farolwebad1

A+ A A-

Zdarza się często, że w poszukiwaniu miejsc pięknych, ciekawych, wartych odwiedzenia, udajemy się w dalekie podróże, w jakiejś złudnej nadziei, że im dalej od domu, tym bardziej to, co tam znajdziemy, będzie ciekawsze i piękniejsze, mijając tymczasem obojętnie to, co jest dosłownie pod samym nosem, na wyciągnięcie ręki.

I co gorsza, nawet wiedząc o takich miejscach, popełniamy grzech braku ciekawości, chęci poznania tego co najbliżej domu. Tak właśnie potraktowaliśmy Island Lake w Orangeville. Mijaliśmy je setki razy, jadąc dalej na północ na trasy wycieczkowe, wiedzieliśmy też, że odwiedzają je polscy wędkarze, ale z drogi nr 10 na krańcach Orangeville wydawało się mało ciekawe, ot, taki sztuczny zbiornik w centrum cywilizacji.

Opublikowano w Turystyka

I znowu przybywamy na Rzekę Francuską (French River)! W tym miejscu byliśmy w 2011 r., dwa lata temu, ale ponieważ codziennie wiał niezmiernie silny wiatr, prawie że nie byliśmy w stanie nigdzie popłynąć na kanu–nawet krótka przejażdżka do pobliskiej wyspy okazywała się istną udręką. Mieliśmy zatem nadzieję tym razem zrekompensować stracone wówczas dni.

Zamierzaliśmy wodować kanu z ośrodka Wolseley Lodge, ale skręciliśmy w niewłaściwą stronę i dojechaliśmy do ośrodka Pine Cove Lodge. Niestety, nie posiadał on rampy i musielibyśmy przenosić nasze rzeczy do brzegu, jak też do tego zapłacić za ten "przywilej" opłatę za wodowanie w wysokości 7.00 dol. oraz 8.00 dol. dziennie za zaparkowanie samochodu na oddalonym od ośrodka parkingu. Szybko więc zawróciliśmy i udaliśmy się do ośrodka Wolseley Lodge.

Opublikowano w Turystyka

Zauważyliśmy też sporo turbin wiatrowych wyłaniających się na horyzoncie. Owszem, zdawałem sobie sprawę, że urządzenia GPS nie są idealne, ale nie mogłem uwierzyć, że potrafią być tak beznadziejnie głupie! Wreszcie wjechaliśmy na główną drogę (którą powinniśmy jechać do początku) i dotarliśmy do ośrodka "Batman's Cottages and Campground".

Znajdowało się na nim dużo permanentnych i usuwalnych zabudowań (tzn. samochody/przyczepy turystyczne do spania oraz duże przyczepy kempingowe), które tworzyły małe, dynamiczne miasteczko, jak też było kilka miejsc biwakowych. Wybraliśmy miejsce nr 142, z widokiem na jezioro.

Opublikowano w Turystyka

Początkowo zamierzaliśmy udać się do parku Massasauga w czasie Święta Kanady (Canada Day), przypadającego 1 lipca 2013 r. i zatrzymać się na miejscu biwakowym koło przesmyku.

W marcu 2013 r. system rezerwacji w parkach ontaryjskich pokazywał, że miejsce to było wolne, lecz gdy następnego dnia zdecydowaliśmy się go zarezerwować, okazało się, że już zostało zajęte! Ponieważ było ono dostępne w czasie następnego długiego weekendu w sierpniu, tak więc szybko dokonaliśmy rezerwacji na ten późniejszy termin, a w Święto Kanady udało się nam ‘zdobyć’ miejsce biwakowe w parku Killarney. Jednakże historia na tym się nie skończyła: ponad miesiąc później, gdy rozmawiałem w biurze z moim klientami, okazało się, że również lubią spędzać weekendy biwakując i też wybierają się na biwak w Święto Kanady.

Opublikowano w Turystyka
poniedziałek, 07 lipiec 2014 21:18

Najciemniej pod latarnią - perełki wokół nas

Długi weekend Canada Day sprzyjał spacerom i wypadom za miasto...
Wielu z nas chodzi jedynie utartymi ścieżkami. Tymczasem tuż pod nosem mamy wiele nieznanych ciekawostek, czasem wręcz prawdziwych klejnotów. W Ontario do takich z pewnością można zaliczyć:

Tunel kolejowy w Brockville. Proszę sobie wyobrazić, że najstarszy tunel kolejowy w Kanadzie znajduje się w samym sercu Brockville w Ontario! Aby umożliwić wywóz drewna z Doliny Ottawskiej do USA, należało położyć tory do nabrzeża Brockville na Rzece Św. Wawrzyńca. W latach 1854–1860 pod miastem wybudowano więc 600-metrowy tunel kolejowy, który istnieje do dzisiaj!
Jak do niego dotrzeć? Kierujemy się do Blackhouse Island w Brockville, tunel jest przy Water Street East zaraz na wschód od Market Street.


•••


Kolejna ciekawostka to Rochelau Court w Kingston. Nazywane często miastem z wapienia, historyczne centrum Kingston datuje się z lat 40. XIX wieku, kiedy to przez krótki czas Kingston było kanadyjską stolicą. Dzisiaj spacer po mieście odsłoni przed nami wiele historycznych budowli, w tym trakt powozów – obecnie chodnik oferujący skrót pomiędzy głównymi ulicami miasta. W pasażu napotkamy nastrojowe restauracje – Chez Piggy czy Toucan.
Jak trafić? Trzeba poszukać wejście do Rochelau Court na Princess Street, niedaleko na północ od King St.


•••


I wreszcie coś na spacer w Toronto – latarnia morska na Gibraltar Point. Niewielu z nas spodziewa się trafić na latarnię morską w centrum Toronto, ale latarnia na Toronto Island to piękny kawałek historii miasta – najstarszy zachowany budynek tego rodzaju w okolicy pochodzi z 1803 roku. Odgrywała kluczową rolę w żegludze, wskazując drogę przez mielizny i płycizny wysp torontońskich. Jak to zwykle w takich przypadkach bywa, wiąże się z nią wiele tajemniczych historii i legend, jak choćby tajemnicza śmierć latarnika w 1815 roku. Ostatnia pani latarnik Mrs. Dodds opuściła stanowisko w 58 roku
Jak tam trafić? Promem na Centre Island, następnie na piechotę do południowego cypla wyspy.

Opublikowano w Turystyka
sobota, 08 luty 2014 13:38

Wakacje na Esnagami

Co prawda jest pełnia zimy, ale też dobry czas, aby zastanowić się i wybrać miejsce na letnie wędkarskie wakacje. Jak zwykle pozostaje pytanie, czy powrócić w stare sprawdzone miejsca, czy raczej może spróbować czegoś nowego. Poszukiwania takiego miejsca w przewodnikach i w Internecie mogą ostatecznie zupełnie zamieszać w głowie.

Jeśli szukamy nowego miejsca, jednym z ośrodków wędkarskich na wakacje w Ontario, który warto polecić, jest Esnagami Lake Lodge. Ośrodek ten położony jest nad jeziorem Esnagami w północnym Ontario. Aby tam dotrzeć, należy najpierw dojechać do małej miejscowości Nakina. Potem czeka nas krótki przelot wodopłatem do Esnagami Lake Lodge. Już sama podróż robi wrażenie, ale to dopiero początek.

Opublikowano w Wędkarstwo

Pogoda w ubiegłą sobotę zachęcała do wypraw. Od kilku dni śledziliśmy prognozy i niemal w ostatniej chwili zdecydowaliśmy się na wypożyczenie samochodu. Potem nastawiliśmy budzik na 4.30 rano, zrobiliśmy kanapki i ruszyliśmy.

Pojechaliśmy na północ, na półwysep Bruce. Gdy słońce wychyliło zza horyzontu swoją wielką czerwoną twarz, byliśmy już daleko za Toronto. Na trawach skrzył się poranny szron. Mijaliśmy nawet takie miejsca, gdzie leżał pierwszy śnieg!

Na półwyspie Bruce byliśmy mniej więcej rok temu, przez dwa dni, w Wiarton. Po tamtym wyjeździe pozostał nam pewien niedosyt. Chcieliśmy zobaczyć strome klify schodzące do turkusowej wody, a teraz jeszcze zapowiadało się, że będziemy podziwiać ten widok przy ładnej pogodzie. Obejrzeliśmy trochę zdjęć w Internecie, przejrzeliśmy mapy w przewodniku o Bruce Trail i zdecydowaliśmy się na Lion's Head.

Wśród ciekawostek o Lion's Head można przeczytać, że miasteczko leży na 45. równoleżniku – czyli dokładnie między równikiem a biegunem północnym. Patrząc od strony miasta, któryś z klifów ma przypominać kształtem głowę lwa – stąd oczywiście nazwa. Czy przypomina... Trudno powiedzieć. Prawdę mówiąc, nie mieliśmy okazji sprawdzić. Ale podobno nawet niektórzy miejscowi owej głowy nie dostrzegają.

Do samego miasta bowiem nie zajeżdżamy. Chociaż może następnym razem warto by było zobaczyć port i latarnię morską. Można też przejść się bocznym szlakiem na Bannister's Hill. Kilometrowa pętla przebiega przez parę miejsc, z których roztaczają się rozległe widoki.

Latem Lion's Head oferuje piaszczyste plaże. Wtedy też liczba mieszkańców wzrasta z 900 do 5000. Jest to też doskonałe miejsce do obserwacji gwiaździstego nieba. W lipcu i sierpniu w piątkowe i sobotnie noce można oglądać gwiazdy przez specjalnie ustawione teleskopy. Miasto leży w zatoce Isthmus, która od wschodu jest otoczona półwyspem, a na nim piętrzą się klify.

W Lion's Head znajduje się Bruce Peninsula District School – jedyna szkoła średnia na północ od Wiarton i jedna z niewielu w Ontario mieszcząca oddziały od przedszkola do 12 klasy.

Na samym wjeździe do miasta odbijamy w prawo na wschód w Moore St. i kierujemy się do wejścia na Bruce Trial. Nie zauważamy parkingu i w końcu stajemy na poszerzonym poboczu. Pakujemy Jacka do nosidełka plecakowego – wreszcie jest na tyle duży, że możemy zacząć praktykować ten sposób transportu – i wchodzimy na Moore Street Side Trial, który w całości, czyli od przegapionego przez nas parkingu, ma 1,5 kilometra. Łączy się z głównym szlakiem Bruce. Na tym obszarze utworzono Lion's Head Provincial Nature Reserve. Idziemy przez las – o tej porze drzewa zgubiły już wszystkie liście. Tworzą teraz brązowy szeleszczący dywan. Na granicy rezerwatu ustawiono tablicę, niedługo też dochodzimy do Bruce Trial (będziemy nim szli przez 3,5 km), gdzie mamy szansę spojrzeć na mapę.

Kawałek dalej zatrzymujemy się przy krótkim bocznym szlaku Lion's Head Pothole. Napis na tabliczce informacyjnej głosi, że wchodzimy na własne ryzyko. Znajduje się tu ciekawostka geologiczna – duża niecka wydrążona w skale, pamiątka po ostatnim zlodowaceniu. Ma 10 000 lat. Można do niej zajrzeć przy dnie, z boku, lub wdrapać się wyżej i spojrzeć przez dziurę od góry. Wapienne ściany są zaokrąglone, wyszlifowane pod olbrzymim ciśnieniem przez granit niesiony przez cofający się lodowiec.

Kawałek dalej między drzewami coraz częściej widać niebo. To znaczy, że zbliżamy się do krawędzi klifu. Docieramy do pierwszego punktu widokowego. Na tej trasie jest ich wiele. Mój mąż, który niesie na plecach Jacka, ostrożnie zbliża się do brzegu. Patrzymy w dół – co za kolor! Słońce trochę chowa się za chmurami, ale i tak woda jest wspaniale niebiesko-zielona. Spoglądamy na mapę z przewodnika, liczymy poziomice i okazuje się, że klify na odcinku, którym będziemy szli, piętrzą się około 40 m nad wodą. Ale nigdzie nie ma barierek ani jakichkolwiek innych zabezpieczeń.

Idziemy wzdłuż klifu. Trzeba patrzeć pod nogi, ścieżka jest kręta, nierówna, trafiają się też szczeliny. Co chwila roztacza się przed nami widok na zatokę Isthmus i White Bluff po przeciwnej stronie. Czasem możemy też spojrzeć do tyłu – widzimy wtedy, jak stroma jest skała, na której przed chwilą staliśmy. Niektóre ściany są zupełnie płaskie. W jednym miejscu na krawędzi rośnie małe drzewko – mój mąż kurczowo się go trzyma i mówi, że dobrze, że Jacek tego nie widzi (bo śpi).

Specjalnie oznakowany jest punkt widokowy Lion's Head – trójkątny cypel skalny góruje wysokością nad innymi. Skała jest odkryta, więc widok znakomity w każdą stronę. Robimy krótki postój, napawamy się przestrzenią. Wychodzi słońce. Teraz dopiero woda nabiera intensywnego koloru.

Kawałek jeszcze szlak prowadzi po klifie, po czym wchodzimy w las. Stopniowo tracimy wysokość. W pewnym momencie przechodzimy pod olbrzymią półką skalną. W końcu schodzimy na kamienistą plażę. Gdy patrzymy na północ, widać trzy plany. Ale tam na samym końcu to jeszcze nie Tobermory.

Zatrzymujemy się na dużym płaskim kamieniu, jemy kanapki, Jacek też ma odpoczynek od bycia niesionym. Zanurzam rękę w wodzie – nawet nie jest specjalnie zimna. Ale zaczyna wiać. Nadciągają chmury.

Kawałek idziemy plażą, po kamieniach. Niektóre miejsca są trochę bardziej podmokłe. Tutaj też znajduje się McKay's Harbour – miejsce, gdzie można zatrzymać się na biwak z namiotem. Pomysł w istocie warty rozważenia. Dalej wchodzimy z powrotem w las i bocznym szlakiem McKay's Harbour pniemy się z powrotem w górę. 660-metrowy szlak łączy się z Inland Side Trial, który po 1 km doprowadza nas do punktu widokowego Lion's Head. Od tego miejsca do samochodu wracamy tą samą drogą.

Co ciekawe, na szlaku nie spotkaliśmy nikogo. Aż dziwne, że nikt prócz nas nie korzystał z tak dogodnej pogody, by wybrać się być może na ostatnią wycieczkę, zanim spadnie śnieg. Przeszliśmy jakieś 9,5 kilometra, ale zajęło nam to 5 godzin. To chyba najlepszy dowód na to, jak często zatrzymywaliśmy się, żeby podziwiać widoki. Wybierając się do Lion's Head, nie warto się spieszyć.

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Opublikowano w Turystyka

Jesteśmy w Wawa już drugi raz w ciągu dwóch tygodni. Za drugim razem liczne sztuczne gęsi cieszą tak samo jak za pierwszym. Uzupełniamy zapasy i na dobre opuszczamy rejon Jeziora Górnego, bo to już nieuchronny powrót w stronę Toronto. Przed nami 200 km do pokonania, z Wawa zjeżdżamy w drogę numer 101 na wschód do Chapleau.

Za miasteczkiem piękne wzgórza, jeziora, cottage'e, po drodze niewielkie parki prowincyjne. Za zjazdem do miejscowości Chapleau 101-ka dalej prowadzi do Timmins, my skręcamy w szosę nr 129, a po kilkudziesięciu kilometrach w drogę 667, już zaznaczoną na mapie jako dużo gorszej jakości, ale jedzie się dobrze, mijamy tylko kilka samochodów. Kilkadziesiąt kilometrów na północ od Chapleau znajduje się Park Prowincyjny Missinaibi. Park zaczyna się na jeziorze o tej samej nazwie, oglądać tu można rysunki naskalne, dalej obejmuje przez prawie 800 kilometrów dalekiej Północy obrzeża rzeki Missinaibi aż do miejscowości Moose River, gdzie jej wody łączą się z rzeką Moose i płyną do Zatoki Hudsona na Oceanie Arktycznym. Widzieliśmy park na zdjęciach, piękne miejsce, ale czas nas goni i nie damy rady go zwiedzić nawet tylko w obrębie jeziora, nie mówiąc o przepłynięciu całej rzeki, na to potrzeba czterech tygodni. 

Za zjazdem do Chapleau prawie dziko, lasy, lasy, lasy… głównie rośnie tu sosna Banksa (po angielsku Jack pine), mniejsza od białej sosny, odporna na mrozy, z niewielkimi wymaganiami glebowymi. Piszemy prawie dziko, bo nie ma starych drzew, wkoło trwa kompletna wycinka, tzw. clear cut, nie ma zwyczaju, jak w Polsce, zostawiania choć kilku starych drzew. Tylko wzdłuż szosy wąski pasek lasu, pewnie wcale nie dla pięknych widoków dla podróżnych, ale by śnieg nie zasypywał drogi.

Znajdujemy się dokładnie na dziale wodnym, na południe od szosy zaczyna się zlewnia Atlantyku, a na północ wszystkie rzeki płyną do Oceanu Arktycznego.

Nagle pojawiają się starsze drzewa, mają może kilkadziesiąt lat, to znak, że zbliżamy się do naszego celu, Parku Prowincyjnego Wakami położonego nad jeziorem o tej samej nazwie. W parkowym biurze jakiś powiew dawnych czasów i normalności – młody sympatyczny ranger nie ma kamizelki kuloodpornej, nie spieszy się i próbuje nas zniechęcić do rejestracji. Rozbijcie się, gdzie chcecie, zapłacicie jutro. Chcemy załatwić formalności od razu, jutro rano wyjeżdżamy w dalszą drogę. Zrezygnowany przystępuje do biurokratycznych czynności. Od wielu lat jesteśmy zarejestrowani w komputerowym systemie Ontario Parks, po co za każdym razem podawać te same dane? Nie wiadomo. Wszystko trwa długie minuty, drukarka szwankuje, a i tak dwa ostatnie papierki dla nas wypisuje ręcznie. Kiedyś nie było komputerów, a rejestracja trwała dużo szybciej i ludzi do tego zatrudnionych było mniej. Przed biurem ogłoszenie, że trzy szlaki w parku są zamknięte. Pytamy dlaczego. Zawaliły się przejścia i dachy nad ekspozycją, to zagrożenie dla życia, zamknięte, może za kilka lat znajdą się pieniądze na remont. Pieniędzy na remont nie ma, mimo że opłaty za kemping wzrastają drastycznie co roku, ale na komputery i trzy nowe pick-upy stojące przed biurem się znalazły. Trzy nowe samochody, a kemping ma zaledwie 65 miejsc, w większości pustych, i 65 kilometrów tras canoe w interiorze, do których samochód nie jest potrzebny.

Do Wakami przyjeżdżają głównie starzy bywalcy, klasa średnia na emeryturze, zapaleni wędkarze, namiotów prawie nie ma, jest kilkanaście tzw. mobile home, domków-przyczep. Wakami słynie z ryb, szczupaków i whitefish, pierwszy raz widzimy w parku prowincyjnym przy przystani specjalny stół do ich oprawiania. Miejsce mamy nad samym jeziorem. Fifka i Pimpek od razu idą na brzeg, ktoś wciągnął do wody piknikowy stół, który staje się doskonałym miejscem obserwacji dla nas i dla kotów. Na jeziorze wysepki, musi być płytkie, bo głazy wystają daleko od linii wody. Na głazach kormorany suszą skrzydła, a przy brzegu stado kaczek kręci się wokół nas, wyraźnie oczekując jakiejś gratyfikacji. Kaczki okazują się być tak oswojone, że nie zwracając uwagi na koty, wyłażą z wody i maszerują pod kempingową przyczepę u sąsiadów po stałą porcję papu. Brzegi jeziora piaszczyste, piękne plaże, płytkie, woda przezroczysta, upał, aż się chce wykąpać, ale tablice ostrzegają, że w jeziorze jest bakteria, która niby niegroźna dla ludzi, powoduje jednak po kąpieli zaczerwienienie skóry. Rezygnujemy, tym bardziej że niektóre biedne kaczki mają stan zapalny skóry wokół oczu i jakieś narośla, może właśnie z tej przyczyny.

Coś nam się w tym dużym jeziorze wydaje dziwne, konstatujemy, że brzegi są płaskie i piaszczyste, jest tu trochę jak na Mazurach, a my zdążyliśmy przez dwa tygodnie przyzwyczaić się do stromych klifów i wysokich wzgórz. Na drugim brzegu Wakami są tylko niewielkie, łagodne wzniesienia.

Zwiedzamy kemping, pryszniców nie ma, tylko prymitywne ubikacje, takie same od kilkudziesięciu lat, choć czyste. I znowu, pieniędzy na remont tras i ubikacji nie ma, za to jest nowiusieńka tabliczka na starej sławojce, że tu palić nie wolno. Złości nas to, jaki sens ma taka tabliczka setki kilometrów na północ od miast, gdzie dym z ognisk snuje się po ziemi, a ubikacje stoją w środku lasu. Ile pieniędzy nas, podatników, kosztowała praca urzędnika, który to wymyślił w imię politycznej poprawności, i ile zarobiła firma, która wyprodukowała tysiące tych tabliczek dla wszystkich parków w Ontario?

Rozpalamy ognisko, Pimpek zajmuje krzesełko koło 12-letniego Patryka, dawno temu nie wiadomo dlaczego przypadli sobie do gustu, teraz to dwóch kumpli. Na kempingu wszyscy się znają, dlatego nasz przyjazd wzbudza zainteresowanie. Odwiedza nas starsza pani, Polka, poznana przez Edytę i Tomka na przystani. Pani przyjeżdża tu z mężem od lat, mieszkają w Oakville niedaleko Toronto, i jest skarbnicą wiedzy o parku. Opowiada nam o polowaniu na niedźwiedzia, który zakłócał spokój kempingowiczom, o człowieku, który miał jakiś wkład w działalność parku i w podzięce spełniono jego życzenie i pochowano go po śmierci na wyspie na jeziorze, które ukochał. Przy takich okazjach nie może zabraknąć opowieści o naszych emigracyjnych losach, dramatycznych niejednokrotnie drogach ucieczki z komunistycznego raju. Droga naszego gościa wiodła do Kanady z Polski w początkach lat 70. przez Republikę Południowej Afryki. Pani żali się, że w Kanadzie nie uznano jej dorobku naukowego, mężowi powiodło się zawodowo lepiej. Przybycie męża z wędkarskiej wyprawy wypłasza naszego gościa, trzeba oprawić ryby. Wieczór i część nocy niespodziewanie przymusowo spędzamy kulturalnie przy dźwiękach koncertu operowego. Nikt się nie przejmuje ciszą nocną. Polka odwiedza nas jeszcze raz rano, zachęcając do zajrzenia na punkt widokowy na końcu jeziora i na indiański cmentarzyk.

Rano jedziemy na punkt widokowy przy olbrzymiej plaży, cmentarzyka nie udaje się nam znaleźć. Jak to Polacy, jeśli coś jest zabronione, musimy sprawdzić dlaczego. Idziemy na zamknięty dla naszego bezpieczeństwa 30-minutowy Logging Exhibition Trail. Szlak jest przepiękny, w starym sosnowo-świerkowym lesie zrobiono pętlę obrazującą życie drwali i początki przemysłu drzewnego w tym rejonie. Ktoś wiele lat temu zadał sobie naprawdę wiele trudu, żeby stworzyć tę ekspozycję. Odtworzona chata drwali z przedmiotami codziennego użytku z przełomu XIX i XX w., kuźnia z mnóstwem narzędzi z tego samego okresu, pieczołowicie uwieczniona historia pionierów drwali na tablicach z archiwalnymi zdjęciami, wiele zabytkowych maszyn pod walącymi się wiatami. Wspaniałe leśne muzeum, chyba równie ciekawe jak to znane w Algonquin Park. Koszt odbudowania wiat i odnowienia zagrzybionych tablic może równy kosztowi tabliczek zakazujących palenia przy sławojkach na kempingu.

Zwiedzanie takich miejsc to nic przyjemnego dla miłośników przyrody. XIX wiek to rabunkowa gospodarka leśna, pogarda natury, kompletna wycinka odwiecznej puszczy, bezwzględna eksploatacja podbitego terytorium. Opamiętanie przyszło na przełomie wieków XIX i XX, kiedy zaczęto traktować ten kraj jako nową własną ojczyznę, tworzono parki prowincyjne i narodowe, żeby ocalić dla przyszłych pokoleń choć cząstkę jego zrujnowanego piękna.

Mimo to minimuzea takie jak to w Wakami są warte jak największej troski. To materialny ślad Europejczyków, którzy w trudzie i znoju, w strasznych warunkach budowali bogactwo Kanady. Dlaczego nie znalazły się niewielkie pieniądze na jego renowację? Dla nas, jako wyznawców spiskowej teorii dziejów, odpowiedź jest jedna. Nasza łacińska cywilizacja umiera, za pięćdziesiąt, może trochę więcej lat, przy takiej jak obecna celowej polityce imigracyjnej, tym krajem rządzić będą Hindusi, Chińczycy i Arabowie. Przyjechali na gotowe, po co ich drażnić muzeami, które będą przypominały, że potęgę i kulturę tego kraju budowali chrześcijańscy biali emigranci z Europy... A może my się mylimy, i to po prostu tylko niekompetencja czy niefrasobliwość ontaryjskich urzędników...

Wyjeżdżamy z Wakami Lake na drogę 667 na wschód, która kończy się w miejscowości Sultan. Stąd Tomek zaplanował przejechanie tzw. lumber road, czyli szutrową drogą dla ciężarówek z drewnem, kilkadziesiąt kilometrów do drogi nr 144 z Timmins do Sudbury, którą mamy dotrzeć od Killarney, naszego ostatniego postoju. W Sultan gubimy się, w końcu trafiamy na właściwą trasę. Szeroka, szutrowa droga, po prawej stronie kamienista bruzda.

Musimy trzymać się prawej strony, bo po lewej z prędkością sto na godzinę mkną ciężarówki z kłodami drzew, wzniecając kurz i waląc kamieniami na boki. Bruzda robi się coraz wyższa, zaczyna szorować nam po podwoziu, niestety nie mamy terenowego samochodu. Zawracamy. Jedziemy z powrotem na zachód do drogi 129, nią na południe do Trans-Canada Highway. Droga pusta, mijamy jedną ciężarówkę i parę osobowych samochodów, głównie wędkarzy, żadnej miejscowości po drodze. Aż trudno uwierzyć, że zbudowano taką dobrą szosę, 200 kilometrów, znikąd donikąd, a w Polsce trzeba walczyć o każdy kilometr autostrady. Jedziemy przez góry, piękne widoki. W połowie trasy szosa zaczyna kręcić wzdłuż meandrów Mississagi River, utworzono wokół jej brzegów park prowincyjny, dostępny tylko na canoe. Już nam nie żal ponad stu nadłożonych kilometrów, warto było.

Dojeżdżamy do Autostrady Transkanadyjskiej, stąd znaną trasą przez Sudbury jedziemy do Killarney Provincial Park na ostatni postój przed powrotem do domu, na brzydkich betonowych wiaduktach sympatyczne rysunki zwierząt. Na miejscu jesteśmy prawie równo z Edytą i Tomkiem, oni nie zrejterowali, trafili na maszynę, która wyrównywała bruzdy na drodze, ale i tak nie mogli jechać szybciej niż 30 km na godzinę, czasowo wyszło na jedno.

Ostatni dzień przed powrotem do Mississaugi. Na kempingu w Killarney tłumy ludzi różnych nacji, czujemy się nieswojo, odzwyczailiśmy się przez dwa tygodnie od cywilizacji, to chyba syndrom ekspedycyjny, zjawisko opisane w literaturze, nadmiar ludzi zgromadzonych w jednym miejscu w otoczeniu dzikiej przyrody, wywołujący agresję. Ranger w kamizelce kuloodpornej wizytuje na piechotę każdych kempingowiczów.

Mżawka, pierwszy dzień złej pogody od dwóch tygodni, mimo to idziemy na dwukilometrową Granite Ridge Trail, z różowego granitowego wzniesienia piękne widoki na jezioro, i trzykilometrową Chikanishing Trail wzdłuż brzegu Huron. Skały mokre i potwornie śliskie, ale trasy warte przejścia niejeden raz. Kończymy dzień smażoną rybą w miasteczku Killarney, które opisywaliśmy parę tygodni wcześniej, jak i cały park prowincyjny (odsyłamy do archiwum Gońca w dziale Turystyka), a noc mamy nieprzespaną dzięki kotom, które podekscytowane walczą przez ścianę namiotu z wizytującymi obozowisko szopami. Szopie gęby spozierają na nas i niuchają oddzielone tylko siatką, wreszcie odchodzą, do jedzenia nic u nas nie ma, a na bitkę z kotami nie mają ochoty. Już prawie udaje nam się zasnąć, gdy budzą nas głośne śpiewy. To 1 września, rocznica rozpoczęcia II wojny światowej, Polacy na kempingu gdzieś niedaleko, ewidentnie pod wpływem wody ognistej, postanowili tę rocznicę uczcić bojowymi okrzykami i patriotycznymi pieśniami. Kompletny surrealizm, Kanada, północne Ontario, kwarcytowe góry Killarney, szopy dobierające się do namiotu, a my usypiamy przy słowach Na koń, na koń, bolszewika goń, goń, goń...

Joanna Wasilewska, Andrezj Jasiński

Opublikowano w Turystyka
piątek, 01 listopad 2013 15:01

Oszczędzaj światło, czyli Niagara by night

W przypływie fantazji wybraliśmy się w ostatni piątek do Niagary. Kupiliśmy parę smakołyków na drogę, przewinęliśmy Jacka i zamiast do łóżka, zapakowaliśmy go do fotelika samochodowego. Nawet nie był specjalnie zdziwiony, że zabieramy go gdzieś o 10 wieczorem.

To był nasz czwarty raz w Niagarze, drugi spontaniczny. Za pierwszym razem niedługo po naszym przyjeździe do Kanady zostaliśmy zabrani na wycieczkę przez znajomego. Wiadomo – wodospad – obowiązkowy punkt zwiedzania kraju. Ale byliśmy zawiedzeni tym, co zobaczyliśmy. Chyba wyobrażaliśmy sobie, że otoczenie będzie bardziej dzikie, tymczasem wodospad znajduje się w środku miasta. Tuż obok biegnie ruchliwa ulica, ludzi pełno, nawet dorożki jeżdżą. Do tego miasto ziejące absurdem, przerysowane, jak z kreskówki. Sam wodospad monumentalny, potężny, ale aż szkoda, że otoczenie takie groteskowe...

Potem był wyjazd spontaniczny. Chyba listopad zeszłego roku. Ten sam znajomy jechał do Buffalo, zapytał nas, czy chcemy jechać do Niagary. Tak jak staliśmy, wsiedliśmy z nim do samochodu i pojechaliśmy. Tym razem to był wieczór, turystów mniej, pewnie dlatego, że było dość zimno. Wodospad ładnie oświetlony, reflektory ze zmieniającymi się kolorami. Poszliśmy kawałek dalej i odkryliśmy budynek starej elektrowni.

Budynek Toronto Power Generating Station został wybudowany w 1906 roku. Zaprojektował go E.J. Lennox (torontoński architekt, autor ponad 70 budynków w stolicy Ontario, w tym starego ratusza i Casa Lomy) w stylu Beaux-Arts. Gdybym nie wiedziała, patrząc na ten budynek, chyba nigdy bym się nie domyśliła, w jakim celu powstał. Wygląda raczej jak jakiś neoklasycystyczny pałac. Elektrownię zamknięto w 1974 roku, a w 1983 uznano ją za miejsce historyczne (National Historic Site of Canada). Teraz budynek niestety stoi nieużywany.

Mieliśmy jeszcze śmieszną sytuację. Szukając toalety, weszliśmy do kasyna (był wieczór, okres nieturystyczny, więc większość miejsc zamknięta).

Tam przy wejściu powiedziano nam, że toaleta owszem jest i możemy z niej skorzystać, tylko tak dla formalności musimy okazać dowody tożsamości, że jesteśmy pełnoletni. Poszliśmy więc szukać dalej, bo przecież żadne z nas paszportu przy sobie nie miało.

Innym razem to my pokazywaliśmy Niagarę mamie mojego męża. A teraz pokazaliśmy ją Jackowi.

Pierwszy raz nie mieliśmy problemu z zaparkowaniem. W końcu byliśmy na miejscu po 11. Nawet opłat nikt nie pobierał. Zostawiliśmy samochód mniej więcej w połowie odległości między wodospadem kanadyjskim a amerykańskim. Poszliśmy najpierw w kierunku części amerykańskiej. Kilka razy przystanęliśmy, zrobiliśmy zdjęcia. Pamiętaliśmy, że jak byliśmy tu wcześniej, to kolory świateł się zmieniały, a teraz były tylko czerwone i niebieskie.

Po chwili okazało się, że i tak nie ma na co narzekać.

Ustawiam aparat na statywie, ciemno, to czas naświetlania długi, z pół minuty się zdjęcie robi. Chcę, żeby Rafał i Jacek na nim byli, więc na chwilę ustawiają się z boku, błyskam na nich zewnętrznym flashem... Jacek zamknął oczy! Powtórka! I wtedy podczas wykonywania drugiego zdjęcia reflektory oświetlające wodospady zaczęły świecić na biało. A po kilku minutach w ogóle zgasły! Spojrzałam na zegarek – pięć minut do północy.

Pewnie operator o północy kończy pracę, to już wyłączył, żeby się do domu szykować...

Poszliśmy jeszcze do kanadyjskiej części wodospadu, spojrzeliśmy w kipiel. Człowiek czuje się mały, gdy widzi taką siłę żywiołu. A jeszcze wokół cisza i spokój.

Dlatego gdy ktoś chce zobaczyć kolorowo oświetloną Niagarę, polecam wyjechać nieco wcześniej. Może nie za wcześnie, żeby się wśród tłumów do barierek nie przepychać. Jeśli w jakimś czasie warto odwiedzić Niagarę, to moim zdaniem – właśnie po zmierzchu. I podobno jeszcze zimą.

Teraz więc czekamy tylko na śnieg i mróz.

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Opublikowano w Turystyka

Brzegi Jeziora Górnego zrodziły się z ognia i wody. Z ognia – bo z wypływającej lawy, z wody – bo uformowane w niesamowite kształty przez gigantyczne lodowce. Jezioro Górne nazywane bywa największym na świecie klimatyzatorem. Tak wielkie masy wody o prawie stałej temperaturze chłodzą w lecie, a ogrzewają w najmroźniejsze dni zimy. Z powodu chłodnych lat, znaleźć tu można roślinność typową dla terenów arktycznych, zimno i wiatry smagające nabrzeżne drzewa zamieniły je w wolno rosnące miniatury, natomiast efekt ogrzewania przez jezioro powoduje, że na przykład brzozy jesienią zmieniają kolor dziesięć dni później niż te w głębi lądu, a jagody można zbierać czasami aż do początków października.

Jakoś podczas naszego dwutygodniowego pobytu nad Jeziorem Górnym o tych chłodnych latach mogliśmy tylko pomarzyć, upał w dzień był cały czas potworny, ale działalność "klimatyzatora" odczuliśmy najdotkliwiej właśnie w Parku Narodowym Pukaskwa. Pracował całą parą, w przenośni i dosłownie, mgła wypełzająca z parującego w upale jeziora snuła się na brzegach, w południe rozwiewana chwilami wiatrem, wtedy rozpościerał się przed nami fantastyczny widok na wyspy i nabrzeżne klify. Wtedy też łapaliśmy za aparat, korzystając z momentu, kiedy jezioro postanowiło uchylić białego welonu, i za tę niedyskrecję Jezioro Górne boleśnie nas ukarało, o czym później.

Większość parków narodowych w Kanadzie, również Pukaskwa – jeden z pięciu w Ontario, największy – działa na zupełnie innych zasadach niż tutejsze parki prowincyjne. Na normalnych zasadach, można by powiedzieć. Zazwyczaj nie ma rezerwacji, obowiązuje zasada kto pierwszy ten lepszy (w Pukaskwa zawsze są miejsca, nawet w środku sezonu), w parkowym biurze przy wjeździe pracuje jedna osoba, a nie pięć, formalności załatwia się krótko, bo nikt nie zbiera tysiąca danych do komputera włącznie z numerem kołnierzyka, podaje się tylko rejestrację samochodu i to wszystko. Jedyny zbiorowy kemping, Hattie Cove, ma tylko kilkadziesiąt miejsc kempingowych, minusem jest ich wielkość, ale są za to położone parę minut od pięknych piaszczystych plaż, i rangersi nie łażą na piechotę i nie patrzą, co kto robi. Łazienki, chyba jeszcze z lat 70., zostały bardzo ładnie zaprojektowane, ale nigdy nieodnawiane, choć bardzo czyste, sprawiają trochę odstraszające wrażenie. Natomiast są tu takie udogodnienia, jak na przykład piecyk w prysznicu (trochę strach go było używać, taki stary model, ale o dziwo działał, grzał i prądem nie poraził) czy zlewy do mycia naczyń przy łazienkach.

Takie zlewy są w każdym parku narodowym w Kanadzie, jest to rzecz bardzo przydatna, nawet konieczna. Natomiast w Ontario w parkach prowincyjnych naczynia trzeba myć koło namiotu, a potem wylewać brudy do ubikacji. Mało komu chce się chodzić z miską pełną wody, niektórzy nawet miski nie mają, więc resztki po myciu wylewa się do lasu koło namiotu, wabiąc okoliczne niedźwiedzie. Największe świntuchy myją naczynia przy punktach poboru wody pitnej, walają się tam często resztki ryżu czy makaronu, ale można zrozumieć skołowanych ludzi, naczynia trzeba gdzieś myć i z resztkami coś zrobić. My wylewamy do ogniska, ogień wypali wszystkie zapachy. Dlaczego nie ma zlewów do mycia naczyń, pojąć tego nie możemy. Łazienki w Pukaskwa są inne od wszystkich gdziekolwiek przez nas widzianych z jednego powodu – mają biblioteczki. Tradycją jest, że ludzie zostawiają tu swoje książki. W damskiej królowały romanse, ale było parę ciekawych pozycji, w męskiej historie z Dzikiego Zachodu, kryminały i polityka.

Na kempingu jest sklepik, gdzie można napić się kawy, kupić dzieła miejscowych artystów, przewodniki, odznaki, mapy, za darmo wziąć sobie rzecz naprawdę wyjątkową – obrotową mapę nieba, pokazującą układ gwiazd w każdym okresie roku, dla dzieci i dorosłych to fantastyczna zabawa nauczyć się rozpoznawać i nazwać każdą gwiazdę, a z tarasu przed sklepem jest piękny widok na zatokę Hattie Cove.

Rozpoczynamy zwiedzanie. Na pierwszy ogień idą dwie krótkie, dwukilometrowe trasy, zaczynające się na kempingu, po drodze tablice wyczerpująco opisują geologiczną historię i otaczającą przyrodę. Prowadzą na dwa cyple otaczające Horseshoe Bay. Wspinamy się na skały na pierwszym półwyspie.

Mgła jakby na zamówienie na chwilę cofa się do jeziora, wyspy, wysepki… Szlak schodzi do pierwszej plaży w zatoce, otoczonej wysokimi skałami, a pokrytej wyplutymi przez jezioro wyszlifowanymi do białości kłodami drzew, ale piaszczysty brzeg tuż przy granicy wody jest czysty, woda przezroczysta, parę osób się kąpie, przy takim upale wejście do lodowatego jeziora wymaga odwagi i samozaparcia. Przechodzimy kilkaset metrów plażą i znów podejście w górę. Stoimy na drugim cyplu, na skale, która ma trzy miliardy lat i powstała w czasie tworzenia się skorupy ziemskiej. Widok przepiękny. I powtórnie zejście do następnej kilkusetmetrowej plaży. Tutaj już nikogo nie ma, jesteśmy sami, możemy posiedzieć chwilę sam na sam z Jeziorem Górnym. Mgła znowu nas goni, wracamy na kemping. Obchodzimy jeszcze niewielkie śródlądowe jezioro Halfway, mgła i tu dociera. Szlak wspina się na różowogranitowy wysoki klif, piękne widoki, w nie wplecione na tablicach wzdłuż trasy równie piękne indiańskie historie nauczające o miłości, wierności, mądrości, współczuciu i odwadze. Taka nowa moda się pojawiła, że opisy w języku Odżibuejów są umieszczane jako pierwsze, taki ukłon w stronę Indian, potem w angielskim. Odżibuejowie pisma nie znali, nie wiemy, jaką zasadę zapisu przyjęto. Po co ta akcja, nie wiadomo, Indianie z rezerwatu przy parku raczej nie będą chodzić po szlaku, a angielski jest im bliższy niż zapomniany własny język, którego uczą się od nowa w szkołach.

Następnego dnia w planie mamy 18-kilometrową wycieczkę do wiszącego mostu na White River, to fragment 60-kilometrowego Coastal Hiking Trail. Ci z największym samozaparciem wynajmują łódź w parku za 700 dolarów (jak się zbierze większa grupa, wychodzi wtedy taniej, można też wynająć przewodnika), która wywozi ich na początek szlaku i przechodzą te 60 km wzdłuż wybrzeża na piechotę z powrotem do kempingu. Koty zostawiamy w namiocie osłoniętym plandeką, żeby się nie nagrzał. To dla nich rutyna, chowają się od razu na długie spanie do śpiworów. Startujemy przy parkowym sklepiku, zaraz obok niego odtworzone pokryte brzozową korą chaty i obozowisko Indian, których rezerwat położony jest tuż przed parkiem i którzy w dużej liczbie są jego pracownikami. Tutaj w płóciennym wigwamie można poznać ich historię, raz w tygodniu opowiadaną przez członków plemienia.

Niedaleko sklepiku kawał celowo spalonego lasu, strażacy urządzili tu sobie ćwiczenia, których dramatyzm obrazują specjalne tablice. Potem robi się bardzo dziko, trasa nie najłatwiejsza, omszałe skały, mech rośnie olbrzymi zasilany dużą ilością wilgoci. Wąska ścieżka w górę i w dół, widoki na jezioro żadne, mgła zasnuła wszystko, ale w lesie jest zbawieniem, chłodzi, jesteśmy jak w lodówce. Przechodzimy przez bagna kładkami, potem znowu w górę. Jest bardzo ślisko, niejeden raz robimy przy zejściach na skałach bolesną "siad-pupkę". Pierwszy przystanek w zatoczce na kempingu w interiorze. Bardzo urokliwe miejsce, osłonięta cyplami piaszczysta plaża, metalowa skrzynia na żywność w odpowiedniej odległości, dla ochrony przed niedźwiedziami. Wiele lat temu, gdy byliśmy w Pukaskwa tylko parę godzin, spotkaliśmy Polaków. Zagadnęli nas na parkingu, bo mieliśmy pieprzowe gazy u pasa, właśnie zeszli z tego szlaku wypłoszeni przez niedźwiedzia, szedł za nimi ścieżką parę kilometrów, pewnie nie w celu ataku, a dla wygody, jednak na pewno nie było to komfortowe towarzystwo. Namawiali nas, niby uzbrojonych, bo gaz pieprzowy niestety jest niby-bronią, do zostania na następny dzień i przejścia trasy już wspólnie, nie skusiliśmy się, żałując parę lat tej decyzji. Teraz wreszcie tu jesteśmy. 

Szlak odchodzi od jeziora, wokół przez parę kilometrów las Baby Jagi, omszałe sosny i świerki z długimi brodami porostów, w zielonym mchu pokrywającym ziemię jak dywan dziwne, nieznane nam grzyby. Wypatrujemy karibu. Podgatunek karibu (woodland caribou), wciągnięty na listę zwierząt zagrożonych wyginięciem, od początków XX w. przenosi się coraz bardziej na północ. Te zamieszkujące liściaste lasy karibu są większe i ciemniej ubarwione od swych braci na dalekiej Północy, podobno ostały się nieliczne w Pukaskwa na Otter Island, niektórzy mówią, że czasami uda się jakiegoś zobaczyć, choć nie jest to łatwe, bo są bardzo płochliwe. Nie mamy, niestety, tego szczęścia. Las Baby Jagi się kończy, wreszcie most. White River z hukiem spada w dół kaskadami głębokim, pięknym kanionem. Wygląda słońce, robi się gorąco, most drży przy każdym kroku, strach patrzeć w dół przez metalową kratkę. Przed nim wielka tablica ufundowana za ciężkie pieniądze, nas, podatników, przez rząd, informuje, jak rząd o nas zadbał, budując nowy most, jaką wykazał troskę. Pod tablicą książka wpisów, dużo ironicznych, chciałoby się napisać, żeby zamiast tablicy wyremontowali łazienki w Pukaskwa, byłoby to rozsądniejsze wykorzystanie naszych podatków. Edyta i Tomek postanawiają się wpisać, nie podglądamy. Powrót – mgła zniknęła, gorąc potworny, wypacamy resztki nadwagi, i tak wróci szybko po wakacjach.

Na pożegnanie Pukaskwa idziemy na plażę na oglądanie zachodu słońca, podobno są tu najpiękniejsze na świecie. Jezioro zdaje się nam sprzyjać, mgła odpływa na chwilę, chmury lekko odsłaniają słońce, wyrzucone na brzeg białe pnie wydają się nagle różowe. Mgła niespodziewanie powraca, płynie w naszym kierunku gęstą falą, nie chowamy aparatu. Błąd, jaki straszny błąd. Mgła spowija nas na parę minut białym, lodowatym płaszczem, znów się cofa, zachodzące słońce ponownie wyziera zza chmur, ale w wizjerze pojawia się duża plama. Wilgoć wlazła do obiektywu. Próbujemy w łazience podsuszyć aparat suszarką, na nic. Strata sprzętu, nawet jeżeli nie za bardzo profesjonalnego, bardzo bolesna, resztę podróży dokumentujemy, kombinując, żeby plama nie była widoczna na jasnym tle. Nic to, jak mawiał pan Wołodyjowski, wypada pogodzić się z haraczem, który każdemu wedle swej miary wyznaczy Jezioro Górne.

Wyjeżdżając, zaglądamy jeszcze do sklepiku ze stacją benzynową w rezerwacie. Sklepik się zmienił, duży wybór towarów, a ekspedientka nie pali w czasie obsługi klientów. Wszędzie reklamy papierosów indiańskiej produkcji, a te normalne taniutkie, Indianie nie muszą płacić podatków. Kolejny już raz jedziemy w kierunku Wawa, miasta gęsi.

Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński

Opublikowano w Turystyka
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.