farolwebad1

A+ A A-

Zastanawialiśmy się, jakie miejsce Państwu polecić na rodzinną wycieczkę po świątecznym obiedzie, żeby nie było za daleko, nie było za trudno i jeszcze żeby oprócz przyrody zobaczyć coś charakterystycznego dla historii Kanady i może pokazać gościom z Polski. Wybór nie był trudny – Scotsdale Farm, położona pół godziny jazdy samochodem od północnych granic Mississaugi.


Farma Scotsdale powstała w 1836, założona przez pierwszego pioniera osadnika, Christophera Cooka. Jego syn David rozbudował dom. Sto lat później, w 1938 roku, 220-hektarową farmę kupiło zamożne małżeństwo, Violet i Stewart Bennettowie. Nie zamierzali uprawiać ziemi, założyli tu hodowlę krów rasy Scotish shorthorne, czyli szkockich krótkorogich, oraz hodowlę koni arabów. Pierwsze dwie sztuki krów sprowadzili ze Szkocji w trudnych wojennych latach, w 1940 roku, krowom udało się przeżyć niebezpieczną podróż przez Atlantyk, a potomstwo tej dwójki, już z domieszką kanadyjskich genów, stało się sławne i zdobywało liczne nagrody na światowych wystawach (oglądaliśmy śmieszne zdjęcie w Internecie, pani Bennett w szykownym futrze i kaloszach, pan Bennett w palcie i kapeluszu, w eleganckich butach, obejmują za szyję dwa rasowe byczki). Bennettowie dokupili i wydzierżawili okoliczne mniejsze farmy, mieszkali w nich pracownicy, tak że majątek w sumie obejmował ponad 500 hektarów.
Kompleks budynków farmy składa się z głównego domu, przebudowanego przez Bennettów w amerykańskim stylu kolonialnym, otoczonego kamiennym murkiem, można rzec bardzo skromnego jak na finansowe możliwości jego gospodarzy, domku gościnnego – co ciekawe, był ogrzewany rurami z ciepłą wodą poprowadzonymi z głównego domu pod ziemią, garażu, oddzielnego budynku kuchni – wszystko w białym kolorze, połączonych stajni, obory i stodoły o bardzo ciekawej architekturze, tzw. styl centralne Ontario – też ciekawostka, z werandą, letniego pawilonu, domku dla zarządcy i jego rodziny. Są tu też dwie ozdobne studnie, domek dla rodziny łabędzi, które przez wiele lat zamieszkiwały sztuczny staw utworzony przez zaporę na Snow's Creek i zabezpieczający łąki przed wylewami, wszystko to przepięknie położone na zboczu Wyniesienia Niagarskiego, z malowniczymi wzgórzami wokół, z których, zanim zarosły lasem, podobno widać było jezioro Ontario. Nic dziwnego, że właściciele, mimo że mieli luksusowe mieszkanie w Toronto, woleli spędzać czas na farmie, w wolnych chwilach jeździć konno czy w zimie uprawiać narciarstwo biegowe. Urok tego miejsca odkryli też filmowcy, powstawały tu takie produkcje, jak "The Recruit" z Alem Pacino w 2003 r., "The Long Kiss Goodnight" z Geeną Davis i Samuelem L. Jacksonem w 1996 czy "Psi Factor: Chronicles of the Paranormal" z Danem Aykroydem w 1996. W latach 80. natomiast prowadzono na tym terenie badania archeologiczne i odkryto ślady indiańskiej wioski Irokezów z XVI w.
Violet i Stewart Bennettowie zmarli bezpotomnie w 1982 r., ich życzeniem było zachowanie farmy w niezmienionym kształcie dla przyszłych pokoleń Ontaryjczyków. Od tego czasu można ją zwiedzać bezpłatnie.

Oprócz atrakcji w postaci historycznego kompleksu budynków, których niestety od środka oglądać nie można, warto tu zrobić sobie ciekawą wycieczkę. Przez zalesione wzgórza, łąki, bagna i dwa potoki, Owl Creek i Snow's Creek, na których pobudowano mostki i kładki, prowadzą dwie trasy, Bennett Heritage Trail, nazwana tak dla upamiętnienia właścicieli, i słynna Bruce Trail.

Proponujemy zacząć trasę w kierunku zachodnim, drogą obsadzoną starymi świerkami. Na wzgórzu szlak skręca w lewo w las i prowadzi starą drogą dojazdową do farmy. Są tu piękne stare buki, klony, białe cedry. Potem Bennett Heritage Trail przechodzi w Bruce Trail (biały szlak) ciągnie się wzdłuż łąk i bagien. Po kilkudziesięciu minutach dochodzi do rozstaju, w lewo odbija niebieska odnoga Bruce Trail o nazwie Maureen Smith Trail, która po 600 metrach łączy się z Bennett Heritage Trail i prowadzi z powrotem do farmy – przejście tego odcinka zabiera około godziny, ścieżka jest łatwa, dobrze udeptana, mimo że jeszcze pokryta śniegiem. Jeśli dla kogoś to za krótki dystans, powinien skręcić w prawo w oznakowaną na biało Bruce Trail, ta opuszcza teren farmy i wkracza na teren Silver Creek Conservation, przekracza wiejskie drogi, prowadzi na skarpę Wyniesienia Niagarskiego, jest trochę trudniejsza, ale warta obejrzenia.
Poprowadzono ją brzegiem skarpy, widać momentami przez bezlistne drzewa centrum Mississaugi i dolinę Credit River. Do niej głębokimi stromymi jarami spływają potoki, które szlak przekracza mostkami, woda tu szumi i mruczy, spada w dół małymi kaskadami, na zboczach rosną stare jodły i sosny, momentami ma się wrażenie, że to nie Ontario, a Beskidy – no trochę przesadzamy, ale tylko trochę. Po mniej więcej dwóch godzinach drogi szlak się znowu rozdziela. Bruce Trail idzie dalej, a do parkingu trzeba skręcić w lewo ponownie w niebieski szlak Bennett Heritage Trail. Całość 10 km, dwie i pół godziny, trasa świetnie oznaczona, po drodze tablice informacyjne.


Dojazd do bezpłatnego parkingu przy budynkach Scotsdale Farm (GPS N43 41.263 W79 59.442): z Hwy 401 zjeżdżamy w Trafalgar Rd., jedziemy w kierunku północnym około 20 min i skręcamy w przecznicę w prawo do parkingu, jest duża tablica wskazująca zjazd do farmy.


Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński - Mississauga

Opublikowano w Turystyka

Riviere au Credit, tak została nazwana przez francuskich handlarzy futer, którzy w początkach XVIII w. u jej ujścia do jeziora Ontario, w Port Credit, założyli punkt skupu futer, lub jak kto woli wymiany, ang. trading post, bo był to handel barterowy, towar za towar. A Credit w nazwie pojawiło się z tego powodu, że handlarze dostarczali Indianom Mississauga, którzy zamieszkiwali te tereny, towar na kredyt, w zamian za futra dostarczane wiosną.

Credit River, mająca swe źródła w miejscowościach Orangeville i Mono, meandruje 90 kilometrów w kierunku południowym wśród krajobrazów Wyniesienia Niagarskiego i Oak Ridges Moraine. 1500 kilometrów strumieni i potoków składa się na jej zlewisko, stwarzając warunki do życia dla 244 gatunków ptaków, 64 gatunków ryb, 41 ssaków, pięciu gatunków żółwi, 8 gatunków węży, żab i salamander, w tym kilkunastu gatunków ginących lub zagrożonych, nie zapominając o 1300 gatunkach roślin. To bogactwo przyrody możemy podglądać w parkach prowincyjnych, rezerwatach oraz na większych i mniejszych terenach chronionych utworzonych wzdłuż jej biegu po to, żeby ochronić naturalne, głównie wodne środowisko tej unikatowej flory i fauny. Opisujemy je Państwu na tych stronach, ale jakby zapominając o praprzyczynie ich powstania, czyli Rzece Kredytowej.


Jeden z takich niewielkich a ciekawych i mało znanych obszarów chronionych, przez który prowadzi kilkukilometrowa trasa na ponadgodzinną wycieczkę, chcieliśmy Państwu polecić tym razem. Teren o nazwie Grange to 350 akrów niedaleko miasteczka Alton w Caledon, obejmujący fragment Credit River i jej dopływ Shaw's Creek, które płyną doliną przez łąki, bagna i rozlewiska. Terenem zarządza Ministerstwo Zasobów Naturalnych, które zakupiło go w 1974 r., ale z powodu braków w budżecie podzieliło się opieką nad nim z niedochodową organizacją wolontariuszy The Alton Grange Association, która pomogła tu zbudować kładki, dwa mostki, oznaczyć trasy, która też czyści szlaki i sprząta śmieci, a także sadzi drzewa. Wybraliśmy się tam niedawno, żeby sprawdzić stan szlaku. Z parkingu skręciliśmy w prawo z postanowieniem przejścia całej pętelki, mimo informacji o zamknięciu mostu na Shaw's Creek, sądząc, że trwa jakiś remont i da się mimo to przejść. Niezwykle urozmaicona trasa, która równocześnie jest fragmentem niebieskiej odnogi Bruce Trail, świetnie oznakowana, mapa nie jest potrzebna, prowadzi początkowo grzbietem doliny przez sosnowe lasy posadzone tu w latach 30. ubiegłego wieku, schodzi w dół do Credit River, która jest tu wąska, nieprzypominająca tej, jaką znamy przy ujściu w Mississaudze, przekracza ją mostkiem, potem kładkami przez bagna, teraz pokryte lodem i śniegiem, wkracza w las tujowy, potem mieszany, klony, jodły, świerki, brzozy, po dwóch kilometrach od startu jest drugi mostek, przez Shaw's Creek.
Zastaliśmy mostek oklejony żółtymi taśmami. Wchodziliśmy na niego ostrożnie, sądząc, że zamknięcie spowodował jakiś problem konstrukcyjny. Sprawa wyjaśniła się po kilku metrach za nim. Kilkadziesiąt metrów szlaku groblą przez bagna zniknęło, wszystko przykryte wodą. Próbowaliśmy znaleźć przejście, ale bezskutecznie. Główne koryto wezbranego przez topiące się śniegi potoku rozdzieliło się na dwie odnogi, rwąca woda pokryła ścieżkę. Przyczyna? Okolica nie tylko nam się podobała, polubiły ją i bobry i sprytnie użyły betonowych podpór mostka do zbudowania tamy i zalania wszystkiego wokół. Jak niepyszni musieliśmy zarządzić odwrót do punktu wyjścia.
Mimo to polecamy Państwu to miejsce, dojście do rozlewiska i powrót to godzina drogi, ale warto zobaczyć genialną pracę bobrzych inżynierów, potem można pójść w drugą stronę, szlak wychodzi na żwirową wiejską drogę, mija Credit River dużym mostem i wchodzi z powrotem do lasu, prowadzi wzdłuż pola golfowego (tu jest odnoga po prawej stronie, po kilkudziesięciu metrach w sosnowym lesie jest oczko wodne o niespotykanej barwie wody, prawdopodobnie jest tu źródło), stąd widać Credit River, która rozlewa się tu płytko na łące, można dojść do samego brzegu. Trasa w końcu doprowadzi nas do bobrzego rozlewiska, tylko z drugiej strony. Dzięki bobrzej robocie zajmie nam to nie jedną, a dwie godziny.
Dojazd 24 km od zjazdu na Hwy 410 w Hurontario St. (Hwy 10) – jedziemy Hwy10 na północ do Charleston Side Rd., w którą skręcamy w lewo na zachód, po przejechaniu około 1,5 km skręcamy w trzecią przecznicę w prawo na północ w Willoughby Rd., następnie po około 3 km skręcamy w lewo na zachód w Beechgrove Side Rd., gdzie na skrzyżowaniu z Porterfield Rd. będzie parking po około 1,5 km, można parkować na ulicy, nie ma zakazu.
Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga

Opublikowano w Turystyka

Jajo było piękne, regularnie owalne, czarne czarnością niezwykłą, nie smoła i nie czarność szarawa, wyblakła, ale czarność intensywna, taka akuratna, pokryte było prawie tej samej wielkości kropkami w cudownym kolorze chabrów, skórkę miało lekko chropowatą, ale po przejechaniu ręką po całości sprawiało wrażenie gładkości.

Wszyscy mieszkańcy południowego Ontario chyba znają Awendę. W lecie gwarno tu i rojno. Nad Georgian Bay, zatoką jeziora Huron, na prawie trzech tysiącach hektarów utworzono park prowincyjny. Swą popularność zawdzięcza głównie bliskości Toronto – dwie godziny jazdy samochodem – oraz możliwości biwakowania z namiotem i – największa atrakcja – plażom. Plaże są tu i piaszczyste, i kamieniste, pokryte głazami i otoczakami, rozłożone na całej długości parku pod 60-metrowym klifem Nipissing Bluff, powstałym ponad 5 tys. lat temu z lodowcowego jeziora Nipissing. Woda w zatoce jest płytka, nagrzewa się szybko, idealna dla dzieci. Widać stąd wyspę Giant's Tomb, należącą do parku. Według indiańskich legend, śpi tam duch Kitchikewana. Jak znudzi się kąpanie i plażowanie, park oferuje wiele kilometrów szlaków pieszych i rowerowych po bardzo zróżnicowanym terenie, wzdłuż wybrzeża, wokół polodowcowego jeziora Kettle's, przez wydmy ukształtowane ponad 11 tysięcy lat temu przez cofający się lodowiec, przez klonowe, brzozowe, modrzewiowe lasy, bagna i moczary, na których wybudowano mostki. Kilkanaście kilometrów stąd jest miasteczko Penetanguishene, w lecie chyba najpopularniejsze w Ontario centrum Polaków żeglarzy, oferujące restauracje i inne atrakcje cywilizacji.


My odwiedzamy Awendę głównie zimą, o tej porze roku jest tu pusto, cicho, prawie nie ma ludzi, a szkoda, bo Awenda w zimie oferuje świetnie przygotowane maszynowo trasy do nart śladowych – polecamy ciekawy szlak wokół jeziora Kettle's, na zmęczonych przy parkingu czeka chatka ogrzewana piecykiem na drewno. Georgian Bay zimą wygląda zupełnie inaczej niż w lecie, ale kto wie, czy nie piękniej, brzegi pokryte są lodowymi zwałowiskami, w których tworzą się małe jaskinie, a ze śniegu wyłaniają się największe głazy. Najodważniejsi idą na wyspę Giant's Tomb przez zamarznięte jezioro. My się nie odważyliśmy, plusowa temperatura, mnóstwo głębokich pęknięć na lodzie, amatorzy ski-doo też jeździli tylko przy brzegu, więc jak zwykle co roku poszliśmy, tym razem na przełaj przez zamarznięte jezioro, korzystając ze śladów po ski-doo dla pewności, że lód się nie zarwie, na najdalszy cypel parku, Methodist Point. Cypel jest niezwykły, są na nim najpiękniejsze w świecie kamienie. Olbrzymie głazy i maleńkie otoczaki, każdy inny, w paski, ciapki, szarawe, czarne, białe, błyszczące w słońcu domieszką miki, i w dodatku wolno zabrać na pamiątkę parę kamieni, bo fale co roku wyrzucają nowe.


Nie przywiązujemy wagi do rzeczy, nie gromadzimy dóbr, ale każdy ma jakąś słabość i lubi "mieć". Naszą słabością są książki, niestety w Kanadzie drogie, i niezwykłe kamienie, te są akurat za darmo, no i kamień znaleziony wiele lat temu w lecie w Awendzie, stał się przyczyną naszych corocznych zimowych wycieczek na cypel. A było to tak…


Jajo było piękne, regularnie owalne, czarne czarnością niezwykłą, nie smoła i nie czarność szarawa, wyblakła, ale czarność intensywna, taka akuratna, pokryte było prawie tej samej wielkości kropkami w cudownym kolorze chabrów, skórkę miało lekko chropowatą, ale po przejechaniu ręką po całości sprawiało wrażenie gładkości. Leżało sobie na cyplu jak gdyby nigdy nic wśród innych kamiennych piękności, jakże odmienne, niezwykłe, nieprzystające do towarzystwa. Wypatrzyliśmy je z kilkunastu metrów. Zachwyciło nas, i tu emocje nasze się rozbiegły, więc chociaż zwykle piszemy teksty razem, tu musimy przejść do narracji w pierwszej osobie.


Kamienne jajo wzbudziło we mnie niezdrową, chorobliwą pożądliwość, musiałam je mieć, za wszelką cenę, był tylko jeden problem, jajo nie było małe.
– Wejdzie do plecaka, we dwoje je wtoczymy – powiedziałam z nadzieją i pewnością, że Andrzej coś wymyśli – jaja nie dałam rady sama podnieść.
– Paski się urwą, nie da rady – początkowy wspólny zachwyt nad cudem, u Andrzeja przemienił się w panikę. Wizja dźwigania kilkunastokilogramowego kamienia parę kilometrów do samochodu w upale i zdrowy rozsądek zwyciężyły.
– Chociaż spróbujmy – nie dawałam za wygraną, żałosnym głosem starając się przeforsować pomysł.
– Szkoda plecaka – Andrzej był nieubłagany, ale znalazł salomonowe wyjście. – Przywieziemy je w zimie na sankach.
Wydawało nam się, że zapamiętaliśmy położenie jaja, niestety. Szukamy go co roku zimą od wielu lat, jak kwiatu paproci, gdy śniegu jest mało w Awendzie, bez powodzenia, i nie możemy przeboleć, że nawet nie zrobiliśmy mu zdjęcia, sądząc, że jest już "nasze".


Tekst i zdjęcia
Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński


Mississauga
Ceny: Opłata w automacie na parkingu zależnie od czasu, za cały dzień 10,75 dol.
Dojazd do Awenda Park: autostradą 400 na północ do zjazdu nr 121 w Penetanguishene Rd. Nr 93 na północ do Penetanguishene, w mieście skręcić w lewo w Robert St. W., dalej drogę do parku wskażą bardzo dobrze widoczne znaki.



Co? Gdzie? Kiedy? - propozycje turystyczne


Sezon zbioru syropu klonowego
Rozpoczął się sezon pozyskiwania syropu klonowego, poniżej kilka propozycji, gdzie można w najbliższej okolicy Toronto zobaczyć, jak robili to Indianie, a jak się to robi współcześnie.2

•Crawford Lake Conservation Area, weekendy od 2 marca do 7 kwietnia 2013 oraz March Break (11-15.03). It's Maple Syrup Time
W programie: prezentacje uzyskiwania syropu klonowego w indiański sposób, o godz. 11.00, 13.00 i 15.00, degustacja od 13.00 do 16.00, zwiedzanie XV-wiecznej wioski Irokezów, dla dzieci bezpłatne zajęcia plastyczne i polowanie z nagrodami, prezentacja wideo, 19 km szlaków, do nabycia wyroby z soku klonowego w parkowym sklepie. Godziny otwarcia 9.30-16.00. Ceny dorośli 7,50 dol., emeryci 6,50 dol. UWAGA! Nabycie biletu uprawnia do wejścia tego samego dnia do każdego conservation area w regionie Halton. E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.. Adres: 3115 Conservation Road (poprzednio Steeles Avenue), Milton, ON L9T 2X3. Współrzędne do GPS: 43.47 -79.951.

•Mountsberg Conservation Area, weekendy od 2 marca do 7 kwietnia 2013 oraz March Break (11-15.03). It's Maple Syrup Time
Pokazy uzyskiwania soku z klonów cukrowych, jak sok jest przetwarzany na słodki syrop, sekrety wyrobu cukierków z syropu i darmowa degustacja, w pawilonie można zjeść naleśniki polane syropem, demonstracje w schronisku dla ptaków o godz. 11.00, 12.00, 13.00, 14.00 i 15.00, przejażdżka wozem zaprzężonym w konie – 3 dol. dorośli i 2 dol. dzieci. Bilety dorośli 7,50, dzieci w wieku 5-14 lat 5,25 dol., emeryci 6,60 dol. Miasteczko Klonowe otwarte w godz. 10.00-16.00. Adres: Mountsberg Conservation Area, 2259 Millburough Line, Campbellville, ON L0P 1B0. Tel. 905-854-2276 lub Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..

•Bronte Creek Provincial Park, 2-31 marca plus March Break
Miesiąc Syropu Klonowego. Wycieczki z przewodnikiem klonowym szlakiem, degustacja świeżo zrobionych cukierków i cukierków śnieżno-syropowych, a także naleśników polanych syropem, przejażdżki konnym wozem. Więcej szczegółów na stronie internetowej parku www.BronteCreek.org. Adres: 1219 Burloak Driver, Oakville, Ontario L6M 4J7, tel. 905-827-6911.

Opublikowano w Turystyka

Nie mamy gór w południowym Ontario, nie mamy i już, nic się na to nie poradzi. Ale jeśli ktoś za górami bardzo tęskni, to są piękne i ciekawe miejsca niedaleko Toronto, które mogą być ich namiastką. Jednym z nich jest Park Prowincyjny Mono Cliffs, położony na Wyniesieniu Niagarskim, na 732 hektarach dolin i wzgórz.


Wyniesienie Niagarskie na terenie Mono Cliffs Park ma 4,5 km długości i osiąga wysokość ponad 500 m nad poziomem morza. W pogodny dzień widać stąd okoliczne wzgórza, farmy, a nawet CN Tower w Toronto. Skały klifu zostały uformowane 400 mln lat temu z osadów olbrzymiego tropikalnego morza, które pokrywało większość Ameryki Północnej. Erozja spowodowana przedlodowcowymi rzekami i topniejącym lodowcem wyrzeźbiła wapienne skały.


Oprócz malowniczych widoków właśnie geologiczna historia stanowi o wyjątkowości tego miejsca i zwabia tu odwiedzających. Według naukowych badań, teren parku był sceną najbardziej dramatycznych naturalnych wydarzeń, jakie kiedykolwiek miały miejsce w tym regionie. Wzgórza rejonu Dufferin były wśród pierwszych krajobrazów, które wyłoniły się po ustąpieniu lodowca 11 tysięcy lat temu. Dwa jego wielkie płaty stykały się na terenie parku wzdłuż Wyniesienia Niagarskiego. Grubość lodu dochodziła tu do jednego kilometra. Gdy oba płaty zaczęły się cofać, topniejąca woda wymieszana ze żwirem i piaskiem wyżłobiła gigantyczną rynnę w poszukiwaniu ujścia. Spływała 40-kilometrowym odcinkiem od Singhampton na północy do Brantford na południu, odrywając od głównego skalnego masywu dwa olbrzymie głazy, tzw. Południowy ma dwa kilometry długości.
Wszystko to możemy oglądać na kilkudziesięciu kilometrach szlaków poprowadzonych doliną, grzbietem klifu, przez łąki, sosnowe, klonowe i cedrowe lasy, wzdłuż strumienia, sztucznie utworzonego stawu i bagien, także do polodowcowego jeziora. Niektóre nie są łatwe, na 40-metrowy klif trzeba się wspinać po stromych schodach lub tak samo stromą ścieżką, choć jest też łatwa trasa, drogą. Zbudowano tu platformę z widokiem na malowniczy pejzaż, schody i mostki w połowie klifu, z których można oglądać ciekawsze formacje skalne i jeszcze jedną wielką atrakcję Mono Cliffs – białe cedry na klifie, niektóre z nich przetrwały tu 700 lat i są najstarszymi drzewami w Ontario i jednymi z najstarszych we wschodniej Ameryce Północnej! I niech Państwa nie zmyli ten wiek, wiatry i deszcze wypłukały ze skał składniki odżywcze, odsłoniły korzenie, ta walka o przetrwanie w tak niesprzyjających warunkach odbiła się na ich wyglądzie, poskręcane pnie mają nie więcej niż metr wysokości i do pięciu centymetrów grubości. Ciekawostką Mono Cliffs są też szczelinowe jaskinie.


Zimą można tu jeździć na biegówkach, choć nie ma tworzonych maszynowo śladów, albo robić piesze wycieczki w miarę udeptanymi, dobrze oznaczonymi szlakami, są tablice z mapami i objaśnieniami historii geologicznej i ciekawostek przyrodniczych. W tej chwili jest w Mono Cliffs ponad metr śniegu, zapadaliśmy się głęboko po niefortunnej decyzji zejścia ze szlaku, więc potrzebne są porządne buty i skarpety chroniące przed wpadaniem śniegu pod spodnie albo rakiety śnieżne.


Warto też zatrzymać się w miasteczku-wsi Mono, założonym w 1832 roku i będącym kiedyś centrum handlowym okolicy. Teraz są tu śliczne stare domki w stylu kanadyjskim i stylu przypominającym góralskie chaty z bali, galeria i miła restauracyjka.
Opłatę za wejście do Mono Cliffs Park uiszcza się w automacie na parkingu, zależnie od czasu planowanego pobytu, trzeba mieć gotówkę; dwa lata temu było to 11 dol. za cały dzień, ile to kosztuje w tym roku, nie wiemy, plansza przy parkomacie wyjaśniała, ile zapłacimy kary za niekupienie biletu, ale o tym, ile kosztuje bilet, ani słowa. Niektórzy korzystają z bocznych wejść, najpopularniejsze w miejscowości Mono – parkować wtedy trzeba przy Mono Centre lub dalej na szosie, przy samym wejściu jest zakaz parkowania; przez park przebiega Bruce Trail, na którą wejście jest bezpłatne.
Dojazd z Hwy 410 i Hurontario St. (Hwy 10) do parkingu płatnego: kontynuujemy jazdę Hwy 10 na północ, mijamy Orangeville, w odległości około 10 km od Orangeville skręcamy w prawo w drogę Mono Centre Rd./Country Rd. 8 (jest znak Mono Cliffs Provincial Park), po około 8 km skręcamy w lewo w 3 Line East, jadąc jeszcze 1 km, będzie parking po lewej stronie drogi.


Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga

Opublikowano w Turystyka

Pisaliśmy już o Arrowhead Provincial Park w lecie, ale niech ktoś nie myśli, że zimą życie tu zamiera. Bliskość od Huntsville (7 kilometrów) i okolicznych cottage'ów oraz bogactwo oferty spędzenia czasu sprawiają, że mimo iż dziki park Algonquin jest stąd o godzinę jazdy, to właśnie bardziej "cywilizowany" Arrowhead jest centrum sportów zimowych dla całej okolicy.



Zimą odwiedza go rocznie 25 tysięcy osób. Mimo że usadowiony blisko autostrady, okoliczne wzgórza zapewniają w nim absolutny spokój i ciszę. Przepięknie położony na 1237 hektarach, z dwoma jeziorami, Arrowhead i Mayflower, południową granicą styka się z północnym brzegiem innego parku prowincyjnego, Big East River.


Arrowhead oferuje łącznie 28 kilometrów różnorodnych tras do narciarstwa śladowego, 11 kilometrów do kroku łyżwowego i 8 kilometrów oznaczonych tras do rakiet śnieżnych, choć na tych można zwiedzać park, nie trzymając się szlaku. Najpopularniejsza jest 5-kilometrowa trasa wokół jeziora Arrowhead, ale jeśli ktoś chciałby uciec od ludzi, proponujemy jej również prawie 5-kilometrową odnogę Beaver Meadow, mało kto tu jeździ. Warto też zajrzeć na Big Bend Lookout, gdzie z platformy widokowej na klifie jest piękna panorama na okoliczne wzgórza i zakole East Big River, spływaliśmy nią canoe w zeszłym roku. Piaszczyste, dziwnie pofałdowane w harmonijki klify rzeki pokrył śnieg, woda zamarzła i East Big River wygląda zimą jak kanion, a nie koryto rzeki.


Ale to nie koniec atrakcji. W lesie wylano ponadkilometrową lodową pętlę do jazdy na łyżwach (w niektóre weekendy można jeździć nocą w blasku ustawionych wzdłuż trasy pochodni), a także bezpłatnie poszaleć na snow tubbing, czyli pozjeżdżać na nadmuchiwanych oponach (trzeba mieć tylko wykupiony bilet wstępu do parku). Na zmęczonych i głodnych czekają dwie ogrzewane piecykami na drewno chatki, jedna przy parkingu, tak że nie trzeba nosić prowiantu ze sobą. Na obiad lub zmianę przemoczonego ubrania dzieciaków można wrócić do Huntsville (mnóstwo hoteli, moteli, restauracji), a po południu wypożyczone narty dla odmiany zamienić bezpłatnie na łyżwy lub rakiety śnieżne – wypożyczalnia jest na miejscu.
Wybraliśmy się ze znajomymi do Arrowhead w Family Day na biegówki, ale największą atrakcją okazało się obserwowanie ludzi uprawiających skijoring z psami. Skijoring to określenie zapożyczone z języka norweskiego (ski – narty, kjöre – powozić), przez analogię do wyrazu snörekjöring – powożenie na sznurze. To sport zimowy polegający na wyścigu narciarzy ciągniętych przez zwierzęta (zazwyczaj pojedynczego konia, ale także np. przez psi zaprzęg albo pojazd), wcale nie taki egzotyczny dla Polaków, bo uprawiany w tym wypadku z koniem przez zakopiańskich górali (zwany w Polsce skiringiem). W Kanadzie popularny jest głównie skijoring z psami, sportowy lub rekreacyjny. Do sportowego skijoringu używa się psów o wadze ponad 35 funtów, głównie są to syberyjskie i alaskańskie huskie, malamuty, samojedy lub psy eskimoskie, także pointery, teriery, sznaucery, buldogi i mastify, a najczęściej mieszańce ich wszystkich. Pies lub dwa w uprzężach powiązane są lejcami z narciarzem. Najpopularniejsze zawody w skijoringu odbywają się w Rosji, w Karelii, na dystansie 440 km i w Whitehorse na Jukonie na dystansie 160 kilometrów, te mniej znane są zwykle nie dłuższe niż 20 kilometrów.


W Arrowhead zawodowców było niewielu, za to mnóstwo właścicieli trochę ciapowatych, upasionych labradorów i retriverów, wykazujących nie mniejszy zapał do biegania i spalania kalorii nabranych na kanapach (proszę nie oczekiwać zdjęcia w akcji, było minus 17 stopni, zanim zdjęliśmy rękawiczki i wyjęliśmy aparat, w kadrze uwieczniony był narciarz i najwyżej psi ogon). Spotkaliśmy natomiast zawodowego starszego już maszera (maszer to prowadzący psi zaprzęg), który tym razem ćwiczył swoje osiem psów w jeździe na nartach. Poprosił nas o pomoc w starcie, bo jeden pies był nowy i nieobeznany z procedurą. Psy zamknięte w klatkach w przyczepie, na górze tym razem bezużyteczne sanki, wyły i szczekały, czyniąc straszny harmider, każdy chciał biec, każdy chciał na siebie zwrócić uwagę. Tylko nowy chował się i nie bardzo był pewny, co go czeka. Żal nam było psów na metalowej podłodze, lekko tylko podsypanej słomą, ale pewnie ich los nie jest gorszy od innych psich losów. Psy zaprzęgowe śpią na słomie na śniegu, zimno im niestraszne, bieganie lubią. Starszy pan maszer nowemu okazał trochę zainteresowania, przejeżdżając ręką po głowie, ale tak żeby to nie wyglądało czasem na za dużo czułości.


Psy na głośne "iiiihaaaa" ruszyły równo, nowy się sprawdził. Starszy pan maszer spotkany ponownie opowiadał nam tylko, że raz się wywrócił, bo psy, zobaczywszy innego czworonoga, gwałtownie skręciły w celu odbycia towarzyskiego spotkania, mając pana maszera w nosie.
Jeśli mają więc Państwo dużego psa, może warto wybrać się z nim do Arrowhead, żeby i jego odtuczyć trochę, a i samemu nabrać kondycji i pooddychać świeżym powietrzem.


Ceny:
Dzienny bilet – 11 dol. dorośli, dzieci w wieku 6-17 lat 5,50 dol., emeryci 9 dol., rodzina z dziećmi poniżej 18 lat 33,50.
Wypożyczenie sprzętu
Narty biegówki z butami i kijkami na cały dzień dorośli 23 dol, pół dnia 17,50, dzieci do lat 18 odpowiednio 17,50 i 13 dol., cała rodzina cały dzień 72 dol., pół dnia 55 dol. Za sprzęt do kroku łyżwowego parę dolarów więcej, łyżwy za cały dzień 6 dol., rakiety śnieżne 10 dol.
Park czynny jest w marcu w godz. 8.30-18.00 (w czasie organizowanych tu zawodów niektóre trasy mogą być zamknięte, proszę sprawdzić pod nr tel. 705-789-5105 lub na www.ontarioparks.com).
Dojazd do Arrowhead z aglomeracji torontońskiej: autostradą 400 ok. 2,5 godz. w stronę Huntsville, mijamy je, i jeszcze ok. 7 km od ostatniego zjazdu do miasta, dalej drogę (zjazd nr 226) z autostrady do Arrowhead wskażą tablice informacyjne.


Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga





Co? Gdzie? Kiedy? - propozycje turystyczne

•Crawford Lake Conservation Area, sobota, 2 marca, godz. 18.30-20.30 Moonlight Snowshoe Hike
Bazując na prognozach pogody na ten weekend, zorganizowano kolejny raz wycieczkę z przewodnikiem na rakietach śnieżnych. W programie odkrywanie magii zimowej nocy w blasku księżyca. Przewodnik poinstruuje, jak używać rakiet, wyjaśni ich historię i pokaże Państwu piękne fragmenty parku. Na koniec gorąca czekolada. Ceny dorośli 15 dol., emeryci i dzieci 10 dol., plus podatek. Wymagana rejestracja pod nr tel. 905-854-0234. E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.. Adres: 3115 Conservation Road (poprzednio Steeles Avenue), Milton, ON L9T 2X3. Koordynaty do GPS: 43.47 -79.951.

Sezon zbioru syropu klonowego
Rozpoczął się sezon pozyskiwania syropu klonowego, poniżej kilka propozycji, gdzie można
w najbliższej okolicy Toronto zobaczyć, jak robili to Indianie, a jak się to robi współcześnie.

•Crawford Lake Conservation Area, weekendy od 2 marca do 7 kwietnia 2013 oraz March Break (11-15.03). It's Maple Syrup Time
W programie: prezentacje uzyskiwania syropu klonowego w indiański sposób, o godz. 11.00, 13.00 i 15.00, degustacja od 13.00 do 16.00, zwiedzanie XV-wiecznej wioski Irokezów, dla dzieci bezpłatne zajęcia plastyczne i polowanie z nagrodami, prezentacja wideo, 19 km szlaków, do nabycia wyroby z soku klonowego w parkowym sklepie. Godziny otwarcia 9.30-16.00. Ceny dorośli 7,50 dol., emeryci 6,50 dol. UWAGA! Nabycie biletu uprawnia do wejścia tego samego dnia do każdego conservation area w regionie Halton. E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.. Adres: 3115 Conservation Road (poprzednio Steeles Avenue), Milton, ON L9T 2X3. Koordynaty do GPS: 43.47 -79.951.


•Mountsberg Conservation Area, weekendy od 2 marca do 7 kwietnia 2013 oraz March Break (11-15.03). It's Maple Syrup Time
Pokazy uzyskiwania soku z klonów cukrowych, jak sok jest przetwarzany na słodki syrop, sekrety wyrobu cukierków z syropu i darmowa degustacja, w pawilonie można zjeść naleśniki polane syropem, demonstracje w schronisku dla ptaków o godz. 11.00, 12.00, 13.00, 14.00 i 15.00, przejażdżka wozem zaprzężonym w konie – 3 dol. dorośli i 2 dol. dzieci. Bilety dorośli 7,50, dzieci w wieku 5-14 lat 5,25 dol., emeryci 6,60 dol. Miasteczko Klonowe otwarte w godz. 10.00-16.00. Adres: Mountsberg Conservation Area, 2259 Millburough Line, Campbellville, ON L0P 1B0, Tel. 905-854-2276 lub Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..


•Bronte Creek Provincial Park, 2-31 marca plus March Break
Miesiąc Syropu Klonowego. Wycieczki z przewodnikiem klonowym szlakiem, degustacja świeżo zrobionych cukierków i cukierków śnieżno-syropowych, a także naleśników polanych syropem, przejażdżki konnym wozem. Więcej szczegółów na stronie internetowej parku www.BronteCreek.org. Adres: 1219 Burloak Driver, Oakville, Ontario L6M 4J7, tel. 905-827-6911.


Opublikowano w Turystyka

Crawford Lake Conservation Area, każda sobota w lutym, Moonlight Snowshoe Hike, godz. 8.30-20.30

Odkrywanie magii zimowej nocy w blasku księżyca i gwiazd. Przewodnik poprowadzi Państwa trasą na rakietach śnieżnych przez przepiękny teren. Wieczorne wycieczki odbywają się w każdą sobotę w styczniu i lutym w tych samych godzinach. Wieczór kończy się ogniskiem i gorącą czekoladą. Ceny: dorośli 15 dol., emeryci i dzieci w wieku 8-15 lat 10 dol., plus podatek. W razie braku śniegu wycieczka piesza. Wymagana wcześniejsza rezerwacja pod nr tel. 905-854-0234, Email: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. lub przez Internet na stronie Moonlight Snowshoe Hike. Adres: 3115 Conservation Road (poprzednio Steeles Avenue), Milton, ON L9T 2X3. Koordynaty do GPS: 43.47 -79.951.


Weekendy od 2 marca do 7 kwietnia 2013 oraz March Break (11-15.03). It's Maple Syrup Time
Demonstracje uzyskiwania, przetwarzania oraz degustacja syropu klonowego, indiańskim sposobem ze śniegiem, cukierków z syropu, a także tradycyjnych naleśników polanych tym płynem.

 

Horseshoe Valley, sobota, 23 lutego, Nordic Moonlight Ski


Wycieczka na nartach biegowych w scenerii zimowej nocy z lampionami, z rozgrzewką apple cidar. Ceny: 12 dol. bilet, 24 dol. łącznie za bilet i wypożyczenie nart. Adres: 1011 Horseshoe Valley Rd. Barrie, ON L4M 4Z8.

 

Mountsberg Conservation Area, weekendy od 2 marca do 7 kwietnia 2013 oraz March Break (11-15.03).

It's Maple Syrup Time

Demonstracje uzyskiwania, przetwarzania oraz degustacja syropu klonowego, indiańskim sposobem ze śniegiem, cukierków z syropu, a także tradycyjnych naleśników polanych tym płynem. Adres: Mountsberg Conservation Area, 2259 Millburough Line, Campbellville, ON L0P 1B0, Tel. 905-854-2276 lub Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..

Opublikowano w Turystyka
piątek, 22 luty 2013 12:35

Prawie jak alpiniści

Wychodząc z domu w piątek po południu, nie mieliśmy do końca pewności, czy zaraz nie będziemy wracać z powrotem. Biorąc pod uwagę nasze europejskie doświadczenie w wypożyczaniu samochodów, zastanawialiśmy się, czy i tutaj nie będą chcieli odprawić nas z kwitkiem. Na szczęście jednak polskie dokumenty nie wzbudziły żadnych podejrzeń i niedługo potem siedziałam za kierownicą samochodu marki kia model Rondo.

Jednym z uroków długich weekendów są niestety korki na wyjeździe z miast. My też musieliśmy swoje odstać. Ale potem już jechało się dobrze. Przyznam, że było to moje pierwsze doświadczenie na kanadyjskich autostradach i byłam nieco zaskoczona. Zaskoczona zdyscyplinowaniem kierowców. Ograniczenie do 100 km/h, wszyscy jak jeden mąż jadą 110–120 i żadnego wariata pędzącego 150! W Polsce to jednak było nie do pomyślenia. Chociaż później dowiedziałam się, że jak ktoś za mocno szarżuje, to inni kierowcy potrafią zadzwonić na policję i na niego donieść, że stwarza zagrożenie.


Hotel w Montrealu zarezerwowaliśmy tuż przed wyjściem z domu. Należał raczej do tańszych i mieścił się w wąskiej kamienicy, nawet niedaleko centrum. Dojechaliśmy parę minut po północy, zadzwoniliśmy domofonem, wpuszczono nas... W głębi korytarza usłyszeliśmy szuranie i po paru chwilach na korytarzu pojawił się zaspany Azjata. Mój mąż przywitał go po francusku i wyjaśnił, że mamy rezerwację, podał, na jakie nazwisko. Pan, niespecjalnie na nas zwracając uwagę, otworzył swój kantorek i bez słowa podał nam do wypełnienia kartę meldunkową. Odezwał się dopiero dając nam klucz do pokoju – po angielsku. Zapytaliśmy jeszcze, gdzie można zostawić samochód, po czym wnieśliśmy rzeczy na górę. Pokój był nieduży, wyposażenie może nie pierwszej młodości, ale, co jest dla mnie sprawą zasadniczą, wszystko było utrzymane w należytej czystości.


Naszym celem w sobotę był Mont-Megantic, położony 190 kilometrów na wschód od Montrealu. Masyw bardzo ciekawie wygląda na zdjęciu satelitarnym – jak idealny rogal otwarty od strony zachodniej, a najwyższy szczyt z położonym na nim obserwatorium astronomicznym znajduje się pośrodku. Wcześniej jednak udaliśmy się jeszcze do jednego z montrealskich centrów handlowych, żeby nabyć rakiety śnieżne. Znaleźliśmy, że w jednym sklepie są właśnie przeceny na tego rodzaju sprzęt, i to nie byle jakie – o 40 proc. Więc za rakiety, które wcześniej kosztowały 200 dol., zapłaciliśmy 120.


Mieliśmy przy tym okazję przejechać przez Montreal w dzień, a tym samym popatrzeć na miasto. Oglądane z perspektywy drogi wygląda raczej szaro. Wiadukty i tunele są wylane z betonu, co jakiś czas trafiają się roboty drogowe i tym podobne wykopy. Natomiast centrum handlowe, w którym byliśmy, znajdowało się w sąsiedztwie... hałdy po wysypisku śmieci.

Z tego wszystkiego najbardziej podobał mi się mierzący 3,4 kilometra most Champlain, który spina brzegi Rzeki Św. Wawrzyńca. Większą jego część stanowi wiadukt, ostatni odcinek w stronę Stanów Zjednoczonych to ładna klasyczna konstrukcja kratownicowa.
Jedziemy autostradą, która kończy się parę kilometrów za miejscowością Sherbrooke. Widoki ciekawe, z początku teren jest równinny i tylko co jakiś czas wyskakuje jakaś góra. Później robi się bardziej pagórkowato. Za autostradą jedziemy przez malownicze wioski. Mamy akurat szczęście, bo pogoda dopisuje, jest słonecznie, chociaż na horyzoncie widać chmury. Ostatnia miejscowość, w której skręcamy na parking u stóp Mont-Megantic, to Notre-Dame-des-Bois (śmieję się, że to miejscowość "Matki Boskiej Drzewnej").


Dojeżdżamy około 3 po południu, meldujemy się w informacji turystycznej. Nocleg na terenie parku narodowego w namiocie kosztuje nas niecałe 35 dolarów. Zimą jest tu wytyczonych całkiem sporo tras na rakiety śnieżne. Osobne są dla narciarzy biegowych. Na szczyt natomiast prowadzi droga, ze względu właśnie na obserwatorium. Ale teraz nie da się tam wjechać samochodem. Ruch turystyczny jest całkiem spory, niektórzy korzystają z wypożyczalni rakiet.


Droga na szczyt podzielona jest jakby na trzy odcinki. Pierwszy – od punktu informacyjnego do miejsca biwakowego "Mała Niedźwiedzica" ma długość 900 metrów. W "Małej Niedźwiedzicy" stoi chata, w której można się ogrzać i przenocować po wcześniejszej rezerwacji. Dalej 2,2 km od punktu wyjścia mamy "Wielką Niedźwiedzicę". Tutaj też znajduje się podobna chata, poza tym kilka bardziej prowizorycznych kabin i platformy pod namiot. My wybieramy się na nocleg właśnie w to miejsce. Od "Wielkiej Niedźwiedzicy" do szczytu jest jeszcze 2,8 km i ten odcinek zostawimy sobie na niedzielę.
Zarzucamy plecaki i ruszamy w drogę. Idzie się dobrze, ścieżką przechodzi wiele osób, więc jest dobrze udeptana. Na rakietach idzie się lekko. Ani się obejrzeliśmy, a już mijaliśmy "Małą Niedźwiedzicę". Gdy dotarliśmy do miejsca naszego biwaku, musieliśmy trochę poszukać właściwej platformy. W informacji polecono nam nocleg na platformie numer 7, jako że jest położona nieco z boku.


Rzeczywiście była w raczej ustronnym miejscu i widać, że od ostatnich poważniejszych opadów śniegu nikt z niej nie korzystał. Ścieżkę od tabliczki z numerem platformy do samej platformy wydeptaliśmy sami. Warstwa śniegu na platformie i stoliku obok też wynosiła co najmniej 30 centymetrów. Co było do przewidzenia, szpilki od namiotu nie trzymały się podłoża, posłużyliśmy się więc kijkami trekkingowymi i kawałkami drewna na opał przyniesionymi z pobliskiej szopy.


Nie ma co ukrywać, że w namiocie było zimno. Ale mimo wszystko znośnie. Od razu rozwinęliśmy nasze kochane puchowe śpiwory i przykryliśmy nogi. Ja nawet zdjęłam kurtkę. Zabraliśmy się za przygotowanie obiadu. Przepis na posiłki górskie mamy prosty i sprawdzony. Najpierw należy pokroić pół cebuli w kostkę i udusić z odrobiną wody, ewentualnie na maśle. Do tego dolewa się ok. 300–400 ml wody (jeden z garnków w mojej menażce ma podziałkę) i wsypuje sos w proszku (nam najlepiej smakuje sos myśliwski knorr – tutaj znaleźliśmy nawet kanadyjski odpowiednik tego samego producenta, ale o nieco innym smaku).


Taki sosik z cebulką zagotowujemy mieszając, bo jednak lubi przywierać do dna menażki, a trzeba mieć na uwadze, że potem czeka nas mycie wszystkich utensyliów. Ostatnim etapem jest dodanie mielonki z puszki. Zdaję sobie sprawę, że u wielu osób jedzenie mielonki z puszki wywołuje obrzydzenie, ja jednak nauczyłam się owe mielonki kupować. Zwracam przy tym uwagę na zawartość mięsa w puszce mięsnej oraz na obecność w składzie "skórek wieprzowych" (ten składnik najbardziej przemawia do mojej wyobraźni). W Polsce największe delikatesy robiła firma "Krakus". Mielonki nie wyjmujemy z puszki, tylko kroimy ją w plasterki, a potem w kratkę i przy pomocy łyżki nakładamy do menażki tak jakby wybierając kolejne warstwy. Do tego mieliśmy kaszę kuskus, w wersji od wiosny do jesieni może być makaron, ryż albo inne kasze, które się dłużej gotuje).


Potem jeszcze herbata i czujemy błogość w brzuszkach. Zastanawiam się, jak to będzie w nocy, czy często będziemy się budzić z zimna. Zapalamy świeczkę z nadzieją, że trochę nas ogrzeje, ale nie przynosi to spodziewanego efektu. Spać idziemy około 9:30. I noc przesypiamy całkiem nieźle. Budzę się może 3 razy po to, by zmienić bok. Pamiętam, jak w środku nocy mój mąż w przypływie świadomości przypomina sobie o wodzie. Akurat trafia na moment, kiedy zawartość butelki zmienia stan skupienia. To ostatnia chwila, żeby przelać jej zawartość do menażki. Dzięki temu będziemy mieć rano herbatę (łatwiej ogrzać lód w menażce niż wyłupywać go z plastikowej butelki przekrojonej nożem).


Ostatecznie wstajemy o 8:30. Wychodzi więc na to, że przespaliśmy 11 godzin! Nieźle! O 6:30 zamarzła bateria w zegarku mojego męża. Robimy śniadanie (kanapki z serem żółtym i paprykarzem szczecińskim) i wyciągamy przy tym kolejny wniosek na zimowe wyprawy. Otóż śpiąc w namiocie należy brać rzeczy tłuste (jak paprykarz) albo suche (jak chleb). Mieliśmy też paprykę, która jednak charakteryzując się znaczną zawartością wody nie dotrwała do rana w formie miękkiej. Czyli zimą wszelkie warzywa-umilacze można sobie darować.
Pakujemy rzeczy, ale zostawiamy je w namiocie. Zabieramy tylko aparat fotograficzny i jeden plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami. Idziemy na Mont-Megantic (2,8 km). Jest pochmurno, niebo szare. A las cały pod śniegiem, wszędzie płaska biel, bo przecież bez słońca nawet nie ma porządnych cieni. "Wielka Niedźwiedzica" znajduje się na wysokości 780 m npm, wierzchołek ma 1105 m, więc różnica nie jest duża. Dzień wcześniej z parkingu startowaliśmy z jakiś 570 m. Na odkrytą przestrzeń wychodzi się dopiero przed samym szczytem. Wieje mocno. Okrążamy obserwatorium, robimy kilka zdjęć.


Idziemy kawałek drogą do chatki "Droga Mleczna". Tutaj wreszcie możemy się ogrzać przy kominku, zjeść coś słodkiego i skorzystać z czystej toalety. Z powrotem do namiotu idziemy inną drogą, trochę dłuższą, mierzącą 3,5 km opisaną jako "Sentier du Col". Nasz namiot stoi tak, jak go zostawiliśmy. Pakujemy rzeczy do plecaków i zwijamy obóz. Do samochodu zastał nam krótki kawałek, ale okazuje się, że chyba ten krótki kawałek najbardziej daje się nam we znaki. Powodem tego jest wiatr. Czuć zimno na twarzy i nogach. Nie zatrzymujemy się. Wiatr strąca też śnieg z drzew, na szczęście żadne z nas nie obrywa większym kawałkiem.


Na parkingu oprócz naszego stoi zaledwie kilka samochodów. Informacja turystyczna jest zamknięta. Rozgrzewamy silnik i pakujemy rzeczy. Wracamy tą samą drogą. Zatrzymujemy się na obiad w wiosce La Patrie, to zaraz następna po Notre-Dame-des-Bois. Wybieramy restaurację, która mieści się przy głównym skrzyżowaniu po prawej stronie. Lokal składa się z dwóch sal – jedna to bar, druga – restauracja. Na początek zamawiamy herbatę, żeby się ogrzać. Potem decydujemy się na zupę z kaszą i wołowiną. Jako danie główne ja biorę szaszłyk z piersi kurczaka, a mój mąż stek. Jedzenie jest bardzo smaczne. Mąż tylko kręci nosem, że dostał stek z ryżem a nie z frytkami, że w Ontario to jednak nie do pomyślenia. Ale mięso ma upieczone dokładnie tak, jak lubi, więc można powiedzieć, że ten ryż jest jakoś zrekompensowany.
W Montrealu śpimy tym razem w innym miejscu, też w okolicy centrum. Pokój większy, ale standard czystości jakby niższy (chociaż w dalszym ciągu jest przyzwoicie). Na wyposażeniu znajduje się ekspres do kawy i zastanawiam się, czy da się w nim zagotować wodę na herbatę. Mój mąż nie zawraca sobie tym jednak głowy, po prostu montuje palnik. Czerwone oko czujnika dymu mruga złowrogo, ale alarm milczy.
W poniedziałek przed powrotem chcieliśmy jeszcze zrobić szybką rundę po starówce. Była bardzo szybka ze względu na temperaturę. Do domu wróciliśmy prawie bez problemu – zamknięty był jedynie krótki odcinek autostrady 150 km od Toronto. W wypożyczalni samochodów stawiliśmy się 5 minut przed ustaloną godziną.


Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Toronto

Opublikowano w Turystyka
piątek, 15 luty 2013 09:17

Szlakami bobra: Forks of the Credit

forksof


Pogoda w Toronto płata ostatnio figle, albo brakuje śniegu, albo jest go w nadmiarze. Co będzie w ten weekend, kiedy piszemy te słowa, jeszcze nie wiadomo. Tym razem proponujemy więc niedaleką (25 km na północ za Brampton) wycieczkę, którą można – zależnie od pogody – odbyć na nartach biegowych lub na własnych nogach.


Forks of the Credit to park prowincyjny utworzony na 282 hektarach otaczających rzekę Credit, przez który przechodzi słynna Bruce Trail i który jest fragmentem Rezerwatu Biosfery Wyniesienia Niagarskiego. Na terenie parku łączą się północna i południowa odnogi rzeki Credit i płyną razem czterokilometrowym wąwozem, na mapie przypomina to kształt widelca i stąd nazwa. Teren parku został ukształtowany przez cofający się lodowiec – wysokie wzgórza, Credit River wijąca się wśród zalesionych dolin, wyniesienia pokryte łąkami i piękne widoki z wysokiego zbocza wąwozu na dolinę. Wytyczono tu kilka parokilometrowych szlaków, które w zimie można przemierzać na piechotę udeptaną ścieżką (park odwiedza w weekendy wiele osób) lub na nartach biegowych, ślad prowadzi z reguły poboczem trasy.


Jeśli zaczną Państwo wycieczkę od oficjalnego parkingu – już stąd jest rozległa panorama całej okolicy – to przy starcie radzimy wziąć z pudełka mapkę, choć zgubić się na dłużej nie sposób, okolice są zamieszkane. Trasa prowadząca przez pofałdowane łąki, tereny dawnej farmy, zapętla się, mijając polodowcowe Kettle Lake, zasilane tylko wodą deszczową i topniejącym śniegiem. To dla tych, którzy chcą tu zajrzeć na krótko, z wysokiego zbocza obejrzeć malownicze widoki – są tu punkty widokowe, ławki do odpoczynku. Namawiamy jednak, aby zejść w dół, do rzeki, potwornie stromymi schodami – podobno mają 164 stopnie. Na dole trzeba skręcić w lewo, po kilkunastu metrach znajdziemy się w punkcie widokowym na 13-metrowy kataraktowy wodospad na Credit River właśnie o nazwie Cataract, przy którym znajduje się stara hydroelektrownia. W 1899 roku dostarczała prąd dla trzech eksperymentalnych latarni w miejscowości Cataract. Wodospad jest wyjątkowo piękny w zimie, kiedy zamienia się w zamarznięte kaskady. Natomiast jeśli skręcimy w prawo po zejściu ze schodów, dojdziemy do dwóch mostków na Credit River i jednego dużego mostu, który w ramach ćwiczeń zbudowała tu armia kanadyjska. Można z nich podziwiać rzekę albo pójść na spacer do miejscowość Cataract.
My zwykle korzystamy z innej drogi. Zostawiamy samochód na szosie przy wejściu na Bruce Trail od zachodniej strony parku, idziemy na wschód wytyczonym szlakiem po dawnej linii kolejowej, który jest fragmentem Trans Canada Trail prowadzącej przez całą Kanadę, przekraczamy ulicę Cataract Rd., potem wzdłuż rzeki, przechodzimy przez mostek i w prawo, do wodospadu. Za nim trzeba wspiąć się pod górę, potem jest bardzo stromo w dół do samej rzeki – tu z reguły zimą jest oblodzona droga i zdejmujemy narty. Szlak prowadzi do samego brzegu meandrującej rzeki, na wielką polanę (tu są toalety), potem wzdłuż jej brzegu, mijając ruiny domu pierwszych osadników, z XIX w. No a potem niestety ostro pod górę w lewo, w zimie prawie nie widać schodków. Jeśliby ktoś doszedł do szlabanu i drogi, znaczy, że jest za daleko i musi się cofnąć kilkadziesiąt metrów do znaku wejścia na ścieżkę, który jest słabo widoczny. Na górze wychodzimy z terenu parku, kilkaset metrów trzeba iść wiejską drogą, potem w lewo, parę kilometrów brzegiem zbocza, wzdłuż płotów – przez tereny prywatne, tu szlak jest trudny, aż do połączenia z trasą na łące. Potem do schodów lub kawałek dalej jest zjazd prowadzący do mostu "wojskowego".


Natomiast jeśliby ktoś chciał obejrzeć to miejsce zimą w komfortowych warunkach lub pokazać gościowi z Polski kawałek najbliższej Toronto okolicy bez forsownej wycieczki, to z Orangeville kursuje specjalny pociąg. 70-kilometrowy The Credit Valley Train Tour prowadzi przez Caledon Hills, miejscowość Cataracta, wzdłuż Credit River do Inglewood, a na końcu do Brampton i z powrotem. Można podziwiać piękne widoki za oknem, jedząc przy stoliku smaczny 4-daniowy posiłek (Sunday Brunch Tours) lub lekki lunch (Scenic Tours), a także skorzystać z baru. Jest też możliwość wynajęcia całego pociągu na specjalną uroczystość. Rezerwacja i więcej informacji pod nr 1-888-346-0046 lub na stronie www.creditvalleyexplorer.com.


Dojazd do Forks of the Credit na płatny parking (11 dol.): GPS N43.813738, W80.015683. Adres 17790 McLaren Rd., Caledon ON. Dojazd od autostrady 410, która się łączy z Hwy 10 (Hurontario St.), jedziemy na północ Hwy 10 w stronę Orangeville do Caledon Village, gdzie skręcamy w lewo na zachód w Hwy24 (Charleston Side Rd.), jedziemy około 3 km do McLaren Rd. (2nd. Line West), w którą skręcamy na południe w lewo, po około 2,5 km będzie parking.


Dojazd od zachodniej strony, parking bezpłatny przy drodze. Dojazd od Hwy 401 i Mississauga Rd., jedziemy na północ Mississauga Rd. Mijamy Brampton i Bellfountain, gdzie proszę uważać, bo Mississauga Rd. chytrze skręca w lewo, nie pomylić z drogą Forks of the Credit, musimy przejechać obok ośrodka narciarskiego Caledon Ski Club, po około 2 km będziemy przecinać dawny trakt kolejowy i tu możemy parkować.

Forks-of-the-Credit-Map

 


Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński

Opublikowano w Turystyka
piątek, 01 luty 2013 19:31

Odkrywanie miasta: Distillery District


1410.
– 1 kilogram cukru,
– 4 litry wody,
– 10 dekagramów drożdży piekarskich.


Czyli tzw. receptura "na bitwę pod Grunwaldem", przepis na najprostszy domowej produkcji samogon. Mieszankę taką nastawia się w kadzi, żeby fermentowała. Trzeba poczekać nawet do dwóch tygodni, po czym można rozpocząć destylację...
Podejrzewam jednak, że proces produkcyjny w dawnej destylarni w Toronto przebiegał nieco inaczej, skoro w latach 70. XIX wieku firma Gooderham and Worts Distillery stała się największą gorzelnią na świecie.
O dzielnicy, w której niegdyś zlokalizowana była wytwórnia mocnych alkoholi, z dobrze zachowanymi przykładami architektury przemysłowej w stylu wiktoriańskim, słyszałam i czytałam już wcześniej. Jako osoba wychowana i mieszkająca przez całe życie w Europie, chodząc po Toronto odczuwałam niedosyt zabytków architektury. A biorąc pod uwagę, że początki dzisiejszego Toronto sięgają lat 90. XVIII wieku, to przejście uliczkami Distillery District jest pewnego rodzaju otarciem się o historię.


Ciągle jednak do destylarni było nam nie po drodze. Aż w końcu, szukając celu na spacer w ostatnią sobotę, przypomnieliśmy sobie o tym miejscu położonym w południowo-wschodniej części Toronto.


Dojechaliśmy metrem do stacji St. Andrew i tam przesiedliśmy się do tramwaju nr 504. Wysiedliśmy przy skrzyżowaniu z Parliament Street i poszliśmy tą ulicą na południe. Od razu było widać estakadę, po której biegnie autostrada Gardiner. Zainteresował nas budynek po lewej stronie, zaraz na początku, jeszcze przed skrzyżowaniem z Front Street. Jeśli chodzi o styl, odpowiadał destylarni. Okazało się, że jest to siedziba torontońskiej policji. Wokół mnóstwo parkingów, przestrzeń raczej otwarta, wiatr hula, zimno. Przyspieszamy kroku.
Następne światła to już skrzyżowanie z Mill Street, czyli wkraczamy na teren Distillery District.
Miejsce to reprezentuje największy i najlepiej zachowany zespół zabudowań przemysłowych w stylu wiktoriańskim w Ameryce Północnej. Jak wspomniałam wcześniej, przedsiębiorstwo należało do spółki Gooderham and Worts i odgrywało znaczącą rolę w budowaniu dobrobytu zarówno miasta Toronto, jak i całego państwa – w czasach świetności spółka zasilała skarb państwa kwotami wyższymi niż jakiekolwiek inne firmy.
James Worts przybył do Kanady w 1831 roku i założył młyn. W kolejnym roku przyjechał jego szwagier, William Gooderham, oraz ich dwie rodziny i służba – razem 54 osoby. Gooderham, który w Anglii był dobrze prosperującym kupcem i młynarzem, zdecydował się zainwestować 3000 dolarów w interes Wortsa. W ten sposób zrodziła się ich współpraca.


Dwa lata później podczas porodu umiera żona Wortsa. Wtedy zaczyna on wycofywać się z pracy. Jednak w prowadzenie przedsiębiorstwa włącza się jego najstarszy syn. W 1837 roku, zachęcony bardzo dobrymi zbiorami zbóż, Gooderham otwiera destylarnię. W tym roku spółka produkuje swoją pierwszą whiskey.


W latach 50. XIX wieku interes rozwija się. Gooderham i Worts stają się właścicielami młynów, gorzelni, magazynów, lodowni, sklepu i mleczarni. Dysponują też fragmentem nabrzeża. W 1859 roku Gooderham i Worts budują nową destylarnię przy Mill Street, co zostało okrzyknięte jedną z najważniejszych inwestycji jeśli chodzi o rozwój zakładów przemysłowych w Toronto. Nowy, pięciopiętrowy budynek z ponad 30-metrowym kominem mieścił młyn parowy i gorzelnię. Ówczesne gazety pisały o kosztach związanych z budową w wysokości 200.000 dolarów.
Niestety, po 10 latach potężny pożar niszczy drewniane wnętrze budynku, zewnętrzne części, zbudowane z piaskowca, pozostają jednak nienaruszone. Remont pochłania 100.000 dolarów, ale mimo tych trudności przedsiębiorstwo dalej dobrze funkcjonuje.


W 1871 roku gorzelnia Gooderham and Worts produkuje rocznie 2,1 miliona galonów whiskey i spirytusu – stanowi to prawie połowę produkcji całego Ontario. Produkcja dalej rośnie, a alkohol trafia do klientów w Montrealu, Saint John, Halifaksie, Nowym Jorku, a nawet do Rio de Janeiro, Buenos Aires, Montevideo i innych portów Ameryki Południowej. W pewnym momencie torontońska destylarnia jest największą na świecie.
Niestety w jednym roku umierają William Gooderham i James Worts Jr. Tak w 1881 roku gorzelnię dziedziczy George Gooderham i odnosi sukces w kolejnych latach. Niestety początek XX wieku niesie dwa wydarzenia, które niszczą przedsiębiorstwo. Pierwszym z nich była pierwsza wojna światowa, kiedy to ze względu na potrzeby czasu wojny destylarnia musiała przestawić się na produkcję acetonu. Następnie w 1920 roku, kiedy mogłoby się wydawać, że wszystko będzie wracać do normalności, wprowadzono prohibicję. W przemyśle alkoholowym jest zastój.
Chylącą się ku upadkowi firmę kupuje w 1923 r. Harry C. Hatch. Nabywa on także Hiram Walker & Sonst Ltd. i łączy oba przedsiębiorstwa. Chce stworzyć i rozwinąć nową markę Canadian Club. Przenosi większość produkcji do zakładu Walkerville w Windsor. W 1957 roku Gooderham and Worts przestaje produkować whiskey na korzyść rumu. Pod koniec lat 80. XX wieku firmę kupuje Allied-Lyons, a w 1990 roku wytwarzanie alkoholu jest już tylko wspomnieniem. Gorzelnia zostaje zamknięta.


Lata 90. To czas wykorzystania tego terenu do zupełnie innych celów. Budynki dawnej destylarni stają się mekką dla ekip filmowych – miejsce to jest drugą najczęściej wykorzystywaną scenerią podczas kręcenia filmów poza Hollywood. Powstaje tu ponad 1700 produkcji.
W 2001 roku destylarnia trafia w ręce Cityscape Holdings Inc. Wraz z partnerem Dundee Realty Corporation przedsiębiorstwo podejmuje się realizacji ambitnego projektu – renowacji starej gorzelni, w skład której wchodzi ponad 40 budynków. W założeniach jest udostępnienie przestrzeni tylko dla pieszych, jednak nie jako dzielnicy do zwiedzania czy "wioski pionierów". Miejsce to ma skupiać twórców kultury i sztuki, ludzi kreatywnych poszukujących środków wyrazu i chcących tworzyć, ma mieścić pracownie, teatry i galerie. Ma inspirować i tętnić życiem, przyciągać ludzi spragnionych kontaktu ze sztuką współczesną.


Nad realizacją pomysłu pracuje cała rzesza budowniczych i rzemieślników, którzy muszą umiejętnie obchodzić się z XIX-wiecznym drewnem, kamieniem i cegłą, aby połączyć je ze współczesnymi materiałami. Projekt kończy się powodzeniem – historyczna dzielnica w nowej odsłonie zostaje ponownie otwarta w maju 2003 roku.


W zimny styczniowy wieczór niewiele osób spaceruje uliczkami Distillery District. Za skrzyżowaniem Parliament Street i Mill Street skręcamy od razu w lewo, w przekształconą w deptak Gristmill Lane. Uwagę zwracają nowoczesne rzeźby i wrak starej ciężarówki oraz beczki. Tu wszędzie stare przeplata się z nowym. Otaczają nas galerie i sklepy, najczęściej także mające coś wspólnego ze sztuką (wystrój wnętrz, autorskie kolekcje ubrań). Liczne rury biegnące wzdłuż ścian i pod sufitami pomieszczeń świadczą o dawnym, przemysłowym wykorzystaniu zabudowań. Królują budynki z czerwonej cegły.
Dochodzimy do skrzyżowania z Trinity Street, które rozszerza się w niewielki plac, w centrum którego stoi rzeźba. Ludzi tu nieco więcej, ale i tak od razu widać, że jest to wyjątkowo nieturystyczny czas. Nawet lampki porozwieszane między latarniami nad deptakiem Trinity Street nie są zapalone. Może ulica odpoczywa po sezonie bożonarodzeniowym...


Myślimy wstąpić gdzieś na kolację. Wcześniej w Internecie znaleźliśmy kilka restauracji, niestety nie należących do najtańszych. Podczas gdy ja robię zdjęcia, mój mąż obchodzi plac, na którym się znajdujemy. Restauracja Tappo oferuje raczej dania kuchni włoskiej. Z kolei przytulna i zachęcająca kawiarnia Balzac's raczej nie jest miejscem na zjedzenie kolacji.


Kierujemy się dalej Trinity Street i zaraz skręcamy w prawo w wąską Tank House Lane. Na narożnym budynku wisi plan z rozrysowaną lokalizacją i obecnym przeznaczeniem wszystkich budynków w okolicy. Po prawej mamy kolejną galerię i sklep z wysmakowanym wyposażeniem wnętrz. Z lewej natomiast otwiera się sprawiający wrażenie zagraconego plac. Jest to teren restauracji The Boiler House, która przez kilka tygodni przechodzi remont. Kawałek dalej nasze powonienie wyczuwa zapach ogniska. To z kolei restauracja Pure Spirits. W należącym do niej ogródku pozostawiono fotele, stoły zastąpiono jednak paleniskami, na których teraz pali się ogień. Wygląda to ciekawie.


Zaglądamy do środka. Niestety pani kelnerka informuje nas, że na najbliższe dwie godziny ma wszystkie stoliki zarezerwowane. Nawet nie dziwne – w końcu jest zimno i ludzie szukają miejsca, żeby się zagrzać, posiedzieć... Jedyne, co nam może zaoferować, to miejsca przy barze. Mimo dobrych chęci nie decydujemy się jednak na spożycie posiłku w pozycji wymuszającej ściśnięcie żołądka.


Jest jeszcze jedna alternatywa, w sumie najtańsza, o której powiedział nam znajomy mojego męża. To Mill Street Brewery, który mieści się zaraz obok. Raczej pub niż restauracja, ale podobno można też całkiem smacznie zjeść. Sprawdzamy. Tłoczno i głośno. Po prostu sobotni wieczór.
Niby mówią, że jak Polak głodny, to zły (a jak najedzony, to leniwy). Można by więc pomyśleć, że Distillery District nie przypadła nam do gustu. Nic bardziej mylnego. Pomysł na przywrócenie życia dawnym zabudowaniom przemysłowym w takiej właśnie formie podoba mi się. I co ważne – jest realizowany konsekwentnie i spójnie. A następnym razem chcąc gdzieś usiąść, skierujemy swoje kroki do kawiarni Balzac’s.
Pozostając w temacie kulinarnym, jakże miłym, zaznaczę, że nie wróciliśmy do domu z pustymi żołądkami. Poszliśmy dalej na północ Trinity Street aż do skrzyżowania z King Street East. Skręciliśmy w lewo w King i przeszliśmy na drugą stronę ulicy. Tam zaraz na rogu znajduje się mała restauracja Wezzie’s. Lokal jest niemal konspiracyjny. Nie ma nawet szyldu, nad drzwiami znajduje się tylko wymalowana litera „W” wzięta w okrąg. Przez okna widać, że w środku raczej panuje półmrok. Przy drzwiach tradycyjnie wisi menu.


Otwieramy drzwi. Na czas zimy, żeby chłodne powietrze nie dostawało się do wnętrza, przedsionek jest odgrodzony ciężką kotarą. Dostajemy miejsce przy oknie. Kelnerka przynosi kartę. I przyznam, że takie karty lubię najbardziej. Otóż w Wezzie’s menu mieści się na jednej stronie. Moim zdaniem daje to przynajmniej jakąś szansę na świeży posiłek. Im prościej, tym lepiej. Zamawiamy steki. Gdy czekamy na nasze zamówienie, liczę stoliki. Jest ich 12, chyba trzy są złączone. Prawie wszystkie zajęte. Ludzie rozmawiają półgłosem. Rzut oka na salę. Ściana, przy której my siedzimy, jest biała, chropowata. Przeciwległa – wyłożona ciemnobrązowym drewnem. W rogu bar, widzę ekspres do kawy. A w głębi drzwi do kuchni, wahadłowe, drewniane. Ogólnie może nic wyszukanego, ale całość ma swój kameralny charakter.


Kelnerka przynosi jeszcze noże do steków – dość duże, masywne, wygodne. A potem czas na posiłek. Stek mi smakuje. I wielkość porcji w sam raz. Mój mąż też nie narzeka, mówi, że akurat będzie miał miejsce na deser. Może miałabym zastrzeżenia do frytek, ale po prostu tutaj rzadko trafiam na takie, jakie lubię – bo zdecydowanie wolę szerokie frytki, które są miękkie w środku i przysmażone tylko z wierzchu. Do tego sosik majonezowo-czosnkowy.


Pani zbiera talerze i pyta, czy będziemy zamawiali deser. Spodziewamy się, że przyniesie nam kartę deserów, ona jednak za jakiś czas wraca i po prostu mówi, jakie trzy rodzaje deserów są w ofercie. Mój mąż wybiera creme brulee, a ja coś o nawie Malva pudding. Wybory trafne. Mój deser jest czekoladowy, o konsystencji pomiędzy budyniem a miękkim, mokrym ciastem, lekko polany sosem waniliowym. Do tego maleńkie espresso. Niestety tu mały zgrzyt, bo wydaje mi się nieco rozwodnione.


Czyli to, że nie znaleźliśmy restauracji w Distillery District miało jednak swój cel. W końcu całkiem dobrze trafiliśmy. Potem do centrum idziemy pieszo. Dopiero przy University Avenue wsiadamy w metro.


Katarzyna
Nowosielska-Augustyniak



Opublikowano w Turystyka

Jeśli chcą Państwo pojeździć w okolicach Toronto na nartach biegowych na naprawdę dobrze przygotowanych trasach, to Hardwood Ski and Bike jest do tego najlepszym miejscem – i odległy jest tylko godzinę jazdy na północ od miasta.


W Hardwood Ski and Bike można uprawiać narciarstwo biegowe, krokiem łyżwowym, są trasy do chodzenia na rakietach śnieżnych, a w lecie zamienia się w raj dla amatorów rowerów górskich. Choć reklamuje się jako ośrodek rekreacyjny dla całych rodzin, to świetnie przygotowane trasy przyciągają tu sportowców. W Hardwood Ski and Bike odbywają się zawody narciarskie, w lecie rowerowe, a o klasie ośrodka świadczy fakt, że został wybrany jako miejsce zawodów na rowerach górskich w trakcie zaplanowanych w Toronto na 2015 rok Pan American Games.


Położony jest na 300 hektarach pofałdowanego, zalesionego terenu. Oferuje siedem tras do nart biegowych, pętle od 3 do 20 km, razem 30 km, od najłatwiejszych, położonych na płaskim terenie, do bardzo trudnych – np. 10-kilometrowa trasa, na której odbywają się zawody, ma 44 wzniesienia i zjazdy (o stopniu jej trudności świadczą perfidnie nadane nazwy zjazdów – np. Terminator, Eliminator).
Są też cztery trasy dla amatorów rakiet śnieżnych, razem 18 kilometrów.


W bazie głównej mieści się sklep ze sprzętem sportowym i ubraniami, wypożyczalnia sprzętu – ośrodek reklamuje się, że ten jest najnowszej generacji, kawiarnia serwująca gorące napoje i posiłki. Można też skorzystać z darmowego Internetu. Na terenie jest obszerny bezpłatny parking.
Hardwood Ski and Bike ma tylko jedną wadę. Przyjeżdżają tu ludzie uprawiający sport na co dzień i musimy być psychicznie przygotowani, że na przykład podczas gdy my będziemy sapiąc człapać pod górę, minie nas jak błyskawica wysportowany wyczynowiec, wywołując swoją kondycją ukłucie zazdrości.


9 lutego ośrodek organizuje Hardwood Demo Day, będzie można bezpłatnie wypożyczyć i przez mniej więcej pół godziny wypróbować najnowszy sprzęt firm Fischer, One Way, Rossignol i Salomon. Trzeba tylko wykupić bilet wstępu.
Można także bezpłatnie wypożyczyć specjalnie skonstruowane przez wolontariuszy narty z siedziskiem wraz z kijkami dla niepełnosprawnych. Wymagana wcześniejsza rezerwacja.


Godziny otwarcia: w tygodniu 8.00-20.00, w soboty i niedziele 8.00-17.00.
Ceny biletów (bez HST): cały dzień dorośli 21,50 dol., uczniowie do 19 lat 19,00 dol., dzieci w wieku 5-12 lat 13,50 dol., dzieci poniżej czterech lat bezpłatnie, korzystanie z tras na rakiety śnieżne – 12,50 dol. Ceny biletu popołudniowego są kilka dolarów niższe.
Wypożyczenie sprzętu na cały dzień: dorośli 28 dol., uczniowie 23 dol., dzieci poniżej 7 lat 19,50 dol., rakiety śnieżne – 18,75 dol. Ceny za pół dnia są kilka dolarów niższe.


Dojazd z Toronto: autostradą 400 do Barrie, zjazdem nr 111 w Forbes Rd., w lewo na znaku stopu i 10 km jedziemy Forbes Rd. Ośrodek znajduje się po lewej stronie drogi.


Współrzędne do GPS: N44 31.043 W79 35.333. Internet: www.hardwoodskiandbike.ca.


Tekst i zdjęcia:
Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga


Co? Gdzie? Kiedy? - propozycje turystyczne

Terra Cotta Conservation Area, Watershed Learning Centre, 26 stycznia i 2 lutego 2013, godz. 10.00-12.00 i 14.00-16.00
Nauka dla początkujących korzystania z rakiet śnieżnych w zimowej scenerii, zakończona gorącą czekoladą. Ten dwugodzinny program przeznaczony jest dla tych, którzy nigdy jeszcze rakiet śnieżnych nie używali, choć zaawansowani również mile widziani. Program zaczyna się zajęciami w budynku Watershed Learning Centre, potem ćwiczenia na powietrzu. Organizatorzy zapewniają rakiety, ale wymagana wcześniejsza rezerwacja pod nr tel. 905-670-1615 wew. 221 lub przez Internet na stronie www.creditvalleyca.ca/education. Ceny: dorośli 10 dol., dzieci w wieku 6-12 lat i emeryci 60+ 6 dol. Adres 14452 Winston Churchill Blvd., Halton Hills, ON N0B 1H0.


Wasaga Nordic Centre, 26 stycznia, godz. 17.00-21.00, Moonlight Ski
Wycieczka na nartach biegowych pod gwiazdami w scenerii magicznej nocy zakończona gorącą czekoladą i popcornem. Możliwość wypożyczenia nart na miejscu. Tel. do parku 705-429-0943. Koordynaty do GPS: 44.50697 -80.01489


Mountsberg Conservation Area, 25 stycznia 2013, Owl Prowl, godz. 19.00-21.00

Popularny program dla dorosłych poznawania ontaryjskich sów jako nieustraszonych drapieżników. Wiele informacji o tym gatunku podczas nocnej wycieczki, oczywiście z odwiedzinami w schronisku dla rannych ptaków przechodzących rehabilitację, prowadzonym przez park Mountsberg, i z niezapomnianym spotkaniem z sową oko w oko. Bilety: dorośli 15 dol., emeryci 10 dol. plus podatek. Wymagana rejestracja, e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. lub tel. 905-854-2276.


26 stycznia 2013, godz. 18.30-20.30
Ten sam program, ale przeznaczony dla rodzin z dziećmi. Nocna wycieczka w poszukiwaniu ontaryjskich sów, puppet show specjalnie dla dzieci i wizyta w schronisku u przebywających tam ptaków. Rejestracja jak wyżej. Adres: Mountsberg Conservation Area, 2259 Millburough Line, Campbellville, ON L0P 1B0.


Hilton Falls Conservation Area, 25 stycznia 2013, godz. 18.30-21.00, Guided Moonlight Cross Country Ski
Wycieczka z przewodnikiem pod gwiazdami na nartach biegowych, zakończona gorącą czekoladą i pieczonymi w ognisku przy wodospadzie marshmallow. Ceny: dorośli 17 dol., dzieci 11 dol., 15 dol. za wypożyczenie nart (trzeba zamówić wcześniej). Tel. 905-854-0262.


Crawford Lake Conservation Area, każda sobota w styczniu i w lutym, Moonlight Snowshoe Hike, 18.30-20.30
Odkrywanie magii zimowej nocy w blasku księżyca i gwiazd. Przewodnik poprowadzi Państwa trasą na rakietach śnieżnych przez przepiękny teren. Wieczorne wycieczki odbywają się w każdą sobotę w styczniu i lutym w tych samych godzinach. Wieczór kończy się ogniskiem i gorącą czekoladą. Ceny: dorośli 15 dol., emeryci i dzieci w wieku 8-15 lat 10 dol., plus podatek. W razie złych warunków pogodowych opłata nie jest zwracana. Wymagana wcześniejsza rezerwacja pod nr tel. 905-854-0234 lub przez Internet na stronie Moonlight Snowshoe Hike. Adres: 3115 Conservation Road (poprzednio Steeles Avenue), Milton, ON L9T 2X3. Koordynaty do GPS: 43.47 -79.951.


Opublikowano w Turystyka
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.