary, jak może we mgle spaść temperatura, drętwieją nam ręce, dostajemy trzęsiawki mimo ciężkiej pracy wiosłami. Do ubrania nie mamy nic, zapowiadano ponad 30 stopni, w plecaczku mamy tylko wodę, maszynkę, jedzenie, latarki na ewentualność nocnego powrotu, buty na zmianę do wejścia na górę i Pimpka. Azymut ustawiony prawie idealnie, prawie, o dwie zatoczki błędu, który kosztuje nas cenne pół godziny szukania nieoznaczonej, ledwie widocznej ścieżki przenoski. Przed nami w tę i z powrotem kilka jezior, 8 kilometrów przenosek – tym razem nie skorzystamy z pięknej acz zdradliwej rzeczki, żeby choć jedną ominąć – i pięć godzin podejścia i zejścia ze szczytu.

Po pierwszej przenosce robi się widno, mgła schodzi niżej, już tylko półprzezroczystym welonem pokrywając wodę, pierwsze promienie słońca zbawczo grzeją wyziębniętą skórę. Potem następna przenoska, i następna, i jeszcze jedna… Płyniemy, wyskakujemy z canoe, wskakujemy, płyniemy. Wszystko w tempie i sprawnie. 16-stopowe canoe ultralekkie waży 17 kilogramów, to jest o stopę dłuższe i cięższe, ale o dziwo idealnie wyważone, nosidło świetnie się trzyma ramion, nie trzeba go nawet podtrzymywać rękami. Tak się spieszymy, że prawie nie zwracamy uwagi na przyrodę, a jest co podziwiać. Jeziora większe i niewielkie – te są bardziej urokliwe, niektóre pokryte u brzegów sitowiem, inne z masywnymi granitowymi skałami porośniętymi białymi sosnami, wokół coraz wyższe pasma wzgórz. Co i raz spotykamy sznurem płynące głowienki długodziobe z rodziny kaczkowatych (ang. Canvasback) i nury lodowce. Przenoski wąskie, wijące się lasem Baby Jagi. Małe, dwumetrowe świerczki, może mające jednak kilkadziesiąt lat, rosną w odległości kilku centymetrów, czekając, aż starsi bracia umrą i wtedy przyjdzie ich czas. Gąszcz nie do przejścia bez maczety. Pimpek rwie się do samodzielnego chodzenia, ale nie możemy mu na to pozwolić, czas goni, wychyla się więc z plecaka i spoziera przez ramię Andrzeja do przodu, chlastany po mordzie co jakiś czas gałęziami, ale ciekawość u niego silniejsza. Robi się potworny upał, doskwiera tym bardziej, że na początku drogi przydarzyła nam się rzecz nie do wybaczenia. Dwulitrowy pojemnik na wodę upadł, uderzył o skałę, źle dokręcony korek wystrzelił jak z procy i zostaliśmy bez picia na cały dzień, na gotowanie nie ma czasu. To na pewno znowu działa duch Ishpatiny, tłumaczymy tak własną głupotę. Trudno, wytrzymamy. Bogdan natychmiast chce się dzielić swoim, ale nie wypada nam korzystać, porcję ma obliczoną na cały dzień.

Na trasie pustka, nie ma nikogo, absolutna dzicz. Wreszcie Scarecrow Lake, wejście na trasę prawie niezauważalne kamienistym dnem wyschniętego potoku. Przy nim dwa canoe, są tu jednak jacyś ludzie. Zmieniamy buty i w górę. Ścieżka coraz wyraźniejsza, nie wiadomo po co świeżo znaczona ściętymi końcówkami gałęzi przez poprzedzającą nas ekipę. Widać naoglądali się w telewizji programu Survivorman, w którym Les Stroud pokazywał, jak przeżyć w dzikiej puszczy. Po drodze piękne stare czerwone sosny, struktura kory taka jak naszej polskiej zwyczajnej sosny, ale kolor rzeczywiście czerwonawy. W połowie drogi małe jeziorko, liczyliśmy, że zasilane źródłem, z którego zaczerpniemy wody, nic z tego. Zamiast źródła bobrowa tama, woda mulista. Jesteśmy zlani potem, upał potworny, łamiemy się. Nabieramy baniak tego płynu i chciwie pijemy, nie zważając na prawdopodobieństwo tzw. gorączki bobrowej powodującej potworną biegunkę. Pimpek odmawia, nie chce też wody Bogdana, widać się obraził za siedzenie w plecaku. Po dwóch godzinach mijamy schodzących w dół fanów Survivormana. Ostrzegają nas przed ciężkim i stromym podejściem pod sam koniec, które okazuje się zupełnie łatwe, to przecież nie Góry Skaliste.

W końcu szczyt. Biała skała, wkoło po horyzont morze wzniesień, morze zieleni. Jesteśmy w najwyższym miejscu w Ontario, wieża CN Tower jest dużo niżej niż my. Pimpek jest chyba pierwszym kotem w Kanadzie, który może nie wszedł tu na własnych łapach, ale w każdym razie jest. Ten fakt dostrzegamy tylko my, on ma to w nosie. Krótki odpoczynek, wpis do książki wejść, jak zawsze w rubrykę kraj wpisujemy Polska. Na metalową wieżę obserwacyjną nie mamy odwagi włazić, choć kusi, strasznie zardzewiałe stopnie odstraszają. Do lat 60. XX wieku system tych wież służył do sygnalizacji pożarów. Strażnik obserwujący okolicę codziennie pokonywał tę samą trasę co my w górę z chatki nad Scarecrow Lake i schodził wieczorem, nie widząc ludzi miesiącami.

Andrzej nie daje się nacieszyć widokami, ponagla do powrotu. W drodze spotykamy turystów z Sudbury, też próbują kolejny raz, też poprzednio przeliczyli się z czasem. Słowo Polacy wywołuje uśmiech, pracują w szpitalu, gdzie dyrektorem jest Polak, bardzo go szanują – opowiadają, robi nam się miło. Przy canoe na maszynce pichcimy szybką zupę z torebki, Pimpek dostaje porcję swoich kruszków i już nie wzgardza wodą z jeziora. Powrót idzie łatwiej, na GPS-ie przenoski już zaznaczone. Na jezioro Smoothwater wpływamy przed dziewiątą wieczorem. Pokonana wreszcie Ishpatina już z nami nie walczy, wręcz przeciwnie, obłaskawiona, obdarowuje nas, czym ma. Woda gładka jak lustro, wczorajsze potężne fale z białymi grzywami wydają się sennym złudzeniem, nury lodowce urządzają wieczorny koncert, widzimy w oddali namioty na cyplu, to szesnasta godzina wyprawy, duch się w nas już stłukł, wiosła wkładamy w wodę w parominutowych odstępach. Przy namiotach Pimpek przeżywa euforię powrotu na stały ląd, ocierając się o nogi w podzięce. Ishpatina żegna nas takim zachodem słońca, jakiego nie widzieliśmy nigdy przedtem i pewnie nigdy już nie zobaczymy.

Gorączki bobrowej też się nie nabawiliśmy.

Rano niespodziewane luksusy, pyszna kawa w wykonaniu Bogdana, przywieziona przez niego wraz z utensyliami do parzenia prosto z Turcji, pożegnalne ognisko. Jeszcze ostatni rzut oka na mapę na przebytą trasę, niedaleko Ishpatina Ridge ciemna plama Ishpatina Canyon, niedostępnego, mało zbadanego najgłębszego kanionu w Ontario… Może kiedyś…

Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński
Mississauga

Opublikowano w Turystyka
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.