farolwebad1

A+ A A-
piątek, 12 październik 2012 07:42

Wiadomości z Kanady i Toronto z nr. 41/2012

Interwencja w Libii zdestabilizowała cały region

Dakar Podczas pobytu w Senegalu premier Kanady Stephen Harper stwierdził, że misja państw Zachodu w Libii, autoryzowana przez Organizację Narodów Zjednoczonych i przeprowadzona w ramach NATO, zakończyła się pełnym sukcesem.
Jednak afrykańscy rozmówcy kanadyjskiego gościa wskazywali na efekt domina, który wypadki libijskie spowodowały w zachodniej części Afryki. Libijscy islamiści, dobrze uzbrojeni, przenikają obecnie do Mali, gdzie zaopatrują w broń i pomagają tamtejszym radykałom. 
Sytuacja w regionie Sahel pogarsza się. Podczas odwiedzin w miejscowej siedzibie przedstawicielstwa ONZ w Dakarze, kanadyjską delegację zapoznano z sytuacją – coraz bardziej zdestabilizowaną przez bojowników przenikających z Libii. W marcu w Mali miał miejsce zamach stanu i północ kontrolowana jest teraz przez frakcje islamistyczne.
Sytuację pogarsza susza, brak żywności i brak skutecznej kontroli granicy. Coraz bardziej zakorzenia się Al-Kaida, której działalność finansowana jest przez porwania dla okupu oraz handel bronią i ludźmi. 
Premier Harper wykorzystał spotkanie z przedstawicielami ONZ do ogłoszenia zwiększenia pomocy dla kobiet i dzieci w Senegalu, również poważnie dotkniętym przez suszę. W ciągu trzech lat Ottawa skieruje kanałami agencji ONZ dodatkowo 20 mln dolarów pomocy. Konserwatywny rząd do tej pory przeznaczył na pomoc finansową dla ludności Sahelu 57,5 mln dol. 
Premier Harper rozpoczął w miniony wtorek podróż po krajach afrykańskich. Kulminacją wizyty jest udział w spotkaniu przywódców krajów frankofońskich w Kongu. Szef rządu wraca do Kanady w poniedziałek.

Opublikowano w Wiadomości kanadyjskie
piątek, 28 wrzesień 2012 16:10

Wiadomości z Kanady i Toronto z nr. 39

Mississauga W niedzielę, 23 września, poseł pochodzenia polskiego z okręgu Mississauga East-Cooksville – Władysław Lizoń, zorganizował drugie już doroczne grillowanie dla wyborców. Impreza odbyła się w Mississauga Valley Park i wzięło w niej udział ponad 400 osób. Serwowano darmowe napoje i kiełbaski z grilla. Poseł Lizoń rozmawiał z gośćmi o ich bolączkach oraz bieżących sprawach parlamentarnych.
Towarzyszyli mu radny z okręgu 4 Frank Dale, Ron Starr, radny z okręgu 6 Mississaugi, poseł Bob Dechert z sąsiedniego okręgu Mississauga Erindale oraz Bernard Trottier, poseł z Etobicoke-Lakeshore.
Władysław Lizoń opowiadał o kulisach pracy, jaką wykonuje w Ottawie.
Oczywiście nie obyło się bez malowania twarzy dla dzieci, były też balony, przyjechali strażacy z pobliskiej remizy - dzieci mogły wsiąść do wozu strażackiego.
Poseł Lizoń zapewnił, że jego biuro jest otwarte dla wszystkich i żaden telefon nie pozostanie bez odpowiedzi.
Dopisała również pogoda.

Opublikowano w Wiadomości kanadyjskie


wyrzykowskiWbrew urzędowej propagandzie żyje się w Kanadzie coraz trudniej, np. ostatni skok cen benzyny przełoży się na ceny żywności i za te same pieniążki włożymy znacznie mniej do koszyka. Ale z drugiej strony, musimy pamiętać, że im droższa benzyna – tym większy dochód urzędu podatkowego, czyli rządzącego nami reżimu; a więc i na przysłowiową marchewkę rządzący będą mieć więcej. Truizmem jest przypominanie, że rząd, jako taki, nie ma własnych pieniędzy, za które funduje nam to czy tamto. Najpierw trzeba oskubać podatnika... ale to każdy trzeźwo myślący rozumie.


Ponieważ mieszkam w Windsor, mieście, które jest liderem niechlubnej statystyki – najwyższe bezrobocie w Kanadzie – na co dzień obserwuję, jak kolejne biznesy padają, a inne, które walczą o przetrwanie, stawiają pracowników pod ścianą... W piątek, idącym do domu, daje się papier z informacją: od poniedziałku płacimy nie trzynaście dolarów na godzinę, tylko 10,80. Jeżeli się zgadzasz – wróć w poniedziałek, jeżeli nie – zostań w domu. Proste jak budowa cepa, prawda? Ludzie się oburzali, lokalna prasa nawet poruszyła temat, ale właściciel powiedział, że nie jest w stanie dłużej płacić poprzedniej stawki. Koniec, kropka. A ludzie, w większości emigranci, tyrali i po 16 godz., przynosili własny papier toaletowy... Nie było łatwo, naprawdę na 13 dolców musieli się naharować. I sprawa ucichła, no bo nie ma siły, aby właściciela zmusić do podniesienia stawki.
Czasy są gangsterskie, słabi padają albo wynoszą się do Chin, Indii, Wietnamu, Meksyku. Na pewno zyski są, ale my, biedne żuczki na samym dole, dalej płacimy tak samo, tyle że towar mamy znacznie gorszy; często gęsto jest to przysłowiowe g... zawinięte w kolorowy papierek. Ot, historia najnowsza, organiczne produkty jakiejś chińskiej firmy muszą zniknąć z półek, ponieważ zawierają np. ołów w stężeniu przekraczającym wszelkie normy.


Ale nie tylko do Chin uciekają, doskonale pamiętamy zamknięcie zakładu w London i przeniesienie produkcji do Indiany; w mieście jeszcze trwały rozmowy, jeszcze pocieszano się, że nie wszystko stracone, a w Indianie już stali bezrobotni w kolejce po aplikacje...
W chwili, kiedy to piszę, tzw. Big 3 rozmawia ze związkami CAW w sprawie nowego kontraktu, Ford już się dogadał, ale GM, a zwłaszcza Chrysler, stają okoniem. Wiem, że ludzie niezwiązani z przemysłem samochodowym, najczęściej ze zwykłej zawiści, życzą robotnikom jak najgorzej... Ale to, że pracuję za minimalną stawkę, ma usprawiedliwiać moje nastawienie? Ja mam źle, to i tamtych niech szlag trafi?!
Dlaczego Windsor pustoszeje? Tylko Ford w roku 2000 zatrudniał około 6 tys. osób, a dzisiaj jest około 1500 plus 600 na ulicy; GM w ogóle zlikwidował montownię skrzyń biegów. Solidnie trzyma się Chrysler, ale pamiętajmy, że zlikwidował montownię dużych samochodów dostawczych. Mało tego, kosztem dziesiątek milionów dolarów postawiono malarnię i... rozebrano ją za następne ciężkie miliony. No i jeszcze jeden kwiatek: szefo Chryslera, Sergio Marchionne, powiedział wyraźnie, że może zamknąć zakład w Windsor i przenieść produkcję do Meksyku! W tym samym czasie prezydent Obama mówi, że byłoby dobrze, gdyby Chrysler wznowił produkcję w St. Louis.
CAW płacze, że firmy domagają się cięć, że szukają ekstra oszczędności; ludziom się wmawia, że doczekaliśmy okropnych czasów. To prawda, nie jest łatwo, ale jak zawsze, tak i teraz, można mówić o tych, którzy mają zajęcie, i o tych, którzy pracy nie mają. Podobnie było w latach wielkiego kryzysu w Kanadzie, czyli przed II wojną światową.

depression-soup-kitchen-3705


Czasy były naprawdę trudne dla gros społeczeństwa, ale ci, którzy pracy nie stracili – nie mieli źle. Pracuję z gościem, który opowiadał mi o ojcu: mając 15 lat, opuścił dom rodzinny, aby szukać szczęścia, tj. pracy gdzieś w świecie, jak tysiące innych przemierzał Kanadę wzdłuż i wszerz. Inny Kanadyjczyk, baardzo już stareńki, opowiadał mi, jak w okresie okropnej suszy, która panowała w Saskatchewan, zdesperowany ojciec zapakował rodzinę na wóz i pokonał 1200 mil, kierując się w stronę Pacyfiku, na miejscu, gdzieś na północy Kolumbii Brytyjskiej, pozostawił trzech synów w baraku, który zbudował, a sam udał się w poszukiwaniu pracy. Mój rozmówca miał 10 lat, kiedy podjął naukę w pierwszej klasie.
Powróćmy jednak do dnia dzisiejszego. Często podaje nam się informacje, że zarobki robotnika a CEO to dziś różnica przeogromna; nam się płaci grosze, a oni mają miliony! Zgadzam się, że czasami są to godne potępienia praktyki, ale tam, gdzie właściciel zarabia nawet miliardy – nie mam z tym problemu. Miał chłop łeb na karku? Przy okazji daje nam pracę, a przecież o to chodzi. Jednak znaczna część koncernów, tak naprawdę, nie ma konkretnego właściciela. Zarząd?Akcjonariusze? A później czytamy, że ci najwyżej w hierarchii przepuszczają miliony, nie tylko płacąc sobie ponad ludzkie pojęcie, ale prowadząc luksusowe życie –oczywiście na czyjś koszt.
Zastanówmy się jednak, czy rzeczywiście dopiero w obecnej dobie zauważamy kominy płacowe, które wyrażają różnicę w zarobkach liczoną setkami procent? Nic bardziej mylnego, nie jest to nowe zjawisko; częściej o tym słyszymy, a to za sprawą współczesnych środków przekazu. Prawda jest taka, że nawet w najcięższych czasach byli ci, którzy przymierali głodem, i "bezwzględni kapitaliści", którzy cięli płace, argumentując, że jest właśnie kryzys...

W latach wielkiego kryzysu
w kolejce po chleb torontoAby mówić o dniu dzisiejszym, dobrze jest mieć odrobinę wiedzy o dniu wczorajszym, nawet po to tylko, aby móc porównać postęp, jaki nastąpił, np. w socjalu. Jest znacznie lepiej i na pewno powinno być jeszcze lepiej, ale jeszcze się taki nie urodził...
W latach wielkiego kryzysu, który chyba najbardziej dotknął Kanadę, ten, kto miał nawet byle jaką pracę, był kimś! Trochę to zabrzmiało śmiesznie, ale to nie jest moja opinia, a tych, którzy badają ten nieszczęsny okres w dziejach Kanady.
Co ciekawe i smutne zarazem, rządzący Kanadą, jak np. premier Bennett (1930–1935) i Mackenzie King (1921–1930, 1935–1948) nie za bardzo przejmowali się kryzysem; znacznie ważniejsza była dla nich równowaga budżetowa niż wyasygnowanie 20 milionów na pomoc najbiedniejszym. Dodam w tym miejscu, że kiedy wybuchła wojna, znalazły się miliardy i gospodarka ruszyła z kopyta. Niemniej jednak to inna historia i nie można jej zamknąć w kilku zdaniach, ale faktem jest, że rok 1939 uważany jest za koniec kryzysu w Kanadzie.
Jak już wspomniałem, bezrobocie w Kanadzie było ogromne, dlatego ci, którzy mieli pracę, zazwyczaj godzili się na kolejne obniżki, na niemal niewolniczy wyzysk, byle tylko się utrzymać. Coś podobnego obserwujemy i dzisiaj, nie na tak ogromną skalę, ale czym są obniżki zarobków, świadczeń socjalnych? Czym było postawienie robotników przed alternatywą: tniemy 3 dolary z trzynastu, albo do widzenia?
Warunki pracy były bardzo złe, nikt sobie głowy nie zaprzątał np. ekstraprzerwą, dołożeniem centa za nadgodziny; to nie wchodziło w grę. Jednocześnie ci, którzy stali na czele firm, sklepów itp., nie żałowali sobie. Podobnie jest dzisiaj, robotnicy Big 3 kolejny raz muszą z czegoś rezygnować, nie obcina im się stawek, ale odbiera inne przywileje. A ci, którzy podejmą pracę, dostaną 60 proc. stawki i muszą czekać 10 lat na to, aby móc zarabiać 34 dol. na godzinę. Ale jaką będą mieć wartość 34 dol. za dziesięć lat? I czy to oznacza, że obecni pracownicy przez następne dziesięć lat mogą zapomnieć o podwyżce? A poza tym w roku 2022 po Big 3 w Kanadzie może już nie być najmniejszego śladu...
W okresie rządów premiera Bennetta głośno było o komisji, na czele której stał poseł i minister zarazem Henry Herbert Stevens (rok 1934). Komisja zajęła się skargami na umawianie cen, obniżki zarobków, jednym słowem ogromnym obszarem spraw dotyczących setek tysięcy ludzi. Niestety, premier zlekceważył większość jego wniosków, co spowodowało ustąpienie Stevensa. Przy okazji trzeba pamiętać o tym, że media ówczesne były za tymi, którzy dysponowali kasą.


palowanie great depressionKiedy Stevens w parlamencie zabrał głos w tej sprawie, największe gazety, jak np. "Globe", opublikowały nie tylko płatne ogłoszenia np. sieci wielkich sklepów (Eaton, Simpson), ale też artykuły podważające to, co Stevens powiedział. Raport jego komisji liczył... 9278 stron!
Rzecz jasna nie tylko w ten sposób walczono z autorem raportu, skargi składano na ręce premiera, co summa summarum doprowadziło do ustąpienia – o czym wspomniałem – Stevensa.


A czasy były zbójeckie, np. farmer dostawał 1,5 centa za funt wołowiny, a klient w sklepie płacił... 19 centów. Jak zwykle zarabiał pośrednik.
Komisja w swych pracach skupiała się na przemyśle odzieżowym, na działalności sklepów, przyglądano się z niedowierzaniem produkcji wyrobów tytoniowych. Pracowano w tym czasie sześć dni w tygodniu po 10 godzin, ale nie należały do rzadkości przypadki, kiedy w tygodniu wyrabiano przeszło 80, a nawet 100 godzin. I... ruki po szwam! A jak nie, to za bramę.
Przemysł tytoniowy przynosił – i chyba pod tym względem nic się nie zmieniło – ogromne zyski, ale pracowników trzymano krótko, płacono mało; w tym samym czasie kierownictwo nie tylko otrzymywało bardzo wysokie pobory, do tego dochodziły równie wysokie premie i bonusy. Prezes Imperial Tobacco zarabiał 25 tys. dolarów rocznie, w premiach miał dodatkowo 32-61 tys. Przeszło 20 wyższych urzędników zarabiało po 15 tys. dol. rocznie, a ciężko pracujący robotnik miał niecałe 11 dol. na tydzień za 45 godzin pracy. Rocznie firma zarabiała 6 mln dol.
Warto w tym miejscu przypomnieć, że w owym czasie dochód w wysokości około tysiąca dolarów na rok nie zapewniał życia na minimalnym poziomie. Wystarczy zatem wspomniane 11 dol. pomnożyć przez 52 tygodnie, aby otrzymać mniej więcej wysokość zarobków.
Mając ogromne dochody (obecnie Chrysler, GM, Ford też "dobrze stoją"), firmy tytoniowe jednocześnie cięły stawki ze względu na... kryzys! Na przykład w latach 1931–1933 zarobki w jednej z firm spadły aż o 24 proc.
Prezes Macdonald Tobacco zarabiał 260 tys. rocznie, a i tak jego firma wykazywała zyski w wysokości 600 tys. dol. rocznie. Jeżeli on miał 260 tys., a robotnik 500 dol., to czy nie były to kosmiczna różnica podobna do tych, które obecnie tak się krytykuje?
Sieci sklepów Woolworth, Kresge, Metropolitan trzymały pracowników na krótkiej smyczy: nie było pewności co do liczby godzin tygodniowo, poza tym – jak obecnie – była to praca typu part-time. Kobiety czekały na telefon i nigdy nie wiedziały, kiedy pójdą do pracy i na ile godzin. W Metropolitan płacono około 4,30 dol. na tydzień, czyli mniej niż w Toronto wynosił tygodniowy zasiłek.
Woolworth w roku 1932 zarobił na czysto 1,8 mln dolarów, ale tysiące pracowników musiało się pogodzić z obniżką zarobków o 10 proc. (no bo kryzys).


Ponieważ minimalna płaca dotyczyła tylko kobiet – pracodawcy preferowali mężczyzn ponieważ można im było płacić jeszcze mniej... Na przykład w Toronto National Picture Frame Company zwolnił 17 kobiet, a w to miejsce zatrudniono mężczyzn za 10 centów na godzinę.
Co prawda Ontario Factory Act z 1884 r. mówił, że tydzień roboczy to sześć dni po 10 godzin, ale czy ktoś się tym przejmował? W torontońskiej restauracji na Spadina Ave. płacono 6,25 za 100 godzin tygodniowo.
Wydaje mi się, że jeszcze gorzej (w każdym bądź razie na pewno nie lepiej) było w Quebecu. Co prawda oficjalnie obowiązywał Minimum Wage Act, ale dla własnego dobra zatrudnieni nawet nie wspominali, że takie coś w ogóle istnieje. Poza tym pracodawcy występowali oficjalnie o zwolnienie z tego obowiązku i jeżeli w roku 1931 było takich spraw 94, to już w 1933 aż 1067.
Kiedy komisja Stevensa zbadała w Quebecu 31 zakładów, okazało się, że aż w 24 łamano przepisy, a 95 proc. kobiet otrzymywało znacznie niższe płace. I żadna się nie skarżyła... Nie muszę chyba dodawać, że najmniejsza próba protestu oznaczała utratę pracy.
W Quebecu, co tu dużo mówić, panował okropny wyzysk, zupełne nieliczenie się z człowiekiem. W St. Rose 19-latka otrzymywała 2 dol. za 55 godz. pracy, czyli 3,5 centa na godzinę.
Quebec był zagłębiem odzieżowym, zagłębiem bezwzględnego wyzysku: aby obniżyć ceny w torontońskich sklepach krawcowym w Quebecu płacono tyle co nic, np. cztery kobiety (plus pomagający nocami mężowie) szyły dziennie po 3 tuziny spodni, za tuzin (przypomnę, 12 sztuk) płacono im po 60 centów, przy czym jeszcze 5 centów potrącano! Zarobek wynosił zatem około 40 centów dziennie. Inny przykład: matka pracująca razem z córką dostawały 25 centów za tuzin krótkich spodenek.
Ale i oto kolejny przykład jakby żywcem wzięty ze współczesnych dysput na linii Big 3 – CAW. Eaton, sieć sklepów, szukając dodatkowych dochodów, wycofał się z płatnych wakacji, odebrał 7 z 9 dni świątecznych! 25 tys. zatrudnionych zarabiało średnio 970 dol. rocznie, a więc znacznie niżej granicy ubóstwa, ale 40 dyrektorów zarabiało średnio 35 tys. rocznie...

Tylko rewolucja?
Jak widzimy, historia zatoczyła koło, jeszcze mamy w pamięci płacz, że Chrysler i GM zbankrutują, że jesteśmy świadkami poważnego kryzysu. Tym razem obyło się bez takich konsekwencji, jak w latach 1929–1939 (w Kanadzie), ale czy na pewno? Dodrukowano dziesiątki ton papieru, co się przekłada na miliardy dolarów, jako tako uspokojono rynki – tylko nikt nie wie, co nas czeka w najbliższej przyszłości.
Oczywiście elitom finansowym nic nie zagrozi, może trochę zbiednieją, jak to mówił niesławnej pamięci Urban, że rząd sam się wyżywi, ale pytanie jest o przyszłość przeciętnego Kowalskiego!
Nic nowego pod słońcem, ale nie do końca – nie da się bowiem w nieskończoność odbierać tym, którzy mają nieco więcej, aby podciągać innych. Bush kiedyś powiedział, że jeżeli Polska potrzebuje pomocy, to otrzyma wędkę, ale nie rybę... I to jest właściwe. Przez to, że wysyła się do Afryki miliony ton żywności, likwiduje się miejscowe rolnictwo! Po co harować w pocie czoła, jak dobry, głupi biały człowiek podsyła tysiące ton darmowego zboża...


Nie można w nieskończoność likwidować miejsc pracy, zwłaszcza te, które gwarantowały spokojne życie, kształcenie dzieci, wakacje. To nie są żadne luksusy, taka powinna być nasza rzeczywistość: żeby w tak bogatym kraju, jak Kanada, brakowało pracy dla setek tysięcy ludzi? Przecież to paranoja!


Dzwoni pewnego dnia telefon, coś się szykuje, bo pani zagaduje o pieniądze na działalność partii, wstawia drętwą gadkę, jak to jej lider nadyma wątłą klateczkę m.in. w moim imieniu, aby mi się lepiej żyło... No nie, nie jestem aż taki durak, aby dać się wziąć na plewy.
Nie ukrywam, poprosiłem kobietę, aby nigdy więcej nie dzwoniła. Dzisiaj nie kartek do głosowania trzeba, a czegoś znacznie silniejszego, i to na tyle, aby wybrani przez nas ludzie naprawdę czuli odpowiedzialność przed nami. A co mamy? Śmiech na sali, premier nominuje ludzi do Senatu, pani ma Alzheimera, a mimo to głosuje, chociaż już chyba nawet nie wie,"co jest grane". Komu jest potrzebne to towarzystwo?
Na widok zadowolonych z siebie polityków otwiera mi się... o co to to nie, nie powiem, co mi się otwiera, bo jeszcze ze mnie ktoś zrobi terrorystę. Powiem delikatnie, że chcę być od nich jak najdalej i żadnemu nie wierzę; chciałbym tylko wiedzieć, kto – tak naprawdę – pociąga za sznureczki najważniejszych marionetek. Reszta to tylko pożyteczni głupcy: mają swoje pięć minut w życiu, a w tyłek dostaję ja, dostajesz Ty, Drogi Czytelniku, nasz sąsiad z trudem wiążący koniec z końcem.


My się nie liczymy, czy ktoś się nami przejmuje? Nawet kałasznikowa nie mamy w domu, nawet nie umiemy wyjść na ulice, aby zaprotestować, pokazać nasze niezadowolenie. Wciska nam się kit, że są procedury demokratyczne, to możemy w czasie wyborów pokazać, co myślimy o partii, o polityku; tak, możemy im, mówiąc dosadnie, naskoczyć obunóż na zakończenie pleców!
Historia zatoczyła koło, co dla mnie jest dowodem na to, że jesteśmy w stanie zapaści gospodarczej i tylko sztuczne podtrzymywanie trupa przy życiu stwarza pozory, że jest OK. Ale jak p..., to się chyba nie pozbieramy...


Leszek Wyrzykowski
Windsor

Opublikowano w Teksty
piątek, 21 wrzesień 2012 17:33

Szlakami bobra: Algonquin jesienią

Niedawno mój syn w Polsce dostał w prezencie szwedzki ekspedycyjny zegarek, z wysokościomierzem, różnymi bajerami, brakowało mu tylko wodotrysku. Instrukcja dołączona do rzeczonego zegarka zaczynała się słowami: gdybyś kiedyś znalazł się w dzikim parku Algonquin w Kanadzie, ten zegarek może uratować ci życie. 7635 km kw. z ponad 2 tys. jezior oraz 1200 km rzek i strumieni uformowanych po ustąpieniu lodowca. 53 gatunki ssaków, 272 gatunki ptaków, 31 gatunków gadów i płazów, 54 gatunki ryb, ponad 1000 gatunków roślin. Łosie, czarne niedźwiedzie, wilki, rysie, bobry i wydry.

Inspiracja artystów, najbardziej znany to Tom Thomson ze znanej kanadyjskiej Grupy Siedmiu, który malował algonquińskie pejzaże – większość na Canoe Lake, kiedy jeszcze po wielkiej wycince były tu gołe wzgórza. Park ustanowiono pod koniec XIX w., a ostateczną nazwę Algonquin Provincial Park od nazwy indiańskiego plemienia otrzymał w 1913 r.


Sława Algonquin rozeszła się na cały świat, w głównych punktach parku coraz więcej jest wycieczkowych autokarów z turystami z dalekich krajów, jak np. Japonia, którzy chcą choć przez kilka godzin pooddychać jego atmosferą, popatrzeć, dotknąć dzikości, wsiąść choć raz w życiu do canoe. Płacą za to olbrzymie pieniądze. My, mieszkańcy południowego Ontario, mamy ten zielony raj tuż pod nosem, 3 godz. jazdy od Toronto. Dlatego chciałabym tych z Państwa, którzy tu jeszcze nie byli, namówić do przyjechania tutaj, tym bardziej że nie ma piękniejszego miejsca do podziwiania kanadyjskiej niepowtarzalnie kolorowej jesieni niż Algonquin. Oblegane jest najbardziej latem, a teraz, po sezonie, jest już w miarę luźno, łatwo dostać miejsce na zbiorowym kempingu (polecam miejsca nad rzeką w Pog Lake Campground przy drodze nr 60, według mnie najładniejsze), jeśli ktoś nie lubi namiotu, w Huntsville jest dużo hoteli. Sam przejazd samochodem drogą nr 60 przez park dostarczy spektakularnych widoków.
Można go zwiedzać w interiorze canoe i z plecakiem, zaczynając z punktów startu z każdej strony parku, lub wynajmując miejsca na zbiorowych kempingach usytuowanych głównie przy drodze nr 60 prowadzącej przez południową część parku, z Huntsville do Ottawy, i robiąc kilkugodzinne wycieczki wyznaczonymi szlakami. Dzisiaj o trasie rowerowej, o której już pisałam, ale warto wspomnieć o niej ponownie, ponieważ ostatnio sporo ją wydłużono, łącząc ze szlakiem pieszym Track and Tower.


W Rock Lake Campground zaczyna się świetnie oznakowana wspomniana Old Railway Bike Trail, licząca w tej chwili do Cash Lake około 17 km. Nazywana jest "familijną", i rzeczywiście jest dla każdego, nawet malucha niewprawnego w jeździe na rowerze. Dawny tor kolejowy zdjęto i powstała szeroka polna droga, tak że można jechać obok siebie; łączy wszystkie kempingi położone po południowej stronie "60-tki", tzn. Rock Lake Campground, Pog Lake, Mew Lake i Lake of Two Rivers, ciągnąc się teraz dalej wzdłuż malowniczej rzeki Madawaska aż do Cash Lake. W 1895 roku kemping Rock Lake był stacją kolei między Ottawą a Perry Sound i – trudno w to uwierzyć – jedną z najruchliwszych w Kanadzie. W 1944 roku trasę kolejową zamknięto. Szlak zaczyna się przy tartaku zbudowanym w 1931, a zamkniętym w 1944 r. Poglądowe tablice ze zdjęciami wzdłuż całego szlaku uzmysławiają, jaka pustka tu była po kompletnej wycince drzew i ile wyobraźni mieli twórcy parku, żeby zobaczyć w tych łysych wzgórzach tętniący dzisiaj dzikim życiem rezerwat przyrody. W 1946 roku tartak został ostatecznie zamknięty i przeniesiony o 26 km do miejscowości Whitney. Wbrew przypuszczeniom, trasa po dawnej linii kolejowej nie jest nudna. Układ jezior Whitefish i Lake of Two Rivers oraz rzeki Madawaska wymusił jej położenie. Jest ciekawa i urozmaicona. I wykute w skale przejścia, i klonowe lasy, i sosnowe lasy, piękny brzeg Whitefish Lake z górującym nad nim klifem, bagna, zarośnięte jeziorka, stare białe sosny, mostki nad strumykami, i stare lotnisko – teraz płaska łąka zaczynająca porastać gdzieniegdzie sosnami, wokół widok na okalające ją wzgórza, i ok. 6 km dodanej ostatnio trasy wzdłuż Madawaska River, z punktami widokowymi na meandrującą przez łąki rzekę i na tę samą rzekę płynącą między skalistymi brzegami. Szlak rowerowy kończy się przy mostku na rzece Madawaska, która wypływa z Cashe Lake. Tutaj można zostawić rowery i wybrać się pieszo na cały lub fragment szlaku Track and Tower. Można przejść całą ponadsiedmiokilometrową pętlę lub tylko wspiąć się na punkt widokowy w miejscu dawnej wieży pożarniczej, skąd rozciąga się wspaniała panorama na okoliczne wzgórza. Track and Tower wiedzie wzdłuż jezior, przez liściaste lasy, obok pięknych małych wodospadów i pozostałości po drewnianych konstrukcjach służących do spławiania drewna. Oprócz dzikiej przyrody, ma walory edukacyjne. Zaopatrzono ją w numerowane tablice, które skorelowane z informacjami w broszurze (do dostania w ka„żdym parkowym lub kempingowym biurze), dostarczą wiedzy o przeszłości tego terenu, a dzieciakom pokażą, jak ciężką pracą i pomysłowością biały człowiek zdobywał nowy ląd. W każdym miejscu możemy sobie urządzić piknik. Szlak jest świetnie oznaczony, wręcz za świetnie. Parkowy pracownik jakby w szale co parę kroków przybijał znaczki, szpecąc co ładniejsze drzewa. Wrócić do punktu wyjścia na trasie rowerowej trzeba niestety tą samą drogą, natomiast punkt startu i długość wybranego odcinka zależą od nas. Ci, którzy nie mają rowerów lub nie chcą ich wozić, mogą wypożyczyć je w Portage Store na 31. kilometrze "60-tki" licząc od bramy zachodniej, tuż koło kempingu Lake of Two Rivers. Cena za cały dzień wynosi 34,50 dol., za pół dnia 23,50 (z kaskiem), dziecięce odpowiednio 23,50 i 16,50 dol.


Rezerwacja miejsc na kempingu jak w każdym parku prowincyjnym przez Internet na www.ontarioparks.com lub 1-888-ONT-PARK (668-7275).
A więc w drogę, z rowerem lub bez, ale na pewno z aparatem, kempingi czynne do Thanksgiving Day włącznie, po nim przez cały rok otwarty jest Mew Lake Campground.


UWAGA! Na stronie Friends of Algonquin http://www.algonquinpark.on.ca można zapoznać się z Fall Colour Report, który informuje na bieżąco o wybarwianiu się kolejnych gatunków drzew, najpiękniejsze kolory pod koniec września.


Joanna Wasilewska - Mississauga
Fot. J. Wasilewska/A. Jasiński

Opublikowano w Turystyka
piątek, 21 wrzesień 2012 12:03

Koniec szkół katolickich

kumorACoraz trudniej komentować mi sprawy polskie, bo "prawda obecnego etapu" przekracza kabaretowy wymiar. Współczuję Rodakom, bo zdaję sobie sprawę, że ludzie, którzy na co dzień żyją w kabarecie, tracą poczucie humoru.
Objawy polskiej choroby są już tak zaawansowane, że rządzący tym państwem przestają się hamować i kryć. Jest tak jak jest i tak musi być, bo inaczej będzie jeszcze gorzej – to polityka wypracowana przez pijarówki RP wyszkolone na amerykańskich kursach.
Nie lepiej zaczyna być jednak i tutaj, u nas w Kanadzie. No bo czy posunięciem z gatunku farsy nie jest decyzja o utworzeniu islamskich sal modlitwy w szkołach katolickich? Szkoły katolickie w założeniu właśnie takie są – mają kształtować w dziecku wartości katolickie, uczyć po katolicku! 

Co w nich robią muzułmanie?! Nawracają na swoją wiarę!?


I druga rzecz; kiedy powstawał system szkół katolickich, wprowadzono wymóg posiadania świadectwa chrztu. Rzeczą normalną w tamtych czasach, że takie świadectwo obowiązywało jedynie przy zapisywaniu dziecka do systemu – czyli w szkole podstawowej, wiadomo, że ze szkoły podstawowej katolickiej szło się do średniej katolickiej i tam świadectwo chrztu nie było już potrzebne.
To ustawienie rzeczy wykorzystane zostało jako wytrych pozwalający na zapisywanie do szkół średnich nowo przybyłych dzieci imigrantów z wielu różnych kultur i wyznań. Wszystko byłoby OK, gdyby te dzieci, czy też ich rodzice zapisywali je do szkoły katolickiej w nadziei na przyjęcie naszej wiary i wartości. Tymczasem mamy do czynienia z "ekumenizacją" katolickiego systemu oświatowego.
Na naszych oczach staje się on katolicki wyłącznie z nazwy. Z jednej strony, Ministerstwo Oświaty narzuca programy "higieniczne" zobowiązującego do opowiadania o seksie analnym czy oralnym i zmuszające pryncypałów do zgody na zakładanie klubów homoseksualnych, z drugiej, muzułmanie urządzają sobie na terenie szkół katolickich domy modlitewne.


I to wszystko w systemie oświatowym finansowanym "celowo" przez katolików; każdy z nas określa bowiem na zeznaniu podatkowym, jaką oświatę chce wspierać – publiczną czy "wydzieloną", czyli katolicką. Szkoły katolickie od dawna są ością w gardle i solą w oku naszych lewaków i ciot rewolucji wszelkiego umaszczenia.


Ich problem polega na tym, że system katolicki z uwagi na zaszłości historyczne jest wpisany do konstytucji. Zmienić konstytucję to otworzyć puszkę Pandory. Reformę konstytucyjną z Meech Lake zerwał jeden indiański poseł – to wymaga bowiem zgody wszystkich prowincji i terytoriów. Jest więc przedsięwzięciem drogim, długotrwałym i narażonym na duże ryzyko niepowodzenia.
Nasi inżynierowie społeczni podjęli więc – jak ze wszystkimi silnymi instytucjami – walkę od środka: wejść, osłabić i rozsadzić.
W tym celu na razie posługują się islamskim koniem trojańskim – zaraz gdy tylko owe islamskie pokoje modlitewne okrzepną, pojawią się wnioski o umożliwienie modlitwy kolejnym grupom wyznaniowym od żydów po wyznawców buddyzmu. Jeśli szkoły będą odmawiać – użyty wytrych pozwoli skarżyć je na gruncie zapobiegania dyskryminacji.


Tak że w ciągu kilku lat będziemy mieli ekumeniczne pokoiki modlitewne, w których być może również sataniści zainstalują ołtarzyk. Sataniści są bowiem jednym z "wyznań" uznawanych przez szkoły publiczne. Organizuje się w nich tu, w Mississaudze, m.in. dzień "religii Wicca" utworzonej w latach 40. ubiegłego wieku przez brytyjskiego satanistę Geralda Gardnera, w której czci się pentagramami "rogatego boga" – wypisz, wymaluj lucyfera.


Odbierają nam szkoły katolickie i trzeba by o nie zawalczyć. Gdzie głos Kościoła katolickiego? Gdzie stanowcze protesty naszych biskupów? Szkoły katolickie – i tak już dosyć luźno przywiązane do spraw wiary, za 10 lat będą ściągać krzyże z frontonów, by nikogo nie urazić i nie dyskryminować.
Uczono mnie kiedyś na katechezie, że obowiązkiem każdego katolika jest ewangelizacja – czyli głoszenie Słowa Bożego i obrona wiary.
Czy coś się zmieniło?


Andrzej Kumor, Mississauga

Opublikowano w Andrzej Kumor
piątek, 07 wrzesień 2012 10:41

Jaki to poziom?

kumorAJak to było możliwe, że facet z pokaźną pukawką w dzień wyborów podszedł tak blisko do przyszłej premierowej Quebecu? Gdzie była ochrona?
    Szczęśliwie jeszcze w tym kraju demokracja nie do końca przekształciła się w  rządy klasy iluminowanej, i do polityków – każdy podejść może. Byłem, widziałem, na wiecach, spotkaniach – wszędzie można wejść na słowo, bez papierów, poręczeń, akredytacji. I to jest pyszne! To świadczy o tym, jak powinno być. Bo wybrany  polityk to jest nasz pracownik! A więc nie powinien się przed nami kryć za jakimś ochroniarskim dymem.
    Bycie narażonym na różne nieprzyjemności, psychiczne kontuzje, czy nawet śmierć to rzecz ryzyka zawodowego polityka.
    Budowniczy może spaść do wykopu, policjanta może zabić bandyta, kuriera rowerowego może przejechać ciężarówka. Tak to jest na świecie. I tak jak policjant może się przed wieloma rzeczami uchronić, ale zagrożenie cały czas istnieje, tak polityk może  trafić na wariata lub zamachowca, który pokona wstępne oceny wzrokowe.
    Nie znaczy to jednak, że polityk ma być zamknięty w szklanym kloszu i oddzielony od nas, jego pracodawców. Tu, w Kanadzie, jeśli chcesz porozmawiać z premierem tego kraju, prowincji, ministrem, możesz to łatwo uczynić bez płacenia łapówek za dostęp i protekcję.
    Dlatego quebecki incydent to tylko potwierdzenie reguły.
    Można zresztą wysunąć śmiałą tezę, że im bardziej chronieni politycy, tym bardziej zagrożona demokracja...


• • •


    Konwencje nominacyjne na prezydenta USA za nami. Wynika z nich jedno – rządzący układ jest nie do ruszenia. Można odgrzewać rewolucyjny wizerunek Obamy na pełnym ogniu, a mimo to jest oczywiste, że jest to jeszcze jedna buźka tego samego. Amerykanie, którym śni się powrót do obywatelskiej, odpowiedzialnej Ameryki XX, powinni nadal spać spokojnie. Przebudzenie może ich kosztować atak serca.
    To se ne vrati, pane Havranek!
    I na tym zakończę komentarz, bo inaczej musiałbym być jak jakaś kol. Kassandra. Przygnębiła mnie ostatnio informacja o upadającym poziomie amerykańskich uniwersytetów – gdzie ci biedni Chińczycy będą się kształcić? Ciekawe podczas konwencji było też i to, że raczej nie wywoływano wilka z lasu i nikt zadłużenia nie wspominał.


• • •


    A gdy już jesteśmy przy upadłym poziomie, to nie wiem, do jakiego poziomu wypada przyrównać nową izraelską broń do rozpraszania tłumów. Przepis jest taki – bierzemy rozkładającego się trupa, miksujemy w blenderze, pakujemy to pod ciśnieniem i mamy  skuteczny środek antyzbiegowiskowy. Żydzi, którzy używają tego w armatkach wodnych, ujawnili "licencję", więc nie dziwiłbym się, gdyby broń taka zaczęła tu i tam pojawiać się podczas walk ulicznych np. w Polsce, Niemczech czy Quebecu.


• • •


    Nieustająco po raz kolejny zapraszam na nasz piknik – park Paderewskiego, sobota, 8 września. Mdło nie będzie na pewno.


Andrzej Kumor
Mississauga

Opublikowano w Andrzej Kumor
piątek, 31 sierpień 2012 07:41

Puściłbym ich luzem

kumorAPodobno w Quebecu znów nadchodzą separatyści. Znów będziemy mieli wiele hałasu o nic – czyli o te kilka tysięcy etatów w służbie dyplomatycznej i ambasadach. Tak na dobrą sprawę, Quebec jest bardziej dziś od nas odseparowany niż Polska od Unii Europejskiej. Jest krezusem tej konfederacji, więc naprawdę nie wiem, co Quebecy chcieliby uzyskać – oczywiści prócz zwiększenia liczby etatów w lokalnej biurokracji. Ale tu też mogą wyjść jak Zabłocki na mydle, jeśli stracą te wszystkie etaty administracji federalnej, które ulokowane są dzisiaj w Quebecu, by pokazać, że "opłaca się być skonfederowanym".
Niestety wychodzi na to, że separatyści to ludzie niepoważni. Dawniej to jeszcze chociaż była w tym jakaś myśl narodowa, jakaś tęsknota za "państwem starego typu", dzisiaj nawet tego nie ma, bo fala politycznej poprawności zalała również PQ.


•••


Polityczna poprawność jest też kitem, jaki lewacy żenią dziś w Polsce, tłumacząc, że na tym właśnie polega postęp i jak ktoś woli własny naród, to należy do hamulcowego eszelonu pędzącego do tego, żeby państwo rosło w siłę, a ludziom żyło się dostatniej. Ostatnio p. Błaszczak, druga po prezesie twarz PiS-u, powiedział w radiowej Trójce, że z multikulti trzeba ostrożnie.
Od razu wylano mu na głowę kubły, no bo choć takie rzeczy można swobodnie mówić w całkiem mainstreamowej polityce w Reichu czy Swisslandzie, to w Polsce nie. Dlaczego? No bo owe niby-polskie elity ubzdurały sobie, że kraj nasz jest ostoją ksenofobicznych katolickich antysemitów, których betonowe czerepy rozbić trzeba propagandą homoseksualnej miłości i polityczną poprawnością podniesioną do rangi religii urzędowej. Takie czasy. Niestety, część Polaków, również tych młodych i, wydawałoby się, obytych w świecie, nie wyleczyła się jeszcze z prowincjonalnych kompleksów i owym współczesnym ciotom rewolucji pałaszuje pokarm z ręki.
Dzisiejsze multikulti to nic innego jak współczesna forma "internacjonalizmu proletariackiego", którego ojczyzną był – jak wiadomo – Związek Sowiecki, czyli w rzeczy samej "rewolucja". Dzisiaj nic się nie zmieniło - język jest ten sam, metody wprowadzania podobne, tak że oczytanie w przygodach Pawki Morozowa będzie jak znalazł. Tamta bolszewia podawała się za awangardę i współczesna też lubi chodzić w modnych wdziankach.
No więc – drogie radio Erewań – jak to jest z tą wielokulturowością i globalizacją? Czy czasem postęp techniczny i telekomunikacyjny, Internet i masowe podróże samolotami (na stojąco) nie wymuszają wymieszania się nas wszystkich w jedną masę ludzkiego ciasta? Czy jest jakakolwiek inna droga?
Oczywiście, że tak. Swoboda przepływu i osiedlania się ludzi, łatwość telekomunikacji nie muszą wszak oznaczać ideologicznej i religijnej urawniłowki, a jedynie możliwość korzystania z uroków życia w pięknych i ODMIENNYCH krajach. Co komu szkodzi, że we Francji żyje się po francusku, w Niemczech po niemiecku, a w Maroku po marokańsku? Jeśli przyjeżdżasz do nas na stałe – kochany Murzynie – przyjmij nasze wartości, nasze zwyczaje, naszą religię, a może nawet żołądek wytrzyma ci naszą kuchnię – słowem, zostań jednym z nas – proszę bardzo – asymiluj się! To jest po ludzku i po Bożemu. Tymczasem w ramach multikulti jesteśmy świadkami przerabiania nas i naszej kultury na szaro przy jednoczesnej superekspansji kultur egzotycznych, ale dynamicznych i zwartych.
O tym i innych sprawach będziemy mogli sobie pogadać podczas najbliższego pikniku Gońca, na który gorąco zapraszam w sobotę, 8 września, do parku Paderewskiego.
Obywatelu, nie bój się myśleć, nie bój się mówić, nie bój się podpisywać imieniem i nazwiskiem! Bądź dumnym Polakiem!
Andrzej Kumor
Mississauga

Opublikowano w Andrzej Kumor
piątek, 24 sierpień 2012 10:32

Wiadomości z Kanady i Toronto 24. 08. 2012

Północ jest nasza

Iqualit Premier federalny Stephen Harper kontynuował w czwartek wizytę na Dalekiej Północy. W tym dniu rząd federalny ogłosił o przeznaczeniu 188 mln dol. na budowę i działalność nowego ośrodka badawczego, który "ma mieć fundamentalne znaczenie dla ochrony kanadyjskiej suwerenności nad tymi terenami".
    Premier poinformował o tym w Nunavucie, wymieniając dwie firmy architektoniczne, wybrane do prac projektowych nad nowym Canadian High Arctic Research Station, która ma się mieścić nad Cambridge Bay.
    Daleka Północ stanowi zasadniczą część naszej tożsamości, przyszłości, naszej kultury – mówił szef rządu federalnego. Nowy ośrodek kontynuował będzie badania, których celem jest wsparcie odpowiedzialnego wykorzystywania zasobów Północy, monitorowania zmian środowiska naturalnego oraz wspierania dobrobytu mieszkańców tych terenów.
    Ośrodek ma być uruchomiony w 2017 roku i zatrudniać od 35 do 50 osób.
    Premier Harper podkreślił, że Kanada musi znać swoją północ, aby móc egzekwować prawa do niej.
    Konserwatywny rząd obiecywał takie centrum badawcze jeszcze w roku 2007.
    Premier federalny Stephen Harper odwiedził wcześniej kopalnię złota i miedzi Minto oddaloną około 240 kilometrów na północ od Whitehorse.
    W stolicy Terytoriów Północno-Zachodnich stwierdził, że wykorzystanie zasobów naturalnych i rozwój północy są spełnieniem "wielkiego marzenia narodu". W ten sposób nawiązał do hasła konserwatystów, którzy od wyborów w 2006 roku stawiali na północ.
    – Czas północy nadszedł – mówił Harper w poniedziałek do ok. 300 wspierających go konserwatystów. – Zachęcam ludzi, by zaczęli dostrzegać działania na tych terenach. Na razie może jeszcze ich skutków nie widać, ale to się zmieni w ciągu dekady.
    Zasoby naturalne północy stały się punktem zainteresowania premiera, gdy w innych krajach  wzrosło zapotrzebowanie na nie.
    Konserwatyści zamierzają ponownie przeanalizować proces akceptacji projektów dotyczących wykorzystania zasobów i przepisów, również tych dotyczących oceny środowiskowej, co ma ich zdaniem przyspieszyć rozwój. Zdaniem rządu obecnie wdrażane są 24 projekty, które potencjalnie przyniosą 38 miliardów dolarów.
    Zdaniem Harpera, takie inwestycje i zmiany przepisów leżą w długoterminowym interesie Kanady.
    Opozycja twierdzi natomiast, że od dyskusji odsuwani są działacze lokalni.
    Carolyn Bennett z Liberal Aboriginal Affairs twierdzi, że mieszkańcy Północy zasługują na coś więcej niż doroczne zdjęcie z premierem i jego obietnice bez pokrycia. Już czas, żeby rząd zaczął ich traktować jako równoważnych partnerów.

Opublikowano w Wiadomości kanadyjskie
piątek, 24 sierpień 2012 10:21

French River Granitowy Raj cz. II

Pisałam już o French River, wpadającej do Georgian Bay - zatoki jeziora Huron, rzece położonej 300 km od Toronto na północ. Jej delta tworząca labirynt odnóg wśród granitowych skał, stwarza dziesiątki możliwości spływów canoe lub kajakiem, a i łodzią motorową można się tam wybrać, bo przeszkód w postaci przenosek jest niewiele, korzystamy więc z tego ile się da. Tym razem oddalamy się trochę od Georgian Bay.

 

Startujemy tak jak poprzednim razem z Hartley Bay Marina. Cztery osoby plus dwa koty. Płyniemy tak jak przedtem do Ox Bay, a z niej już nową trasą w górę rzeki wpływamy do Pickerel River. Wpłynięcie to nie jest takie łatwe, wiatr w twarz stawia nas w miejscu, musimy się na sam początek porządnie namęczyć. Pickerel River wynagradza nam ten wysiłek, bo choć pod prąd, wiatr się zmienia i wieje w plecy, popychając nas do przodu. Rzeka płynie prosto w dolnym jej odcinku, lewy brzeg równy, prawy rozlewa się na liczne odnogi w kierunku Georgian Bay.  W miarę dziko, trochę cottage'ów.


    Podpływają do nas rangersi, niezbyt sympatyczni na początku, po sprawdzeniu wykupionego pozwolenia stają się milsi.
    Po około 10 km Pickerel skręca w prawo,  rozlewając się w zatokę z wieloma granitowymi wyspami (opisuję ją od ujścia, więc trochę odwrotnie), szukamy tu miejsca na pierwszy biwak. Znowu wiatr w twarz. Znajdujemy miejsce wyglądające na wyjątkowo piękne, na lekko wyniesionej skale na cyplu, ale w momencie przybijania Edyta stwierdza, że śmierdzi tu czymś i to jest naftalina. Coś się jej wydaje, stwierdzamy. Wypakowujemy rzeczy i stajemy osłupiali. Cały kemping usłany kulkami naftaliny. Wiem, że gdzieniegdzie można wyczytać, że to odstrasza niedźwiedzie, ale żeby aż tak się bać, by przytaszczyć tu tego dobrych parę kilogramów?  Równie dobrze tę rolę mogłoby spełnić stare futro babuni. Zbieramy pieczołowicie kulki, niestety, wiele jest rozdeptanych. Jak oni tu wytrzymali w tym potwornym smrodzie? Teraz doceniam silny wiatr, który jest dla nas zbawieniem, bo zwiewa natychmiast zapach kulek.


    Rano ruszamy dalej, Pickerel znowu się prostuje, po mniej więcej ośmiu kilometrach dopływamy do autostrady nr 69. Tu już cottage przy cottage'u. Środkiem rzeki płynie motorówka ciągnąca nową przystań na beczkach, potem druga, i jeszcze jedna. Jakaś wyprzedaż była po drodze? I jeszcze facet z materacami, materace z przodu, nie mamy pewności, czy nas widzi, więc płyniemy do prawego brzegu. Okazuje się, że widzi, zrobił sobie małą szparkę, żeby mieć podgląd na to, co dzieje się przed nim. Ciągną wszyscy te zdobycze większe od nich jak mrówki do swoich domków. Prawy brzeg bardzo stromy, na górze cottage'e, dość gęsto, jedne malutkie i biedniutkie, drugie solidne, od wszystkich jednak wiodą długie strome schodki do pomostów na dole. Każde schodki inne, jedne wykute w skale, inne drewniane, zdobione, jeszcze inne metalowe, finezyjne. Przypominają scenografię z filmu "Imię Róży". Zmuszeni przez intensywny ruch pośrodku do przybliżenia się bardzo blisko brzegu, wymieniamy grzecznościowe uwagi z opalającymi się na pomostach ludźmi, a to że pogoda piękna, a to że jeszcze przyjemniejsza bryza. Przepływamy pod autostradą, pod nią dziesiątki jaskółek, porobiły tu sobie gniazda, zaraz potem jeszcze most kolejowy. Tuż przy autostradzie i torach domki. Jak w takim huku wypoczywać?


    Pickerel River wpływa w Cantin Lake. Wiatr wieje cudownie w plecy. Nastawiam kapok, pcha! Mogłabym wyciągnąć spod kotów karimatę, byłby wspaniały żagiel, ale takiego świństwa zwierzętom nie będę robić. Na zatoce facet na pełnym gazie ciąga dzieci na dmuchanej oponie, obserwuję go w strachu, czy dobrze wymierza odległość i czy dzieciaki nie łupną w brzeg albo w nas. Robi koła koło canoe, jakby mało miejsca było na wielkiej zatoce, a my musimy co chwila ustawiać się do fal. Zostawiamy Pickerel i dopływamy do przenoski. Jedna z odnóg French River postanowiła opuścić rzekę-matkę i połączyć się z Pickerel, na tej drodze spotkała zaporę z granitowych skał, spiętrzyła się w małe jeziorko i pokonała ją wąskim niewielkim kanionem zakończonym wodospadem. Przy wodospadzie kilku Hindusów łowi ryby. Przenosimy canoe, koty idą na własnych łapach, przepływamy jeziorko i przeszkoda w postaci płycizny, trzeba wysiąść i po kamieniach ciągnąć łodzie kilkaset metrów.            

Mijamy olbrzymie wyspy – to teren rezerwatów, na mapie duże ostrzeżenie "nie wolno biwakować", gdzieniegdzie wiekowe już domki letniskowe wciśnięte w tereny porośnięte solidnym liściasto-świerkowym lasem. Dopływamy do Głównego Kanału French River, na cypelkach mnóstwo miejsc kempingowych, ale wszystkie zajęte, kto pierwszy ten lepszy. Skręcamy w zatoczkę, jest miejsce! Prawdopodobnie ci przy Głównym Kanale pływają bez mapy i zajmują widoczne z daleka miejsca. Rozbijamy się, wieszanie plecaków, bóbr z żeremia obok obserwuje nas z wody, o zachodzie słońca zwyczajowy tutaj jak widać zmasowany atak komarów zmusza nas do wczesnego spania.


    Kolejny dzień zapowiada się deszczowo, a mamy kierować się teraz z biegiem rzeki i przepływać widowiskowy kanion, widoczny z mostu na 69-tce. Docieramy ponownie do autostrady, koty wyglądają ze schowanka, szum samochodów napełnił je nadzieją na rychły koniec ekscesów Arcykotów, czyli nas. A tu nic z tego! French River płynie tutaj w wąskim spektakularnym kanionie o skalistych wysokich brzegach. Można go podziwiać ze specjalnej kładki zrobionej przy nowym Visitor Center przy moście na drodze nr 69. Tyle razy przejeżdżałam tutaj, patrzyłam na kanion, a on nęcił – przepłyń mnie. Teraz tu jestem, ale z dołu nie wygląda już tak groźnie i tajemniczo. Kończy się wodospadem o wielu stopniach, można tu dojść krótkim szlakiem wzdłuż kanionu z Visitor Center. Pada, zdjęcia będą kiepskie, szkoda. Płyniemy do ostatniego postoju na wyspie, licząc, że zdążymy przed deszczem, niestety, oberwanie chmury. Przeczekujemy je na canoe pod rozciągniętą plandeką. Następnego dnia powrót do cywilizacji, co z jednej strony jest faktem smutnym, ale z drugiej też ma swoje plusy...


    Na tę trasę mieliśmy cztery dni, po pięć – sześć godzin pływania dziennie, można ją pokonać spokojnie w trzy dni, a kajakarzom i dobrym wioślarzom na canoe nie zajmie więcej niż dwa dni.


Joanna Wasilewska


Fot. A. Jasiński/J. Wasilewska

Opublikowano w Turystyka
piątek, 10 sierpień 2012 17:00

Wiadomosci z Kanady i Toronto 10 sierpnia 2012

ukrainacanadaa
Prześledzimy dokładnie

Ottawa Kanada poinformowała, że wyśle 500-osobową grupę obserwatorów do monitorowania wyborów parlamentarnych na Ukrainie.
Specjalny komunikat wydali w czwartek w tej sprawie minister wielokulturowości i obywatelstwa Jason Kenney, Bob Dechert sekretarz parlamentarny ministra spraw zagranicznych Johna Bairda, Lois Brown, sekretarz parlamentarny ministra współpracy międzynarodowej Juliana Fantino i Ted Opitz, poseł z okręgu Etobicoke Centre.
– Kanada ma długą i chlubną historię zapewniania obserwatorów do kontrolowania demokratycznych wyborów – mówił Kenney. – Nadchodzące wybory mają kluczowe i zasadnicze znaczenie dla demokratycznej i zasobnej Ukrainy.
Jesteśmy dumni, że kanadyjscy obserwatorzy wyborów, z których wielu wywodzi się ze środowiska Kanadyjczyków pochodzenia ukraińskiego, mogą okazać solidarność z narodem ukraińskim
– To bardzo ważne głosowanie na Ukrainie i wobec naszych wyjątkowych relacji jest nam bardzo miło, że dane nam jest wesprzeć proces demokratyczny – mówił Ted Opitz.
Rząd premiera Harpera jest gotów promować prawa człowieka i demokrację na całym świecie – zapewnił Bob Dechert, który jest posłem z okręgu Mississauga-East.
425 obserwatorów będzie śledziło przebieg głosowania w dniu elekcji, a dodatkowo 75 innych obserwować będzie kampanię wyborczą w kluczowych regionach Ukrainy.

Opublikowano w Wiadomości kanadyjskie
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.