farolwebad1

A+ A A-
piątek, 02 sierpień 2013 13:36

Szlakami bobra: Ishpatina - wysokie wzgórze

Ishpatina w języku Odżibuejów znaczy wysokie wzgórze. I rzeczywiście jest wysokie (693 m), to najwyższy punkt w prowincji Ontario. Znajduje się w paśmie o tej samej nazwie. Do roku 1966 za najwyżej położony uznawano Tip Top (640 m), a w latach 1966–1972 Ogidaki Mountain (664 m). Dopiero w 1972 zostały zrobione dokładne geodezyjne pomiary, z których wynikało, że Ishpatina Peak jest najwyższy. Pasmo znajduje się w prowincyjnym parku Lady Evelyn Smoothwater, który zlokalizowany jest na północny zachód od Temagami i na północ od Sudbury.

Do Ishpatiny można się dostać w dwojaki sposób. Pierwszy to dojazd z Toronto 440 km do Temagami, tu wypożycza się canoe, potem trzeba objechać od północy cały region Temagami, 200 km drogi, do rzeki Montreal na punkt startowy do parku.

Drugi sposób to podejście od południa, na północ od Sudbury. Ten dojazd jest krótszy, ale wymaga pokonania 100 km szutrem, a potem 15 km górską drogą do rzeki Sturgeon. Dalej już na piechotę do celu ok. 15 kilometrów. Górską drogą da się przejechać tylko dżipem lub truckiem, boleśnie się o tym przekonaliśmy na własnej skórze, o czym poniżej. Natomiast ta właśnie droga jest pretekstem do powrotu do tematu Ishpatiny, o której pisaliśmy już jakiś czas temu – a właściwie jej zastąpienie nową, podobno przejezdną.

Z Ishpatina Ridge sprawdziło się nam polskie przysłowie do trzech razy sztuka, udało się dopiero za trzecim razem. Do pierwszej próby zebraliśmy sześcioosobową ekipę plus dwa koty. W Temagami w wypożyczalni wykupiliśmy pozwolenia (rezerwacja nie jest konieczna, niewielu jest chętnych do eksploracji 72 tys. km kw. Parku Evelyn Smoothwater), załadowaliśmy na dachy samochodów ultralekkie canoe, i poczuliśmy powiew wolności – po podaniu przewidywanej daty powrotu zapytano nas, kiedy sobie życzymy, żeby wszczęto akcję poszukiwawczą, jeśli nie wrócimy na czas, jeden dzień, dwa, pięć – nasza decyzja, nasze ryzyko, nasza odpowiedzialność za siebie.

Nie tak jak w południowym Ontario, gdzie o wszystkim decyduje urzędnik i gąszcz przepisów, w których coraz trudniej się poruszać i zorientować. Potem 200 km asfaltowymi drogami i jeszcze 20 km szutrem (Beauty Lake Road) do wywózki drewna, do mostu na rzece Montreal. Po drodze znowu widzimy inny świat, dzieci jadące na pace pick-upa z nogami spuszczonymi nad koła – taki widok w Toronto spowodowałby atak serca u każdego policjanta i zastrzelenie kierowcy na miejscu – a przy moście na punkcie startu napis, że przejeżdża się go na własną odpowiedzialność, bo nikt nie sprawdza, w jakim jest stanie.

Montreal River po drodze sprawiała wrażenie jeziora, tutaj ma tylko kilkadziesiąt metrów szerokości. Krajobraz inny niż w południowym Ontario, więcej liściastych drzew, w tym dużo brzóz, a świerki, modrzewie i cedry smuklejsze, bardziej wiotkie, bardziej tundrowe, świadczące o krótszym okresie wegetacji. Woda idealnie przezroczysta, wyraźnie widać podwodną roślinność. W połowie drogi od mostu do Smoothwater Lake jest granica parku. Jezioro wbrew nazwie jest na ogół bardzo rozfalowane, ostrzegają o tym na mapie. Tak jest i tym razem, co zmusza nas do rozbicia się na pierwszym kempingu, przy ujściu rzeki do jeziora, jedynym oznaczonym w całym parku.

To już pierwszy sygnał porażki, powinniśmy byli dopłynąć ile się da w stronę góry. Jeszcze o tym nie wiemy, wieszamy plecaki na linie na drzewie, w tym i cooler Tadka. Upewnił się wcześniej, że nie będzie żadnych przenosek z rzeczami, i wziął toto ze sobą. Nie chce zdradzić, co jest w środku, w każdym razie cooler jest tak potwornie ciężki, że po wielu próbach rezygnujemy z wciągnięcia go na odpowiednią wysokość. Zabezpieczony jest na tyle, że szopy się nie dobiorą, trudno, najwyżej niedźwiedź zeżre zawartość.

Rano wypływamy po dziewiątej, to nasz następny błąd, za późno. Na jeziorze bardzo silny wiatr w twarz, wiosłujemy z wysiłkiem, czas leci. Po półtorej godziny jesteśmy na pierwszej przenosce. Przed nami są ich w jedną stronę w sumie cztery kilometry. Małe jeziorko, przenoska, jeziorko itd. W połowie trasy wypatrzyliśmy wieżę, która się znajduje na Ishpatinie. Oczywiście zdjęcia i opowieści, jak to będzie, gdy zobaczymy ją z bliska.

Przenoskę ponadkilometrową po naradzie i przestudiowaniu mapy postanawiamy ominąć małą rzeczką, z mapy wynika, że jest spławna. To kolejny błąd, a raczej już gwóźdź do trumny całego planu. Meandrująca rzeczka pokryta zwalonymi drzewami, przez które canoe trzeba przeciągać, zjada cenny czas. Wypływamy na Scarecrow Lake, płytkie, piaszczyste brzegi pokryte sitowiem. Kilkadziesiąt metrów w prawo początek szlaku na Ishpatinę.

Robimy tu krótką przerwę na podjęcie decyzji, czy idziemy na górę, ryzykując powrót w nocy. Część jest za, część przeciw. Zapada decyzja – wracamy. I znowu 4 km przenosek, tylko wszyscy już bardzo zmęczeni. Jak mądre to było posunięcie, przekonujemy się po wpłynięciu na Smoothwater Lake. Gdy dopływamy do kempingu, zapada kompletna czerń. Nie widać już granicy wody i lądu. Jakimś cudem odnajdujemy kemping, przezornie oznaczony ledwie tlącym się już świecącym patykiem, GPS-u nikt nie miał. Mamy jeszcze jeden dzień w zapasie, ale wszyscy mają dość mordęgi i nikt nie chce podjąć próby po raz drugi.

Następnego dnia wyszło na jaw, co zawierał cooler. To po prostu stoliczku nakryj się. Tadeusz serwował jadłospis jak z restauracji, beneficjentem tych pyszności stał się Bogdan, który podzielił się z Tadkiem swoim namiotem. Mieszając zupki z torebki, popatrywaliśmy na to z lekką zazdrością, ale trzeba przyznać, że Tadek dla każdego miał w swoim skarbcu coś miłego. Zygmunt z Michałem postanowili pobyczyć się na piaszczystej plaży przy kempingu, my w czwórkę spenetrować okoliczne strumyki i małe jeziorka. Na jednym z nich na wyspie resztki traperskiej chaty, ze zwalonych ścian wystają resztki metalowej ramy łóżka, wokół walają się puszki po herbacie, z jeszcze widoczną datą, lata 40. XX wieku, ginący ślad dawnej traperskiej Kanady.

Tuż przed odpłynięciem Fifka się zbiesiła i postanowiła, że nie zamierza wracać do domu. Pognała jak najdalej od zapakowanego canoe. Poszukiwania nie dały rezultatu. Ekipa popłynęła bez nas. Ponownie rozbiliśmy namiot dla zmyłki, w końcu po dwóch godzinach wylazła utytłana próchnem. Był to pierwszy wypadek takiej samowolki. Szybko złożyliśmy namiot i płynęliśmy w pogoni za grupą, dogoniliśmy ją w Temagami.

Przy drugiej próbie wejścia na Ishpatinę zdecydowaliśmy się pokonać ją od strony południowej. Zapakowaliśmy koty i w drogę do Sudbury. Po minięciu miasta mieliśmy jeszcze do przejechania około 100 km tzw. lumber road (Porcelance Rd.), szutrem, wywozi się nią drewno z wycinek, jej stan zmienia się z roku na rok, z miesiąca na miesiąc. Droga wytyczona wzdłuż doliny właściwie górskiej rzeki Wanapitei, wokół strome spore wzgórza, piękne widoki, pustkowie zupełne. Jedyną spotkaną osobą była chyba stuletnia niezbyt trzeźwa Indianka. Wypadła zza zakrętu dżipem ze straszną prędkością, my na hamulce, ona na hamulce. Obróciło ją wokół osi i stanęła nam bokiem tuż przed maską. Popatrzyła nieprzytomnym wzrokiem, bez słowa wykręciła i pojechała dalej. Dojechaliśmy do drogi, która po 15 kilometrach miała nas doprowadzić do Sturgeon River. Sądziliśmy, że to pomyłka. Ostro do góry idąca górska ścieżka, z olbrzymimi kamulcami, przypominająca szlak na Markowe Szczawiny na Babiej Górze. Do jej pokonania odpowiedni wydawał się tylko terenowy samochód. Chrysler intrepid raczej się do nich nie zalicza. Czasami chęć osiągnięcia celu popycha ludzi do rzeczy mało rozsądnych. Pojechaliśmy. Głazy waliły o podwozie, Andrzej na największe najeżdżał przednimi kołami, potem głuche uderzenia w blachę. Dotarliśmy tak z duszą na ramieniu do rozlewiska na drodze. Siódmy kilometr. Z prawej bagno, z lewej bagno, droga szerokości samochodu.

Macaliśmy kijem wodę, za głęboko. Zabrakło nam siedmiu kilometrów. Potem mieliśmy sforsować Sturgeon River brodem (most zmyło jakiś czas temu), rozbić się na kempingu i dojść do góry na piechotę. W tym momencie wydawało się, że to już koniec, że tu zostaniemy do niedzieli i zepchną nas w bagno powracający z ryb wściekli z zatarasowania drogi wędkarze. Pół godziny zajęło nam zawrócenie, 20 centymetrów w jedną stronę, 20 w drugą. Tą metodą drobnych kroczków udało się stanąć przodem do kierunku jazdy. Z powrotem Andrzej już nie zważał na nic, jechał lewym kołem po krzakach jak na terenowym rajdzie, głazy dudniły w podwozie, słychać było zgrzyt wgniatanej blachy. Przeżyliśmy, intrepid też, tylko zrobił się mniej elegancki, jakby go ktoś przejechał papierem ściernym po bokach, pod spód woleliśmy nie zaglądać – czasami głupcom szczęście sprzyja.

Teraz można dojechać nową drogą, Stobie Rd., przechodzącą w Gervais Rd. Prowadzi do Sturgeon River, przy której są miejsca kempingowe, dalsze na Stull Lake i Hamlow Lake, Scarecrow Lake i na samym szczycie, część trasy można przejechać rowerem lub canoe z przenoską ponad półtora kilometra (świetnie zrobiona mapka tras dotarcia na Ishpatinę – http://www.ottertooth.com/Temagami/Maps/heartland03b.htm). Jaki jest stan tej drogi, nie sprawdzaliśmy, trzeba zawierzyć relacjom z Internetu.

Ktoś nam potem powiedział, że zorganizowaliśmy dwie nieudane wyprawy. To zupełnie nie tak, one były udane jak mało które, piękna dzika przyroda, przygody… Przecież chodzi o to, żeby gonić króliczka, a nie żeby go złapać. Dlatego postanowiliśmy spróbować jeszcze raz, o czym w następnym Gońcu.

Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga

PS Z obu wypraw zdjęcia mamy niestety niezdigitalizowane na kliszach, jedyne cyfrowe pochodzą z darowanego nam starego aparatu, stąd ich jakość.

Opublikowano w Turystyka

Jaki jest najbardziej charakterystyczny krajobraz, mogący kojarzyć się każdemu na świecie ze słowem Kanada? Ilu ludzi, tyle odpowiedzi. Dla jednych będą to Góry Skaliste, dla innych wybrzeże Nowej Szkocji z kolorowymi domkami rybaków, dla jeszcze innych prerie Manitoby, dla Ontaryjczyków zapewne charakterystyczny pejzaż Tarczy Kanadyjskiej, Georgian Bay na jeziorze Huron, z granitowymi brzegami i tysiącami wysepek. 

Dla tych wychowanych na opowieściach o poszukiwaczach złota, traperach Kanada to Północ, kraina jezior i niewielkich zarastających jeziorek, małych wijących się rzeczek z brzegami porośniętymi białymi sosnami i świerkami, moczarów, bagien, trzęsawisk, rozlewisk z kikutami martwych drzew, pokrytych nenufarami, grążelami i pływającymi wyspami porośniętymi żurawiną i mchem. To królestwo łosia i bobra, współtwórcy tego krajobrazu.

Blisko Toronto takie pejzaże znajdziemy oczywiście w Parku Prowincyjnym Algonquin, a najlepiej na jednej z jego najpiękniejszych rzek, Tim River, w początkowym jej biegu, od Tim Lake do Rosebary Lake, od niego rzeka nabiera trochę innego charakteru, staje się bardziej kamienista, łącząc u końca swój żywot z wodami większej Petawawa River, ale o tym innym razem.

Żeby przepłynąć w tę i z powrotem odcinek od Tim Lake do Rosebary Lake wystarczy jeden weekend. Tim River to niewielka rzeka, ale i niełatwa. Dziesiątki bobrowych tam, przez które trzeba przeciągać canoe, zdarza się, że bobry tak pokierują nurtem, że za tamą zamiast wody znajdziemy wstążkę szlamu. Ma to i swoje plusy, ostrzeżenia o możliwym niskim poziomie wody znajdują się na stałe na mapie Algonquin, zniechęcając potencjalnych canoeistów – na miejscu startowym zazwyczaj jest tylko kilka – kilkanaście samochodów, to ci, którzy szukają ucieczki od przedstawicieli własnego gatunku i chcą być sam na sam z przyrodą. Od mostka na starcie do Tim Lake rzeka jest rozlewiskiem ze sterczącymi kikutami drzew, czarna wijąca się nitka otwartej wody wskazuje bieg nurtu. Po dwóch kilometrach wpływa do Tim Lake, sporego jeziora z dwoma wyspami o granitowych brzegach. Woda tu jest czysta i przezroczysta, wybrało ją na lęgowisko kilka par nurów lodowców. Wyznaczono na nim kilka kempingów, idealne miejsce na bazę wypadową dla tych, którzy nie chcą robić przenosek lub boją się trudności na dalszej trasie.

Tim River, wypływając z jeziora, zwęża się, potem zamienia na przemian w większe i mniejsze rozlewiska, czysta woda staje się mulista i czarna, na jej tle odcinają się wyrazistą zielenią pływające liście żółtych grążeli i białych nenufarów. Mokre liście unoszą się w rytm fal, migocząc odbitymi promieniami słońca. Z prawej strony ostro zarysowane granitowe brzegi z wpiętymi w nie korzeniami białych sosen, z lewej falujące torfowiska, na nich wyschnięte kikuty starych modrzewi i jeszcze zielone, młode walczące o życie, jakby wychodzące z gęstego lasu w to niesprzyjające środowisko.

Gdzie jest granica między wodą i lądem, tego nikt nie wie. Lawirować tu trzeba między pływającymi wysepkami zielonej bagiennej roślinności, próbującej zawładnąć otwartą wodą. Na nich krwistoczerwone kępy drobniutkiej owadożernej rosiczki okrągłolistnej. Ta jak modrzewie zginęłaby z braku pożywienia w tym kwaśnym środowisku, gdyby nie wypracowała drapieżnej metody pozyskiwania potrzebnych do życia elementów. Czerwień wabi owady, siadają nieświadome śmiertelnej pułapki na lepiących się wypustkach, liść się zamyka i kończy życie jednego stworzenia, dając je innemu.

Torfowisko kończy się na wyraźnie oznaczonej na żółto przenosce. Tim River musi tu pokonać różnicę poziomów. Spad zawalony kamieniami, pniami i resztkami sztucznego koryta do spławiania drewna sprzed dziesiątków lat. Miejsce odgrodzone łańcuchem z plastikowymi pomarańczowymi pływakami, z napisem dla głupich, że przejścia nie ma, niebezpieczeństwo. Wrażenie dzikości miejsca pryska, ohydne pływaki aż krzyczą dysonansem w otaczającej je harmonii. Pisaliśmy już o tym novum w Algonquin, za dużo urzędników, którzy nigdy prawdopodobnie w interiorze nie byli i nie wiedzą, co czynią, oszpecając co piękniejsze dzikie miejsca. Tu się na piechotę nie da przejść, a co dopiero przepłynąć. A bodajby ich... a bodajby im autostradę pod oknem wybudowali albo tory kolejowe, no chociaż tylko stację benzynową, a bodaj… Zdaje się, że w Algonquin w całej jego historii zdarzył się jeden jedyny wypadek, gdy przez nieuwagę, nie zauważając przenoski, spadły z wodospadu i zabiły się na raz dwie czy trzy osoby. No może jeszcze w takich miejscach, gdzie wypadek jest możliwy, instalacja tego ohydztwa byłaby do dyskusji, ale przy każdym spadzie?! To jest interior, każdy tu pływa na własne ryzyko, nie potrzebuje opieki urzędników. Ale widać śmiercią przy wodospadzie ginąć nam nie wolno, natomiast przez rozszarpanie przez niedźwiedzia, o, to proszę bardzo. Broni nie wolno wnosić do parków, nie wolno się bronić. Tu już padają stwierdzenia o własnej odpowiedzialności w niebezpiecznym terenie.

Dość wyrzekań, wracamy do rzeki. Za 150-metrową przenoską Tim River robi się wąziuteńka, niewiele szersza niż canoe, woda odzyskuje klarowność, powoli poszerzając się w sporą rzeczkę. Gdy nurt spowalnia, woda znowu mętnieje, rozlewa się szerzej, to znak, że przed nami tama. Niektóre da się z rozpędu przepłynąć, przy innych trzeba wysiąść i canoe przeciągnąć. Tim River wije się raz szerzej, zasilana dopływami, raz węziej, na brzegach bujne zielone kępy traw, wyraźna linia świerkowo-sosnowego lasu to zbliża się, to znów oddala. Bobrowe żeremia co kilkaset metrów. Gdy rzeka wpływa do niewielkiego jeziora, to znak, że Rosebary już niedaleko. Rosebary Lake jest większe niż Tim Lake, na brzegu po prawej stronie przenoska i skały z miejscem do obozowania, na lewym daleko na horyzoncie kemping z długą piaszczystą plażą, płytką, idealnie przezroczystą wodą, po prostu raj. Teren wokół objęty jest ścisłym rezerwatem. Dopłynięcie do tego miejsca od punktu startu zajmuje kilka godzin.

W tym roku nie obozowaliśmy na Rosebary Lake, rozbiliśmy się na wyspie na skale na Tim Lake, w grupie dziesięcioosobowej plus dwa koty, zatajając niecnie istnienie dwojga dzieci – w parkach prowincyjnych maksymalna liczba osób na kempingu wynosi dziewięć. Zostawiliśmy bambetle i popłynęliśmy na wycieczkę do Rosebary Lake. O dziwo mimo ostrzeżeń w parkowym biurze poziom wody był wysoki, tamy bobrowe do przeciągnięcia tylko dwie. Wydawałoby się, że harmider czyniony przez tak liczną grupę wypłoszy wszystko co żywe. Wcale nie, łoś na Tim River to stuprocentowy pewniak i taki nam się też trafił. Łosie podobno schodzą do parku w okresie polowań, wiedząc, że tu jest spokojnie i nic im nie grozi, ludzi za bardzo się nie boją, można podpłynąć całkiem blisko. Innej zwierzyny też był dostatek, nury lodowce w nocy urządziły niesamowity koncert, słychać było też dziwne, nieznane trrr… trrr… trrr… Dopiero rano doszliśmy, że to korniki żarły pnie zwalonych drzew. Zrobiliśmy zdjęcie uśmiechniętej gębie zielonej żaby, wokół której woda z prawego boku zachowywała się normalnie, a z lewego nie wiedzieć czemu tworzyła menisk wklęsły. Przelatywały kormorany, następnego dnia zrobiliśmy wycieczkę z kilkusetmetrowymi przenoskami przez śliczne jezioro Chibiabos do Indian Pipe Lake, o zupełnie odmiennym charakterze – wystające na środku jeziora niewielkie skałki – na nich wylegiwał się żółw jaszczurowaty, największy z ontaryjskich żółwi, dochodzący do prawie pół metra długości i do 30 kilogramów. Nie zgonił go nawet hałas czyniony przez nas w czasie skoków ze skał do wody. Mniejszą atrakcją była wyjątkowa liczba pijawek w tym roku. Głównego gospodarza, bobra, niestety nie widzieliśmy.

Dojazd: Z Toronto autostradą na północ do miejscowości Emsdale za Huntsville, mniej więcej dwie i pół godziny, skręcamy w drogę 518 do Kearney. Tam jest parkowe biuro, gdzie trzeba wykupić pozwolenie (w interiorze miejsca rezerwuje się tylko telefonicznie), i kilkaset metrów dalej wypożyczalnia canoe. Stąd ok. 15 kilometrów do szutrowej drogi, którą jeszcze 20 km do punktu startu, są widoczne drogowskazy.

Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński

PS Gdyby ktoś z Państwa wiedział, gdzie w Mississaudze tanio i dobrze można zdigitalizować zdjęcia na kliszach, prosimy o wiadomość do Gońca na email Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..">Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..

Opublikowano w Turystyka

French River to 105-kilometrowa rzeka, ok. 300 km od Toronto, stanowiąca tradycyjną drogę wodną między jeziorem Nipissing a jeziorem Huron, używali jej Indianie, spławiano nią drzewa, a w XX w. odkryto piękno charakterystycznego krajobrazu Tarczy Kanadyjskiej. Stała się rajem dla wędkarzy, zaczęto tu budować cottage'e i przystanie, potem utworzono park prowincyjny, wciśnięty między tereny indiańskich rezerwatów. W latach 80. uznano ją za dziedzictwo narodowe Kanady. French River przedziera się przez skały uformowane przez lodowiec, który ścierał je, miażdżył, kruszył, wygładzał.

Masy wody French River, szukając ujścia do Georgian Bay, rozdzielają się, tworząc labirynt odnóg, kanałów, zatok, zatoczek, jeziorek, wodospadów i bystrz.

W zeszłym roku udało nam się spenetrować dwa odcinki w górę od Georgian Bay nad jez. Huron, tym razem chcieliśmy dopłynąć do jeziora Nipissing, z którego French River wypływa.

Pogoda zapowiadała się fatalnie, miało lać i lać. Postanowiliśmy nie wierzyć niesprawdzającym się zazwyczaj prognozom Environment Canada – przy całej technice, satelitach, superkomputerach ma trudności z określeniem pogody parę godzin do przodu – i jednak pojechać. Całą drogę do French River, cztery godziny, z nieba lały się strugi wody. Gdy dotarliśmy na miejsce, do Pine Lodge, niebo się przejaśniło, wyjrzało słońce. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że te ulewy zmienią nasze plany i że niespodzianka jest tuż-tuż. Ekipa w składzie czterech osób, w tym Edyta i Tomek, pomysłodawca i organizator, oraz dwóch kotów załadowała się do canoe i w drogę. Wiatr był niewielki, więc oszczędziliśmy zwierzakom zakładanie kapoków.

Pejzaż tu troszeczkę inny niż przy Georgian Bay, więcej lasów, głównie iglastych, mniej malutkich granitowych wysepek, ale skały tak samo uformowane w różne przedziwne kształty, za to więcej domków letniskowych. Teren parku prowincyjnego jakby oblewa indiańską ziemię na wyspach, gdzieniegdzie na mapie widać skrawki terenów prywatnych. Zamierzaliśmy dopłynąć do jeziora węższą odnogą. Po dwóch godzinach dotarliśmy do kaskad Five Finger, pierwsza przenoska, 300 metrów. To żaden wysiłek, jeżeli nosi się canoe kevlarowe, przy potwornie ciężkich baliach, jakie mieliśmy, to już wyczyn. Koty trzeba było załadować na plecaki, Fifka już nie chce chodzić, a Pimpek rwie się do samodzielnego pokonywania tras, ale lubi wąchać po drodze trawki, czas dla niego nie istnieje, opóźniałby przeprawę.

Kaskady wyjątkowo malownicze, masy wody spadają z hukiem ze skalnych progów, po pokonaniu różnicy wzniesień rozlewając się silnym nurtem w kilku kierunkach. Musieliśmy jeszcze przed przenoską podciągać łódź pod prąd na lince. Ponowny załadunek plecaków i kotów, płyniemy. Po kilkudziesięciu metrach niespodzianka. Rzeka zaczyna wirować, bulgotać, mieszać się jak wrząca woda w garnku; tak jest napompowana pęcherzykami powietrza, że na wiośle zero oporu, zero pchnięcia. Jeszcze kilkadziesiąt metrów i zwężenie odnogi, tu już rwąca woda, przepłynąć pod prąd się nie da. Próbowaliśmy jeszcze, czy nie da się przeciągnąć łodzi na lince, ale zbocza za strome i za wysokie. Poziom podnosił się z minuty na minutę, to z powodu silnych deszczów otworzyli tamę kilkanaście kilometrów stąd, podobno poziom może się gwałtownie zmienić nawet o parę metrów. Woda spadająca przez kaskady Five Finger huczała złowieszczo coraz głośniej.

A uprzedzała nas kobieta z Pine Lodge, żeby nie płynąć pod prąd tutaj, bo nurt za szybki. Nie uwierzyliśmy, wzbudziła naszą nieufność, usiłując nam sprzedać bilety po 6 dolarów sztuka na oglądanie kaskad od strony ziemi Odżibuejów, które i tak mijaliśmy po lewej stronie w czasie przenoski. Widać ma jakiś układ z Indianami, na ich ziemię wchodzić nie wolno.

Zmiana planów boli, wiemy, że do jeziora już nie dopłyniemy. Mówi się trudno. Zrobiliśmy odwrót i popłynęliśmy pod prąd szerszą odnogą z drugiej strony wyspy, niby z łagodniejszym, prawie nieodczuwalny nurtem, ale za to z silnym wiatrem w twarz, po drodze szukając kempingu. Niektóre były już zajęte, chociaż to dopiero piątek przed długim weekendem. Wreszcie znaleźliśmy wolne miejsce na pięknej granitowej wysepce w zatoczce.

Pimpkowi bardzo się podobało, zwiedzał obozowisko, popijał wodę z małych wgłębień, wreszcie usadowił się na skale i z góry lustrował okolicę. Fifka się jak zwykle obraziła i od razu zapakowała do śpiwora, wyszła dopiero rano.

Wieczór jak to w interiorze, ognisko, wieszanie plecaków przed niedźwiedziami na linie, potem cisza, gładź wody pomarańczowa od zachodzącego słońca, przecinana wycieczkami bobrów z żeremia w tylko im wiadomym celu, i cudne nawoływania nurów lodowców. Granitowy raj, momenty, za którymi się tęskni w codziennym życiu. I potem nagły powrót do bardziej przyziemnych stron życia w interiorze, ucieczka po zachodzie do namiotu przed atakiem komarów. Jeśli mówimy już o przyziemnych stronach życia, wypadałoby też wspomnieć o miejscu, gdzie król chodzi piechotą, jak to wygląda w parkach prowincyjnych w interiorze. Otóż są drewniane "trony" z otwieraną klapą, kilkadziesiąt metrów od miejsca kempingowego, nam się tym razem trafił iście królewski, wynagradzając prymitywność przybytku spektakularnym widokiem na jezioro i zachody słońca.

Zmieniony plan na następne dni wyglądał następująco: wizyta na pow-wow u Odżibuejów na wyspie Okikendawt, następnego dnia płyniemy ile się da w stronę Nipissing i wracamy tą samą drogą.

Płyniemy na pow-wow, tradycyjne zgromadzenie Indian, przez wiele lat zakazane przez kanadyjski rząd, a przez ostatnie lata na fali promowanej wielokulturowości rozkwitające. Na pow-wow odbywają się tańce obrzędowe oraz konkursowe pokazy.

Pow-wow w rezerwacie Odżibuejów na wyspie Okikendawt nie zgromadziło tłumów, turystów było niewielu, publiczność stanowili głównie Indianie. W środku areny grupy śpiewaków i grających na bębnach, wokół nich krążą tancerze. Spóźniliśmy się na rozpoczęcie imprezy i prezentację gości. W każdym razie byli tam m.in. Indianie z Christian Island na jeziorze Huron i z Six Nations of Grand River, musieli być i Amerykanie, bo wisiała ich flaga.

Są ludzie, którzy nie znoszą indiańskiej muzyki, twierdząc, że to walenie w bębny i wycie, my lubimy, coś w tym jest, każda pieśń jest pozornie podobna, ale po wsłuchaniu się czuć, jak każda różni się nastrojem. Robiliśmy film oczywiście w niedozwolonym momencie i dostaliśmy reprymendę od prowadzącego. Potem rozpoczęły się pokazy konkursowe, te już można było fotografować. Nie wiedzieć dlaczego ontaryjscy Indianie, nawet młodzi, z reguły są bardziej otyli niż też nie za chuda reszta populacji prowincji. Był upał, tancerze wkładali w taniec całe serce, baliśmy się, że lada moment któryś dostanie apopleksji. Stroje z pietyzmem wykonane, we wszystkich kolorach tęczy, skąd u nich takie upodobanie do barw? Nie wszystkie zupełnie oryginalne, kilkaset lat temu nie mieli przecież połyskujących jedwabnych materiałów i metalowych dzwonków do tańca z dzwonkami.

Finansowe nagrody na dużych, znanych pow-wow są nie do pogardzenia, tu kwoty były symboliczne, więc zaangażowanie szczere, niespowodowane chęcią zarobku.

Prowadzący przez mikrofon namawiał do wspomożenia indiańskich biznesów i zakupów na okolicznych straganach. I rzeczywiście, Indianie kupowali, głównie tandetne zabawki dla dzieci, ale także ozdoby dla siebie, łapacze snów i oczywiście jedzenie – były zwykłe hamburgery, indiańska potrawa w postaci fasoli na dziwnej ichniej bułce i fantastyczna świeżo smażona ryba w panierce. My też zakupiliśmy pamiątkę w postaci ręcznie szytej kompozycji, z gmatwaniny barwnych linii wyłaniał się mityczny Thunderbird, stwór z indiańskich legend obdarzony niezwykłą mocą. Była też wyszywanka z papugą. Sprzedająca Indianka bez mrugnięcia okiem wyjaśniła, że to dzieła jej indiańskiej koleżanki z Gwatemali. Przyjęliśmy to bez komentarza, Thunderbird był naprawdę ładny, nawet gdyby był made in China. Być może uznała nas za niezbyt rozgarniętych, ale woleliśmy przyjąć wersję, że to był żart, prowadzący tańce co chwila popisywał się jakimś dowcipami, widać jest to w dobrym tonie.

Raz tylko zrobił się poważny, oświadczył, że chciałby coś powiedzieć, ale nie może, bo go obowiązuje poprawność polityczna. Tu nam się zrobiło szkoda, bo bardzo chcielibyśmy wiedzieć, co niepoprawnie politycznego miał do powiedzenia i jaki nacisk może w rezerwacie wywierać rząd, żeby tę poprawność wyegzekwować. Może mają już w swojej społeczności strażników pilnujących reguł "nowego wspaniałego świata"?

Nową Kanadę można było też ujrzeć w postaci wizyty na pow-wow licznej muzułmańskiej rodziny. Mieliśmy wrażenie jakiegoś kompletnego surrealizmu – rezerwat na wyspie w północnym Ontario, my z Polski, Odżibuejowie i muzułmańska rodzina w czarnych strojach do ziemi z kobietami z zakwefionymi twarzami. Przyszli i zaraz poszli, być może i oni, i Indianie przeżyli szok kulturowy.

Następnego dnia wyruszyliśmy w poszukiwaniu straconego czasu, po 600-metrowej przenosce przy tamie wkroczyliśmy w inny świat, świat cywilizacji. Motorówki pływały we wszystkie strony, do portu w zatoce Dokis – dociera tu też z North Bay statek wycieczkowy, i w stronę Nipissing, huk, smród benzyny, w Toronto nieodczuwalny, tutaj po dwóch dniach oddychania świeżym powietrzem dokuczliwy. Ośrodki wypoczynkowe, może to za dużo powiedziane, kilkudziesięcioletnie, lekko krzywawe kabiny jak grzybki w gromadkach powtykane w nabrzeżne skały (gwoli wyjaśnienia dla tych, co nietutejsi, kabina to rodzaj domku kempingowego z dawnych lat w Polsce. Miejsce na łóżko, stół i w odróżnieniu od Polski zazwyczaj żeliwny piecyk na drewno, większy domek służy za recepcję i salonik do spotkań), domy letniskowe, większe, luksusowe, i skromniejsze. Przy tamie zdecydowaliśmy się zaryzykować nocny powrót i jednak choć opłynąć Okikendawt, w sumie 40 kilometrów, po kontakcie z cywilizacją już nie żałowaliśmy zmiany planów.

Po drugiej stronie wyspy już było dziko, płynęliśmy z prądem, było lżej, choć czas nas gonił i trzeba było ostro wiosłować. Widzieliśmy jelenie, wykluwające się ważki, i też niedźwiedzie kupy, los spotkania z nimi nam Bogu dzięki oszczędził. Brzegi z jednej strony wysokie, z drugiej płaskie wyspy, charakterystyczny efekt działania lodowca, porośnięte cienkimi, tundrowymi już świerkami. Kolejna przenoska przy kaskadach, 150 metrów, ale nieoznaczona i połączona ze strasznym przestępstwem – wkroczeniem na indiańskie ziemie, z tego powodu nie jest oznaczona na mapie. Z ostrożności, żeby nas rwąca woda nie porwała, zbadaliśmy najpierw teren na piechotę, tracąc cenny czas. Za kaskadami French River płynie szybkim nurtem, miejscami znowu woda wrze jak w garnku, mijaliśmy bystrza, było trochę emocji i zabawy. Dotarliśmy do Five Finger i ta sama przenoska po raz trzeci. Byliśmy już tak zmęczeni, że postanowiliśmy tę część, przez którą poprzednio ciągnęliśmy canoe, przepłynąć, tym bardziej że nie ryzykowaliśmy utopienia kotów. Trzeba tak było zrobić za pierwszym razem. Po 10 godzinach byliśmy przy namiotach, Pimpek powitał nas radosnymi wygibasami na grzbiecie, przy okazji dokładnie czyszcząc skałę. Następnego dnia niestety powrót do rzeczywistości zwanej trudem codziennym.

Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński
Mississauga

Objaśnienia do mapki trasy: kolor jasnozielony – tereny parku, ciemnozielony – teren prywatny, pomarańczowy – teren rezerwatu

Opublikowano w Turystyka

IMG 8696

To wcale nie żart, tyle że miejscowość o tej nazwie znajduje się w południowo-zachodnim Ontario, a rzeka przez nią przepływająca to nie Sekwana, a tytułowa Grand River. I nie trzeba wcale jechać na daleką Północ na spotkanie z dziką przyrodą, Grand River, mimo że przepływa przez tereny rolnicze i zurbanizowane, oferuje takich spotkań wcale nie mniej.

Najpierw trochę encyklopedycznych wiadomości o samej rzece. Jej długość wynosi 266 km, a zlewisko, największe w południowo-zachodnim Ontario, obejmuje obszar prawie 7 tys. kilometrów kwadratowych. Jej źródła znajdują się koło miejscowości Dundalk, jednego z najwyżej położonych punktów południowego Ontario (525 m n.p.m.), a ujście znajduje się w Port Maintland nad jeziorem Erie. Sieć rzeczna ma układ dendrytyczny, mówiąc obrazowo, przypomina drzewo, którego pień stanowi właśnie Grand River, największa rzeka w południowym Ontario, a odchodzące prostopadle konary to jej dopływy, główne to Conestogo, Eramosa, Speed i Nith River, oraz setki mniejszych rzek i strumieni. Ważne miasta, przez które przepływa rzeka Grand, to Waterloo, Kitchener, Cambridge oraz Brantford. Dolina rzeki Grand była domem dla wielu plemion indiańskich, miejscem dramatycznych konfliktów między nimi samymi – wojowniczy Irokezi chcieli zdominować intratny handel futrami na tym terenie, między Indianami a europejskimi osadnikami, a także wojen między Francuzami i Anglikami. Koło Brantford znajduje się współcześnie jeden z największych rezerwatów indiańskich Six Nations of the Grand River.

Rybna rzeka dawała życie, umożliwiała komunikację, wiosenne wylewy nawoziły dolinę, czyniąc ziemię żyzną i idealną do upraw – wszystko tu rośnie wyjątkowo bujnie, ale niosła też śmierć i zniszczenie, co kilka lat powodując wielkie powodzie. Postanowiono ją ujarzmić i w 1942 roku w miejscowości Belwood zbudowano pierwszą tamę i zbiornik retencyjny. W Cambridge w starej części miasta na murze od strony rzeki zaznaczono poziomy wody podczas największych wylewów od czasu prowadzenia notowań. Największą wodę zanotowano w 1924 r.

Wzdłuż Grand River utworzono kilkanaście terenów chronionych (conservation area), to właśnie one, w większości łagodny nurt rzeki oraz niewielka liczba krótkich przenosek przyczyniły się do popularności spływów kajakowych i canoe.

Jesienią zeszłego roku przepłynęliśmy pięciogodzinną łatwą trasę do Freeport Bridge koło Kitchener, tym razem, nie zważając na burzowe zapowiedzi, postanowiliśmy wypłynąć z Freeport, a zakończyć 40-kilometrowy odcinek w Paris, rzeczonym Paryżu. Grupa liczyła sześć osób z wyraźną dominacją kobiet – tylko dwie sztuki chłopa, co miało o tyle znaczenie, że na trasie były dwie przenoski, wprawdzie króciutkie, ale dwuosobowe, pozbawione steru kajaki z plastikowej masy były potwornie ciężkie, przystosowane do wytrzymania zderzeń ze skałami na trudnych wodnych przełomach, choć te na naszej trasie oznaczone były jedynką, czyli najniższe w skali, i przepływanie ich nie groziło niczym ani kajakom, ani ich pasażerom, a wręcz przeciwnie, stanowiło miłe urozmaicenie trasy i sporą frajdę.

Znieśliśmy potwory z budynku wypożyczalni do rzeki, tu pierwsza niespodzianka – ostrzeżenie o barszczu Sosnowskiego, a właściwie blisko spokrewnionym z nim Giant Hogweed. Tabliczka informowała, że roślina jest starannie niszczona, ale nijak to się miało do tego, co widzieliśmy później.

Barszcz licznie porastał brzegi, wysiadając z kajaków, musieliśmy bardzo uważać. Jest to agresywna roślina inwazyjna, niezwykle trudna do zwalczenia. Powoduje degradację środowiska przyrodniczego i ogranicza dostępność terenu. W dodatku sok ze świeżych roślin wywołuje zmiany skórne, a w wyniku kontaktu z oczami – trwałą ślepotę.

Kolejną niespodziankę sprawiła sama trasa. Spodziewaliśmy się więcej cywilizacji, a okazało się, że oprócz dwóch tam, gdzie trzeba było przenieść kajaki, paru mostów, kilkunastu rezydencji i miasta Cambridge, cały odcinek kamienistej rzeki to brzegi porośnięte liściastymi lasami, ze starymi olbrzymimi wierzbami przywodzącymi na myśl Mazowsze, łąki, zakola z łanami trzciny, nagle wyłaniające się wapienne klify i niewielkie wzgórza. Woda w głównym nurcie przezroczysta, choć brzegi muliste. Idealne miejsce do życia dla wszelakiej zwierzyny i to właśnie ona była niespodzianką trzecią, największą. Takiej liczby zwierząt w ciągu jednego dnia nie widzieliśmy nigdy przedtem, nawet w wydawałoby się dzikim Algonquin. Spotkaliśmy bobry, jelenie, w tym małego jeszcze nakrapianego jelonka, olbrzymie pstrągi przechodzące płycizny z grzbietami ponad wodą, dzikie kanadyjskie gęsi bereniki w stadach i grupach "rodzinnych", kilkadziesiąt żurawi, dosłownie, bez cienia przesady, i orła bielika amerykańskiego. Orła fotograficznie zmarnowaliśmy, przepłynęliśmy pod nim i zauważyliśmy go dopiero po kilkudziesięciu metrach, siedział sobie na czubku drzewa tuż koło mostu, bez teleobiektywu widać go niezbyt wyraźnie. Jelonka uwieczniliśmy również, ale chyboczący się na falach kajak uciął nogi towarzyszącej mu gęsi, szkoda… ale takie są minusy fotografowania z wody.

W Cambridge olbrzymia tama zmusiła nas do drugiej przenoski. Przewodniki sugerują przeniesienie kajaków przez ulicę, zohydzeni ich wagą przeciągnęliśmy je pod mostem. Tuż pod zaporą w masach rwącej wody stali wędkarze. Płynięcie przez Cambridge też miało swój urok, stara część miasta widziana z wody wydaje się inna, ciekawsza. Uciekaliśmy tu nadchodzącej burzy, niebo było granatowe, słychać było grzmoty.

Trasę zakończyliśmy w Paryżu przy moście kolejowym, kajaki trzeba było wciągnąć na górę po stromych schodach, początek męki zwiastowała powitalna tablica miasta Paris, dwie panie poradziły sobie świetnie bez męskiej pomocy. Miasto pożegnało nas ostatnią czaplą, stała sobie dostojnie na kamieniu przy tamie, nie zważając na most, ludzi na punktach widokowych, kąpiących się niedaleko.

Pokonanie 40 kilometrów zajęło nam osiem godzin, płynęliśmy dosyć szybko, bo choć trasa jest przewidziana na mniej więcej dziewięć godzin, firma wyznaczyła nam czas na osiem, za każde pół godziny spóźnienia grożąc karami pieniężnymi. Punktualność zdała się na nic, to oni przyjechali z półgodzinnym opóźnieniem – busik zabrał nas do miejsca startu. Nad Grand River operuje wiele firm wypożyczających kajaki, pod hasłem Grand River canoeing znajdą ich Państwo wiele, można porównać ceny, te są niestety słone, zależnie od rodzaju kajaka lub canoe i długości trasy od mniej więcej 50 do 110 dolarów za kajak i czasami plus odbiór lub dowóz do miejsca startu. Korzystaliśmy z wypożyczalni przy Freeport Bridge, na stronie tej firmy canoeingthegrand.com są opisy tras, stopień trudności, czas i ceny. Każdy może wybrać coś dla siebie. Od Mississaugi to 40 minut jazdy.

Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga

Opublikowano w Turystyka
sobota, 06 lipiec 2013 11:58

Canada Day na truskawkach

truskawki2W tym roku postanowiliśmy 1 lipca skorzystać z zaproszenia Whittamore's Berry Farm w Markham i wybrać się na zbieranie truskawek. Szybko okazało się jednak, że o wiele większą atrakcją jest "przytruskawkowy" plac zabaw dla dzieci, gdzie nie tylko można się przejechać na naczepie traktora, ale można szaleć po różnych zjazdach również na własnym siedzeniu. Dla dzieci jest to tak silny magnes, że z trudem dają się od niego oderwać.

Whittamore jak każda farma tego rodzaju, oferuje również bliskie spotkania trzeciego stopnia ze zwierzętami gospodarskimi, różne labirynty, czy też wypłukiwanie ciekawych rzeczy ze szlamu w wodzie. Wszystko po to, by pokazać kawałek historii i wiejskiego życia.

Przy wyjściu, jeśli nie nazbieraliśmy truskawek czy malin, możemy się w nie zaopatrzyć w sklepie, który oferuje także wielki wybór naturalnych przetworów, jarzyn (rzuciliśmy się na młode ziemniaki), miodów i ciast.

Jak dojechać, dowiemy się ze stron Whittamoresfarm.com, tam też znajdziemy szczegółowe godziny otwarcia – farma czynna jest codziennie w okresie od 3 maja do 31 października, świąt nie wyłączając.

Wracając zaś do placu zabaw. Ten naprawdę należy do najciekawszych i jest niestandardowy, łącząc klasyczne elementy drewniane z plastykowymi zjeżdżalniami. Jedną z atrakcji jest też zjeżdżalnia w postaci ułożonej na naturalnym wzniesieniu rury plastykowej.

Jeśli zaś chodzi o same truskawki, to w tym roku są później niż zwykle i też chyba mniej słodkie niż zazwyczaj – wina to deszczu i chłodów. Podobnie jak winogrona truskawka, by nabrać słodyczy, potrzebuje wyleżeć się w słońcu.

Opublikowano w Turystyka
piątek, 28 czerwiec 2013 22:11

Wehikuł czasu

Wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, że w Ontario mieszkają amisze. Menonici – owszem – co do tego nie ma wątpliwości. Ale gdy mówię o amiszach, zdarza się, że jestem poprawiana.

DSC 8221

Tymczasem Ontario jest jedyną prowincją w Kanadzie, i w ogóle jedynym miejscem poza Stanami Zjednoczonymi, gdzie żyją amisze. Ich społeczność liczy około 5000 osób. Na początku osiedlili się w Milverton (około 50 kilometrów na północny zachód od Kitchener) – było to w latach 20. XIX wieku. Do dziś jest to największe skupisko amiszów w Ontario. Inne to Lucknow, Alymer, Oxford County (m.in. Norwich, Lakeside, Mossley/Mt. Elgin), Chesley. Łącznie istnieje około 15 społeczności. My trafiliśmy do położonego 40 kilometrów przed London Mount Elgin.

Nasza przygoda z amiszami zaczęła się w zeszłym roku na krótko przed Świętem Dziękczynienia. Wyjazd zaproponował nam o. Marcin Serwin OMI. Musiał odebrać indyki, które zamówili jego rodzice. Pojechały jeszcze trzy osoby i dobrze, że mieliśmy vana, bo średnia waga pojedynczego indyka wynosiła jakieś 30 – 35 funtów. A indyków było chyba 5. Ledwo się zmieściły do lodówek turystycznych. My drobiu nie kupowaliśmy, zaopatrzyliśmy się skromnie w jajka i buraki (przy nas wykopywane z pola). Amisze oferowali jeszcze masło i ziemniaki.

Następnie wśród pomysłów na akcje zbierania pieniędzy na wyjazd grup młodzieżowych do Rzymu pojawił się ten ze sprzedażą jajek przed Wielkanocą. O. Marcin zamówił chyba 10 000. Proces umawiania się z amiszami też jest o tyle ciekawy, że obecnie rzadko stosowany. Otóż prowadzi się z nimi klasyczną korespondencję – trzeba napisać list. Chociaż za którymś razem o. Marcin powiedział, że zadzwonił do niego amisz... Jak to – zadzwonił!? – zdziwiliśmy się. Zadzwonił z budki telefonicznej. Kury nie dały wtedy rady znieść 10 000 jaj. Mieliśmy trochę ponad 7000. Ale za to amisze byli chętni, by sprzedać nam baranka. Gdybyśmy wzięli żywego, cena byłaby sporo niższa.

W zeszłym tygodniu też jechaliśmy po jajka. Nawet Jacka wzięłam, żeby zwierzątka zobaczył. Po drodze kupiliśmy jeszcze kawę w Tim Hortons dla "naszego" amisza i Timbitsy dla jego dzieci.

Społeczność amiszów w Mount Elgin tworzy 12 gospodarstw. Bez trudu można rozpoznać, które to domy. Nie są bowiem podłączone do sieci elektrycznej. Amisze izolują się od świata zewnętrznego, czego przejawem jest właśnie brak podłączenia do linii wysokiego napięcia, kanalizacji czy gazociągu. W domach korzystają z wymienianych butli gazowych. Bieżąca woda pochodzi z własnych studni.

Amisze od menonitów oddzielili się pod koniec XVII wieku. Wtedy to Szwajcar Jakub Ammann doszedł do wniosku, że należy uregulować wszystkie dziedziny życia. Twierdził też, że ten, kto popełni ciężki grzech, powinien być wykluczony ze wspólnoty, chyba że publicznie przyzna się do winy i poprosi o przebaczenie. Inaczej nawet jego własna rodzina ma traktować go jak obcego.

W społeczności amiszów funkcjonuje więc cały szereg nakazów i zakazów. Generalnie ich życie ma być proste, praktyczne, pozbawione luksusów i zbytków. Ma się różnić od reszty świata. Na przykład różne społeczności amiszów różne wieszają zasłony w oknach – określony jest ich kolor lub sposób zawieszenia. Nie posiadają samochodów, ale mogą być przewożeni jako pasażerowie. Zakazane są rowery, ale hulajnogi już nie.

Każda rodzina powinna za to mieć bryczkę. Czarne bryczki, w niektórych społecznościach z szarymi dachami, są znakiem rozpoznawczym wyznawców tego odłamu protestantyzmu.

Przeciętna rodzina ma siedmioro lub ośmioro dzieci. Młody amisz zaczyna szukać żony w wieku 16 lat. Gdy ma 20, przeważnie jest już po ślubie. Rodziny wstają około 4 rano. Żyją z rolnictwa. Amisze są też znani z wyrobu mebli według starych wzorów i narzut na łóżka.

Charakterystyczny dla amiszów jest sposób strzyżenia włosów przez mężczyzn (grzywka i włosy przycięte mniej więcej równo z końcami uszu). Mężczyźni noszą brody, ale nie mają wąsów. Jest to wyraz sprzeciwu przeciwko zasadom panującym w wojsku (amisze są pacyfistami i stronią od wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z wojskiem). Marynarki nie mają guzików, które nadawałyby im zbyt wojskowy wygląd. Guziki dopuszczalne są natomiast przy koszulach. Mężczyźni nie używają pasków, ich spodnie nie mają też rozporków, tylko klapy zapinane na guziki. Noszą charakterystyczne szelki. Do tego każdy amisz powinien mieć kapelusz – inny na co dzień, inny od święta.

Kobiety mają cztery stroje: codzienny, świąteczny, do prania i jeden zapasowy. Mężatki ubierają się na czarno. Panny noszą białe fartuszki. Zmieniają je w dniu ślubu – w panieńskich białych fartuszkach są potem pochowane. Jeśli chodzi o kolory strojów, to zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn dopuszczalne są ubrania czarne, niebieskie, zielone i brązowe.

Warto zwrócić uwagę, że amisze nie prowadzą działalności ewangelizacyjnej. Wierzą w predestynację. Uważają, że jeśli ktoś ma być zbawiony, to po prostu urodzi się w ich wspólnocie, wobec czego ewangelizacja traci sens.

Dla nas, przyzwyczajonych do korzystania z wszelkich zdobyczy cywilizacyjnych, sposób życia amiszów jest dziwny, ale też ciekawy. Przyznam, że mnie ich życie do pewnego stopnia się podoba. Podoba mi się prostota i bliskość natury, spokój i dostosowanie życia do rytmu przyrody, a nie walka z nim. Z drugiej strony, trudno mi jest pogodzić się np. z ich podejściem do edukacji. Dzieci amiszów kończą ośmioklasową szkołę. Dalej nie wolno im się uczyć.

Powszechnie wiadomo, że Amisze nie chcą być fotografowani. Wynika to z biblijnego przekonania, że to przejaw hołdowania własnej pysze. Jeśli już zgadzają się na zdjęcia, to mogą być one robione z oddali, bez pozowania. Ja fotografowałam z jadącego samochodu. Czytałam, że amerykańskie dowody tożsamości amiszów często wydawane były bez zdjęcia. Stanowiło to jednak problem, gdy chcieli przekraczać granicę.

Zainteresowanych tematem gorąco zachęcam do odwiedzenia strony http://www.dypinc.com. Tam w zakładce Photo Catalog można znaleźć setki zdjęć przedstawiających życie amiszów w Stanach Zjednoczonych, które autor Doyle Yoder robił przez prawie 20 lat (1988–2006).

***

Ostatnim razem jajek było trochę ponad 6000. Amisze przechowywali je w piwnicy pod domem. Właśnie w tej piwnicy składaliśmy kartonowe pudełka, do których "nasz" amisz ostrożnie wkładał wytłaczarki. Jedna z koleżanek powiedziała potem, że mógł chociaż świeczkę w tej piwnicy zapalić. Chociaż światło wpadało przez otwarte drzwi i można było się przyzwyczaić do półmroku.

Zostaliśmy poczęstowani ciastkami domowej roboty i pysznymi truskawkami. Potem podeszłam z Jackiem do drzwi stodoły, przy których tłoczyły się kozy. Jedna próbowała ugryźć Małego w rękę. Rękę w porę zabrałam.

Wokół latało sporo much. Kilka wpadło nawet do naszego samochodu. Ale musiały się zdziwić, gdy zostały wypuszczone w Toronto...

Tekst i zdjęcia
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

Opublikowano w Turystyka

Tydzień temu zaczęliśmy opowieść o Parku Prowincyjnym Killarney, miejscu absolutnie niezwykłym, unikatowym, położonym w paśmie białych kwarcytowych gór La Clouche. Powstały mniej więcej 3,5 miliarda lat temu i są jednym z najstarszych pasm górskich na ziemi. Kiedyś były wyższe niż Góry Skaliste i nadal pozostają jednym z najwyżej położonych punktów w Ontario, z górą Silver Peak wysokości 539 m n.p.m. 

I właśnie Silver Peak jest głównym celem wypraw w Killarney. Można na niego dotrzeć, wyprawiając się na 100-kilometrową trasę La Clouche Silhouette, lub robiąc jednodniową wycieczkę. Żeby dojść do szlaku, trzeba pokonać jezioro Bell położone kilkanaście kilometrów od głównego kempingu. Nad jego brzegiem znajduje się wypożyczalnia canoe. Przepłynięcie pięknego Bell Lake zajmuje mniej więcej pół godziny.

Potem zostawiamy canoe na brzegu i ruszamy dobrze oznakowaną trasą na szczyt. Pokonanie jej w tę i z powrotem (19 km) zajmie około 6 – 7 godzin, zależnie od tempa. Trasa pod górę w ogóle nie zwiastuje tego, co jest u samego celu. Nie ma tu różowego granitu ani białego kwarcytu, górska ścieżka poprzecinana strumykami przypomina raczej Beskidy niż Kanadę. Jodły, świerki, głazy porośnięte zielonym mchem, liczne strumyki, woda ściekająca ze skał...

Przed samym szczytem już coraz więcej białego kwarcytu, niekiedy tak wyślizganego przez turystów, że trzeba się podpierać rękami przy wchodzeniu. Gładki biały wierzchołek aż oślepia odbitym światłem. Mieliśmy dziwne wrażenie, że stoimy na jakimś gigantycznym nagrobku. Z samej góry widok niesamowity, morze lasów, jezior, góry wyrastające z wód Huron, od wschodu widać nawet Sudbury.

To właśnie bliskie położenie tego przemysłowego miasta stało się przyczyną nieszczęścia Killarney. Zanieczyszczenie powietrza związane z działalnością kopalń niklu i hut stali Sudbury w latach 1940–1970 spowodowało kwaśne deszcze, które kompletnie zniszczyły życie w większości jezior Killarney. Po tym okresie zmniejszono emisję zanieczyszczeń. Życie zaczęło powoli powracać do jezior. Co ciekawe, proces ten zachodzi szybciej w zbiornikach o granitowych brzegach, takich jak George i Bell Lake, wolniej w tych o brzegach kwarcytowych, choć mimo świadomości tej straszliwej martwoty nie można odmówić im piękna, widoczność sięga dna, woda jest absolutnie przezroczysta, widać w niej każdą skałę.

Jeszcze jednym miejscem, które według nas warto zobaczyć, jest George Island, która nie należy już do parku. Oddzielona jest kanałem od miasteczka Killarney, znajdującego się na końcu drogi nr 637 (tydzień temu chochlik nam zamienił trójkę na czwórkę – prostujemy). Killarney samo w sobie warte jest odwiedzenia. Pierwszymi osadnikami byli tu w 1820 roku francuski handlarz futer Etienne Augustin de Lamorandiere i jego indiańska żona Josephte Saisaigonokwe z plemienia Anishinaabe, którzy założyli punkt wymiany futer, tzw. trading post. W Wikipedii przy okazji wyszperaliśmy ciekawostkę, że administracyjnie Killarney graniczy z okręgiem Hansen, który przedtem nosił nazwę Stalin na cześć generalissimusa, a została ona zmieniona dopiero w 1986 roku dzięki prywatnej inicjatywie ustawodawczej posła federalnego Yuriego Shymki.

Killarney w czasach współczesnych żyje z turystyki, są tu domki letniskowe, ośrodki wypoczynkowe, prywatny kemping chlubiący się najpiękniejszymi zachodami słońca, muzeum, przystanie dla jachtów, sklep "wszystko tu kupisz", zabytkowe więzienie, sklep monopolowy, lodziarnia i smażalnia świeżych ryb na nabrzeżu. Ryby są naprawdę świeże i smaczne, choć smażalnia, jak prawie wszystkie biznesy w Killarney, wygląda nieco obskurnie.

Drewniane ławy na pomoście, klasyczne angielskie fish&chips podane w papierowych pudełkach, ale jest za to widok na kanał, wyspę, jachty i lądujące lub startujące wodnopłaty. Domki w miasteczku są stare, ale zadbane i odpieszczone, wkoło czyściutko, natomiast krzywe budyneczki smażalni i marin, mimo że pomalowane na wesoło kolorową farbą, i lekko zmurszałe pomosty sprawiają wrażenie, że za chwilę, za moment się zawalą, a jednak to wszystko trzyma się jakimś cudem kupy i nawet tworzy swoisty nastrój, nastrój minionej Kanady, kraju traperów, tymczasowości, minimum potrzebnego do przeżycia. W weekendy po ryby i lody tworzą się długie kolejki, pryska mit, że w Ameryce wykorzystuje się każdą okazję do zrobienia interesu. W Europie w takim miejscu od razu pojawiłyby się eleganckie kawiarenki, bary, restauracyjki, tysiące turystów z parku oraz bogatych właścicieli motorowych jachtów i olbrzymich cottage'ów to pewna klientela. A tu nic, jak było kilkadziesiąt lat temu, tak jest i teraz. I może to i dobrze...

Po drugiej stronie kanału znajduje się George Island, zupełne przeciwieństwo tego co w miasteczku, eleganckie, olbrzymie domy leniskowe i ośrodki, ale dużą część wyspy pozostawiono w stanie dzikim i to właśnie jest nasz cel. Wyprawę na George Island trzeba zacząć w którejś z marin, my korzystaliśmy z przystani Mountain Lodge. Za kilka dolarów przewożą chętnych motorówką kilkadziesiąt metrów na drugi brzeg na początek 9-kilometrowego szlaku. W marinie obowiązkowo trzeba się dla bezpieczeństwa wpisać do książki "wejść i wyjść", można tu kupić niezbyt tanie pamiątki, nie radzimy natomiast korzystać ze stacji benzynowej przeznaczonej dla motorowych jachtów, cena kilkaset procent wyższa niż normalnie (między miasteczkiem a parkowym kempingiem nad George Lake, przy drodze 637, jest punkt outfitters z wypożyczalnią canoe, tu można zatankować po przystępnych cenach). Powrót tą samą drogą, marinę zawiadamia się gwizdkiem przypiętym na długim sznurku do pomostu. Sznurek sięgający wody ma zapewnić higienę, umożliwiając umycie gwizdka po poprzednich użytkownikach. Nie skorzystaliśmy, dając sygnał trąbką na niedźwiedzie, pracownicy przystani są czujni i od razu przypływają, w ostateczności zwrócą uwagę i na głośne wrzaski i machanie rękami.

Jak już wspomnieliśmy o niedźwiedziach, to Killarney jest miejscem, nie licząc Gór Skalistych, gdzie widzieliśmy ich najwięcej. I w drodze na szlak Crack, i dwa w drodze na Silver Peak, i jednego już prawie w miasteczku, miś przebiegał drogę w dziwnych podskokach, momentami na dwóch łapach, przednimi machając wokół łba. Zdaje się, że dobrał się do ula przy którymś z domów i zmykał przed pszczołami. Tu się nam nasunęło takie spostrzeżenie, że gdy siedzimy bezpiecznie w samochodzie, niedźwiedź staje się nagle misiem, którym nigdy go nie nazwiemy, gdy spotkamy go w lesie. Niedźwiedzie są i na George Island, ale gdzie ich nie ma kilkaset kilometrów na północ od Toronto?

Wracając do samej wyspy, szlak jest naprawdę ciekawy. Środek George Island to granitowe różowe skały, bagna, łąki, sosnowe lasy, trasa dochodzi do wybrzeża i stąd jest przepiękny widok na jezioro Huron, dziesiątki granitowych wysepek, w oddali pasmo białych kwarcytowych La Clouche Mountains wyłaniające się z wody. Szlak prowadzi dalej wzdłuż wybrzeża, zatoki i zatoczki, można tu urządzić sobie piknik i pływanie, woda jest płytka, choć podłoże kamieniste i śliskie, miejsce nie jest popularne i ludzi niewielu, spotkaliśmy tylko parę osób. Po drodze natrafimy na resztki dawnego portu, drewniane pozostałości doku są dobrze widoczne w przezroczystej wodzie, na skałach urządzenia do smołowania rybackich łodzi, ślady dawnej gospodarczej działalności pionierów. Pętla szlaku zawraca lasem do miejsca startu – mieliśmy frajdę, bo natknęliśmy się w drodze powrotnej nie na niedźwiedzia, a na żółwia. George Island można też opłynąć kajakiem, wypożyczalnie sprzętu w marinach.

Jeśli ktoś lubi nastrojowe, romantyczne klimaty, z miasteczka można się też wybrać na krótki spacer do nieodległej malowniczej latarni morskiej.

Na koniec warto wspomnieć o jeszcze jednej atrakcji Killarney Provincial Park, bo jest co tu robić nawet w nocy – obok głównego kempingu znajduje się niewielkie obserwatorium astronomiczne z bezpłatnym dostępem do teleskopu dla każdego chętnego, jedyne takie w parkach prowincyjnych Ontario.

Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Zdjęcia: autorzy i Jakub Sołtysiński

Opublikowano w Turystyka
sobota, 22 czerwiec 2013 22:40

Szlakami bobra: Killarney - kwarcytowe góry

Jest kilka miejsc w Ontario znanych nie tylko Kanadyjczykom, ale ściągających turystów dosłownie z całego świata, takich jak na przykład Bruce National Park czy Algonquin Park. Ich popularność sprawiła, że o miejsce na kempingu w nich trudno, ale warto podjąć wysiłek, żeby je zobaczyć. Jednym z takich miejsc jest też Killarney Provincial Park w centralnym Ontario.

IMG 4918

Killarney jest miejscem absolutnie unikatowym, to park o powierzchni prawie 500 km kw. położony w paśmie białych kwarcytowych gór jakby wyrosłych z różowego granitu i czerwieńszego gnejsu, poprzetykanych kryształowo czystymi jeziorami, wyłaniających się delikatnie od zachodniej strony z wód Georgian Bay nad jeziorem Huron. La Clouche Mountains powstały mniej więcej 3,5 miliarda lat temu i są jednym z najstarszych pasm górskich na ziemi. Kiedyś były wyższe niż Góry Skaliste i nadal pozostają jednym z najwyżej położonych punktów w Ontario, z górą Silver Peak wysokości 539 m n.p.m.

Legenda mówi, że La Clouche umożliwiały Indianom nadawanie ostrzegawczych sygnałów, stąd ich nazwa (franc. dzwony). Dźwięk uderzenia o skałę słychać było na dużą odległość.

Co warto zobaczyć w Killarney? Możliwości co niemiara. Można przejść z plecakiem grzbietem pasma górskiego prawie 100-kilometrowym szlakiem o nazwie La Clouche Silhouette, nazwanym tak od tytułu obrazu malarza Franklina Carmichaela ze słynnej sztandarowej kanadyjskiej artystycznej Grupy Siedmiu, dzięki której w latach 20. XX w. odkryto piękno tego rejonu, można wypożyczyć canoe na jeden dzień lub popłynąć w interior na dłużej, niestety portage'e nie są krótkie, i dopłynąć do samej Georgian Bay. Interior oferuje przepiękne miejsca kempingowe na skałach. Można też przyjechać po prostu na kemping i robić wycieczki. Zbiorowy kemping nad George Lake oferuje miejsca przy samej wodzie lub w lesie, w tym zelektryfikowane, niezapewniające zbyt dużej dozy prywatności, ale są za to piaszczyste plaże nad jeziorem, skałki, na których można się wylegiwać lub skakać z nich do cieplutkiej w lecie wody, ogrodzone kąpielisko. Na miejscu jest wypożyczalnia canoe. Kemping zapewnia łazienki z ciepłą wodą i prysznicami.

W okolicy jest kilka niedługich tras, lecz na pierwszą wycieczkę obowiązkowo należy wybrać 4-kilometrowy Cranberry Bog Trail zaczynający się na kempingu. Niedługa, półtoragodzinna trasa prowadzi przez małe jeziorka, wysepki z różowego granitu spięte mostkami, bobrowe tamy, wspina się na wysokie, intensywnie różowe skały, skąd roztacza się widok na park, bagniska, łąki i lasy.

Szlakiem, którego nie można ominąć, jest The Crack. W kwarcytowym wzgórzu powstało pęknięcie, olbrzymi odłam pod wpływem erozji oddzielał się coraz bardziej od skały-matki. Do wejścia na Crack trzeba podjechać kilka kilometrów samochodem. Trasa z początku jest łatwa, prowadzi mieszanym lasem, wzdłuż jezior, potem wspina się łagodnie spadającymi białymi kaskadami kwarcytu, końcówka, czyli wejście na samą górę gruzowiskiem w pęknięciu, wymaga już trochę większego wysiłku i pomocy rąk, ale dają sobie tu radę dzieci i psy. Widok wynagradza z nawiązką trud. Kwarcytowe wzgórza porażające bielą w morzu zieleni poprzetykanym błękitem jezior, w oddali na horyzoncie zasnute mgłą jezioro Huron, w skały nie wiadomo jakim sposobem wpięte potargane wiatrem sosny.

Żądni mocniejszych przeżyć wspinają się na szczyt odłamu, czego nie polecamy, a co oczywiście uczyniła progenitura, która akurat zjechała do nas z Polski z żoną na wakacje.

Killarney obdarza nas wyjątkowo szczodrze chcianymi i niechcianymi spotkaniami ze zwierzętami. Natknęliśmy się na jelenie tuż koło kempingu, żółwie, wiewiórki, dzięcioły i nury. Kiedyś w drodze na Crack po wyjściu zza skały zobaczyliśmy w odległości kilkunastu metrów małego niedźwiedzia.

Pierwsza myśl, gdzie jest matka? Czy idzie przodem, czy czasem nie znaleźliśmy się pomiędzy nimi? Rasowy fotograf chwyta w takich wypadkach za aparat, my chwyciliśmy równocześnie za gaz pieprzowy. Dołączyły do nas trochę przestraszone dwie Szwajcarki, biuro podróży wyposażyło je w gwizdki, zapewniając, że to świetna broń na niedźwiedzie. Niedźwiadek bryknął i zniknął w krzakach, odczekaliśmy parę minut jeszcze, Szwajcarki nie chciały iść same, towarzyszyły nam do samej góry.

Dużą frajdę sprawiły nam też szopy, to znaczy frajda była na początku. Przez godzinę hałasowały koło namiotu w lesie, kłóciły się, piszczały, łamały gałęzie, zanim wreszcie kilka sztuk odważyło się na wizytę, licząc na coś smacznego do zjedzenia. Trzeba je było odpędzać, ale nie za bardzo się bały – zrobiliśmy z tego krótki filmik (na stronie internetowej Gońca), krótki, bo nagle aparat trzeba było odłożyć i ratować, co się da. Te, które przyszły najpierw, okazały się forpocztą całkiem przemyślnie zorganizowanego natarcia. W lesie czekały nie mniej liczne odwody, które w odpowiednim momencie weszły do akcji. Pozornie bezładny atak z kilku stron miał sens i taktykę, gdy jeden zajmował uwagę, dwa inne porywały łup i uciekały. Po stracie kociego jedzenia i zup w proszku opanowaliśmy sytuację. Koty tylko się przyglądały, darmozjady, zamiast bronić majątku.

Odwiedził nas też lisek, przechodził codzienne rano tą samą trasą przez nasz kemping. Któregoś dnia zobaczył rudego Pimpka, stanął jak wryty i chyba rozważał, czy on to czasem nie z lisiego rodu, na czarną Fifkę nawet nie popatrzył.

Za tydzień o tym, co jeszcze warto zobaczyć w kwarcytowych górach.

Dojazd do Killarney: Z Toronto na północ jedziemy około 5 – 6 godzin hwy 400, przed Sudbury drogowskaz w lewo, stąd drogą nr 647 do kempingu ok. 60 km.

Jeśli ktoś nie dysponuje samochodem, to z Toronto w wybrane dni kursują autobusy dowożące do samych kempingów kilku parków, w tym i Killarney. Więcej informacji na stronie internetowej parkbus.ca. Jeśli ktoś bardzo chciałby zobaczyć Killarney, a nie będzie już miejsc na kempingu, to można spróbować bez rezerwacji przyjechać w piątek lub zatrzymać się 100 km wcześniej w Parku Grundy Lake – zazwyczaj są tam wolne miejsca – i dojechać na wycieczkę ten odcinek. Rezerwacja na stronie ontarioparks.ca.

Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński
Mississauga
Zdjęcia: autorzy, Jakub Sołtysiński

Opublikowano w Turystyka

Zapraszamy tym razem na krótką, 4-kilometrową wycieczkę na Wyniesienie Niagarskie do okręgu Mulmur w hrabstwie Dufferin (nazywanym"Headwaters Country" od pięciu rzek, które biorą tu swój początek, Nottawasaga, Grand, Credit, Humber oraz Saugeen, i ich dopływów) do doliny rzeki Pine, niedaleko miejscowości Shelburne. 

Choć miejsce naszej wycieczki nosi nazwę Pine River Provincial Fishing Area i podobno są tu wspaniałe pstrągi, nie wędkarstwo było naszym celem. Niewielki teren jest pięknie położony wzdłuż rzeki i sztucznego jeziora, wśród malowniczych wzgórz Mulmur. Podobno najpiękniejszy jest jesienią, ale i latem warto tu zajrzeć. Przechodzi przez niego Bruce Trail, ten jej odcinek nosi nazwę Bell dla upamiętnienia Granta Bella, założyciela Dufferin Hi-Land Bruce Trail Club.

IMG 8322

Trasa zaczyna się w malutkiej miejscowości Kilgorie założonej przez pierwszych osadników w 1859 roku. W 1885 były tu już dwa młyny, poczta i szkoła. W 1909 roku powstała elektrownia wodna, o której będzie mowa dalej, bo jest ciekawym punktem na trasie.

Do miejsca parkowania trzeba dojechać krótki odcinek leśną drogą z River Rd. Kilgorie Trail prowadzi z powrotem kilkaset metrów drogą w kierunku, z którego przyjechaliśmy, potem wchodzi w las, dalej poprowadzą znaki, przekracza River Rd. koło mostu i już będziemy szli białym szlakiem cedrowym lasem wzdłuż Pine River, której przezroczyste wody płyną tu wartko, spieniając się na kamieniach niczym prawdziwie górska rzeka.

Szlak doprowadzi nas do ruin budynku dawnej siłowni należącej do Dufferin Light and Power Company. Powstanie Ontario Hydro zakończyło w późnych latach 20. działalność licznych małych prywatnych elektrowni wodnych, pozostały po nich ginące ślady takie jak ten. Woda nadwątliła betonowy, wydawałoby się trwały na wieki szkielet, las wdziera się w ruiny niczym dżungla, jakby przyroda pragnęła odebrać sobie to, co w przeszłości ukradł jej człowiek. O dziwo w okiennych otworach pozostały jakby nietknięte drewniane framugi.

Po kilkudziesięciu metrach szlak opuszcza rzekę i wspina się wśród buków, dębów i klonów w górę, pofałdowanym, poprzecinanym jarami terenem, by powrócić ponownie do rzeki. Przekracza znów River Rd. i dalej prowadzi w górę biegu Pine River. Woda płynie tu jeszcze bystrzej, spada kaskadami, przy najbardziej spektakularnym fragmencie zbudowano ławeczkę z bali, można posiedzieć, odpocząć i podziwiać widok. Ścieżka ponownie opuszcza rzekę, wspina się na wzgórze i otwiera się widok na piękne, mimo że sztuczne, jezioro z zalesionymi brzegami, potem schodzi do tamy, która spiętrzyła jego wody, idzie brzegiem zbiornika i znów ucieka w górę. Odchodzi od niej kilkudziesięciometrowa odnoga prowadząca na sam szczyt wzgórza z punktem widokowym o nazwie Bell na malownicze Mulmur Hills. Idealne miejsce na piknik, jest parę ławek i tablica upamiętniająca wspomnianego powyżej Granta Bella i jego żonę Grace.

Wracamy tą samą drogą do białego szlaku, las stopniowo zmienia się w mieszany, dużo brzóz o finezyjnie rzeźbionej korze. Idziemy ścieżką jakby w półmroku wśród niebotycznie wysokich drzew, korony hen wysoko nad nami zamykają widok nieba, a my w dole jak krasnoludki. Szlak wychodzi na leśną drogę, trzeba iść w prawo w Kilgorie Trail, która doprowadzi po paruset metrach do samochodu.

Teren niewielki, ale wyjątkowo malowniczy, polecamy, małe może być piękne.

Dojazd: do skrzyżowania hwy 10 i hwy 89 w Primrose przed Shelburne, następnie jedziemy Prince of Wales Rd. na północ do skrzyżowania z River Rd., skręcamy w prawo, po 1,2 km skręcamy w Side Rd 15 (leśna droga) w lewo do góry, po 800 m będzie parking na krzyżówce. Godzina jazdy od skrzyżowania hwy 410 i hwy 10.

Gdyby ktoś chciał tylko obejrzeć sztuczne jezioro, to przy River Rd. po lewej stronie jest widoczny parking z tablicą, stąd do zbiornika kilkanaście metrów, można też wejść na szlak, forsując tamę po kamieniach.

Joanna Wasilewska, Andrzej Jasiński
Mississauga

Opublikowano w Turystyka

Jeśli spojrzy się na mapę rejonu Halton, to wyraźnie widać nanizane jak korale na nitkę klifu Wyniesienia Niagarskiego plamy terenów chronionych (conservation areas). 

Zaczynając od północy w stronę jeziora Ontario, to Hilton Falls, Kelso Glen Eden, Crawford Lake, Rattlesnake Point i Mount Nemo. Położone blisko siebie niedaleko Toronto, a tuż-tuż Mississaugi, są powszechnie znane i popularne, dlatego rzadko o nich wspominamy, choć odwiedzamy je często.
Łączy je jedno – klify Wyniesienia Niagarskiego, ciągnącego się przez prawie 800 kilometrów od wodospadu Niagara po kraniec półwyspu Bruce na jeziorze Huron, przez wszystkie też przechodzi słynny szlak Bruce Trail.

Mimo że wydają się podobne, każdy ma coś niepowtarzalnego, odróżniającego go od innych. W Hilton Falls jest malowniczy wodospad, od którego park wziął nazwę, w Kelso są stoki narciarskie i sztuczne jezioro z plażą, które w lecie służy jako popularne kąpielisko, w Crawford Lake jest odtworzona odkryta tam w XX wieku wioska Irokezów, z palisadą, zabudowaniami, ciekawą ekspozycją w niewielkim muzeum, z Mount Nemo jest piękny widok na centrum Toronto.

 IMG 8155

Tym razem będzie jednak o Rattlesnake Point. Co ten park odróżnia od pozostałych? Przede wszystkim możliwość rozbicia namiotu na kempingu i nieskrępowanej wspinaczki skałkowej. Ponad 700 akrów parku ma chronić unikatową przyrodę Wyniesienia Niagarskiego. Są tu rozległe trawniki i łąki ze stołami piknikowymi, piękne trasy wycieczkowe ze spektakularnymi punktami widokowymi, polecamy Nassagaweya Canyon Trail ponad siedmiokilometrowej długości, trasa przekracza piękny kanion Nassagaweya utworzony przez szukające ujścia wody topniejącego lodowca, łącząc się z Crawford Conservation Area, pętla z powrotem do miejsca startu ma 15 kilometrów.

Rattlesnake położone jest przy początku Lowville Valley na izolowanej skale oderwanej od Wyniesienia, które powstało 400 milionów lat temu, kiedy tropikalne morze pokrywało prawie całą Amerykę. Tak jak w całym południowym Ontario, woda z cofającego się 12 tysięcy lat temu lodowca wyrzeźbiła wapienne skały i ostatecznie ukształtowała cały teren. Są tu skręcające gwałtownie strome kilkudziesięciometrowe klify, polodowcowe jaskinie i osypiska. Atrakcją są również kilkusetletnie cedry na klifie, Rattlesnake chwali się, że na jego terenie naliczono trzy 500-letnie. Jak to z tym wiekiem białych cedrów jest, tak naprawdę nie wiadomo, bo każdy park na Wyniesieniu twierdzi, że ma najstarsze. W każdym razie cedry sprawiły, że wybraliśmy się tutaj, bo Rattlesnake jest jednym z niewielu miejsc, gdzie można wspinać się na skałki z zabezpieczeniem na linie z góry, na tzw. wędkę. Właśnie w celu ochrony cedrów przed podobno niszczącym działaniem owiniętych wokół nich zabezpieczeń zabroniono wspinaczki w wielu miejscach. Tutaj też nie można korzystać z cedrów, ale są zamocowane na stałe haki w skale, można też używać innych drzew, chroniąc je matami przed uszkodzeniem.

Wybraliśmy się na rekreacyjną wspinaczkę w celu przypomnienia sobie, jak wygląda lina, i rozciągnięcia kręgosłupa, broń Boże żaden wyczyn, kilkuosobową grupą w wieku od lat dwunastu do sześćdziesięciu paru. Na klifach było już wielu wspinaczy i zorganizowanych kursów, te pilnowały od góry terenu, żeby nikt nie rzucał w dół kamieni, a w najgorszym razie żeby jakiś debil w pomroczności jasnej dla kawału nie przeciął nożem liny, takie przypadki podobno się zdarzały. Zejście w dół klifu, kilkadziesiąt metrów od parkingu, prowadzi wygodną szeroką drabiną z tablicami informacyjnymi.

Znaleźliśmy wolne miejsce na zrzucenie liny. Wbrew wyobrażeniom wspinaczka skałkowa w takich miejscach nie jest wydarzeniem dramatycznym, czasami wręcz nudnym. Założenie zabezpieczeń z taśm na szczycie klifu zajmuje sporo czasu, jeśli jest jedna lina, trzeba czekać na swoją kolejkę, czas zabiera też wkładanie butów do wspinaczki. Jeszcze kilka lat temu niepodważalna wydawałoby się teoria mówiła, że muszą być dwa numery mniejsze niż rozmiar buta, żeby noga lepiej przylegała do skały, więc noszenie ich powoduje potworny ból, zdejmuje się je z prawdziwą ulgą. Na szczęście podobno to już nieaktualny pogląd. To czekanie ma też swoje plusy, daje czas na rozmowy z przyjaciółmi, przyglądanie się technice innych, a są tu prawdziwi mistrzowie, ludzie pająki, warto przyjść do Rattlesnake tylko w celu ich obserwacji, wykonują na skale fascynujące ewolucje. My trafiliśmy na atrakcje w postaci zajęć kadetów, jedna grupa ćwiczyła w skwarze pady i biegi na łące na górze, druga trenowała zjazdy na linie. Nie za bardzo im to szło, dziewczyny piszczały i krzyczały, wpadając w panikę w momencie, kiedy zawisały w powietrzu, tracąc kontakt ze skałą, no ale każdy ma swój pierwszy raz. W każdym razie mieliśmy co oglądać.

Po treningach na sztucznej ścianie w hali, dla 12-letniego Patryka było to pierwsze wejście na prawdziwą skałę, więc Tomek wybrał łatwą drogę, zupełnie niepotrzebnie, bo Patryk okazał się z nas najlepszy, wspinał się rewelacyjnie i szukał sobie trudniejszych wejść. Cóż, młodość.

Tym, którzy nie mieli jeszcze okazji wybrać się do Rattlesnake, polecamy z przekonaniem. Kto chciałby zwiedzić więcej niż jedno conservation area w rejonie Halton, może to zrobić tego samego dnia z tym samym biletem. Opłata wynosi 6,50 dol. od osoby dorośli, dzieci do lat 14 – 4,75 dol., poniżej czterech lat bezpłatnie.

Joanna Wasilewska
Andrzej Jasiński
Mississauga

Opublikowano w Turystyka
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.