farolwebad1

A+ A A-
piątek, 14 grudzień 2012 16:20

W cieniu klifów

Na początek krótkie zadanie z matematyki: Podczas wyjazdu grupy młodzieży starszej z parafii św. Kazimierza w Toronto do Wiarton kobiety w ciąży stanowiły 20 proc. wszystkich uczestników i 1/3 wszystkich kobiet. Mężczyzn natomiast pojechało o dwóch mniej niż kobiet. Ile osób liczyła grupa?
Gdy w tygodniu poprzedzającym wyjazd umawialiśmy się, o której godzinie robimy zbiórkę, mój mąż był zdziwiony ustaloną rozpiętością czasu. Mieliśmy bowiem stawić się przed kościołem w piątek, 7 grudnia, między 18.15 a 19.00. Chyba jednak takie podejście do sprawy miało sens, bo rzeczywiście trzeba było 45 minut, żeby wszyscy się zeszli. Ci, którzy byli na miejscu wcześniej, po prostu pomagali w pakowaniu.
Jechaliśmy aż czterema samochodami. W pierwszej chwili wydawało mi się, że to zbyt wiele jak na liczebność naszej grupy, ale widząc, ile bagażu taka grupa potrzebuje, żeby przeżyć dwa dni, liczba samochodów okazała się uzasadniona. W końcu udało nam się wyruszyć około 19.30.
Z początku staraliśmy się jechać zwartą grupą, szybko jednak zarzuciliśmy ten pomysł. Po wyjeździe z miasta pogoda zaczęła się psuć, padał deszcz, a dalej pokazała się mgła, która ciągle gęstniała. Trudno było trzymać się razem, ustaliliśmy więc, że zrobimy postój w Tim Hortons w Orangeville. Tam okazało się, że godzina jazdy wyzwoliła w większości uczestników nieposkromiony głód. Zaraz mi się przypomniały wycieczki w szkole podstawowej, kiedy to na początku drogi każdy wyjmował swoje słodycze i kanapki.


Noclegi mieliśmy zamówione w Wiarton, w motelu Top Notch, którego właścicielem jest Polak, p. Zbigniew. Motel znajduje się na początku miasta po prawej stronie. My z mężem i jeszcze jedną koleżanką jechaliśmy vanem prowadzonym przez o. Marcina Serwina OMI, opiekuna naszej grupy. Tak się złożyło, że dojechaliśmy na miejsce jako ostatni. Dzięki temu została nam oszczędzona rozmowa z policją dotycząca prędkości. Na szczęście na rozmowie się skończyło.


Odebraliśmy klucze i poszliśmy do pokojów. W przeciwieństwie do młodszej młodzieży, która była na wyjeździe integracyjnym kilka tygodni temu, nas nie trzeba było zaganiać do łóżek. W perspektywie mieliśmy pobudkę o 5.00 rano następnego dnia.
Ale udało nam się wstać! Za oknem było jeszcze ciemno. Już o 5.30 byliśmy w restauracji, która znajdowała się obok motelu. Tam mieliśmy dostęp do kuchni, żeby przygotować śniadanie. Przygotowanie kanapek poszło nam dość sprawnie. Około 6.00 zaczęliśmy dzień Mszą św. Gdy potem jedliśmy śniadanie, zaczęło się powoli rozwidniać. Widać jednak było, że na słoneczną pogodę nie mamy co liczyć. Trochę szkoda, ale nie można się zniechęcać. W końcu mieliśmy w założeniu aktywnie spędzić ten czas, a nie przeleżeć weekend plackiem w motelu, co jakiś czas odwiedzając restaurację. Chociaż z drugiej strony, nie twierdzę, że nie znaleźliby się tacy, dla których ta koncepcja wcale nie byłaby przykra.
W planach mieliśmy dojazd do Tobermory i kilkunastokilometrową wycieczkę po Bruce Trail. Krajobraz po drodze trochę mnie zaskoczył – najczęściej było widać niemal zupełnie płaski teren ciągnący się po obu stronach drogi. Tobermory na początku grudnia okazało się praktycznie wyludnione. Na chwilę podjechaliśmy pod miejscową lodziarnię, którą o. Marcin szczególnie zachwalał. To tak w ramach zachęty, bo mieliśmy to miejsce odwiedzić po zakończeniu wędrówki.


Następnie musieliśmy poszukać miejsca, w którym chcieliśmy wejść na szlak. Niestety pierwsze dwie próby okazały się nieudane. W końcu zapytaliśmy miejscowych o drogę. Okazało się, że powinniśmy skręcić w prawo zaraz po wjechaniu do miasta. Cofnęliśmy się więc i tym razem bez trudu znaleźliśmy drogę do centrum informacyjnego. Teraz jednak centrum było nieczynne. Na szczęście mapy szlaku wyłożono na zewnątrz. Na początku wdrapaliśmy się na wieżę widokową ustawioną niedaleko parkingu. Ale dzień nie był widokowy. Zaczął padać śnieg.
Weszliśmy na szlak. Na początku ścieżka wysypana była równym żwirkiem, jednak gdy oddaliliśmy się od centrum informacyjnego, stała się zwyczajną dróżką prowadzącą przez las. To, że szliśmy przez las, miało swoje dobre strony – drzewa zatrzymywały śnieg, może dzięki temu mniej go spadało na nasze kurtki. Wiatr też był mniej odczuwalny. Temperatura powietrza nie spadała poniżej zera, śnieg zaraz się topił – przez jakiś czas w ogóle nie było go widać w lesie, a potem tylko w miejscach, gdzie ścieżka nie była osłonięta drzewami. Poruszaliśmy się głównym Bruce Trail w kierunku zachodnim. Zamierzaliśmy spróbować dojść do jezior Cyprus, Mar i Horse. W ich okolicy w klifach wyżłobione są groty. Do tego miejsca mieliśmy około 18 kilometrów. Potem czekałoby nas jeszcze przejście do drogi nr 6, która przebiega przez cały półwysep Bruce.
Szlak był oznakowany bardzo dobrze, właściwie chyba nie sposób się było zgubić. W pewnym momencie wyszliśmy na bardziej otwarty teren. Zrobiło się całkiem biało. Bo i niebo było szare, i śnieg zapadał łąki, które przemierzaliśmy. Chyba mogę powiedzieć, że to było moje pierwsze doświadczenie zimy w tym roku. Niedługo potem szlak wyprowadził nas na drogę, na końcu której znajdował się parking. Tutaj zatrzymaliśmy się na chwilę przy tablicy informacyjnej. Znalazły się osoby, które głośno i zdecydowanie wyraziły obawę, czy powinniśmy iść dalej – w końcu pada, a trzeba będzie iść po skałach... Prosty wniosek, że zrobi się bardzo ślisko. Na szczęście o. Marcin pozostał nieczuły na takie sugestie.
Po przejściu jakichś może 50 metrów przed naszymi oczami rozciągnął się widok na zatokę Little. Wyszliśmy na kamienistą plażę. Mimo pochmurnej pogody widać było, że woda ma kolor turkusowy. Fale delikatnie rozbijały się o brzeg. Kawałek przeszliśmy brzegiem, po czym szlak znów wszedł w las. Zrobiliśmy krótką przerwę na kanapki, po czym ruszyliśmy dalej.


Szło się bardzo dobrze, cały czas wzdłuż brzegu klifu. Gdzieniegdzie drzewa rosły trochę rzadziej i wtedy można było spojrzeć w dół. Kolor wody zachwycał mnie nieustannie.
Razem z moim mężem, jednym kolegą i o. Marcinem szliśmy na końcu grupy. Reszta ekipy o dziwo zwiększyła dotychczasowe tempo. Tak wyrwała do przodu, że często traciliśmy ich z oczu. Oni za to tracili opowieści o życiu misjonarzy na Madagaskarze, o tamtejszym jedzeniu, rodzajach mięsa, bananach o smaku truskawek, łatwości wyrobienia prawa jazdy na awionetkę, malarii czy przywilejach przysługujących mężczyźnie, który pojmuje za żonę najstarszą córkę w danej rodzinie.
W ten sposób doszliśmy do zatoki Driftwood. Spoglądając w dół, widać było miejsca, w których przebija się tarcza kontynentalna. Tutaj też napotkaliśmy innych turystów. Dwóch chłopaków szło dokładnie z miejsca, do którego my zamierzaliśmy dojść. Niestety wypowiadając stwierdzenie, że idą od około dwóch godzin, negatywnie wpłynęli na morale części dziewcząt z naszej grupy.


Poszliśmy dalej. W pewnym momencie zatrzymał nas okrzyk koleżanki, która stwierdziła, że na pewno idziemy w złym kierunku. Jak widać GPS w telefonie komórkowym miał większą moc oddziaływania niż papierowa mapa i oznaczenia szlaku na co trzecim drzewie. Powoli dochodziła do nas myśl, że możemy nie dać rady dojść tam, gdzie planowaliśmy. Po około 11 kilometrach od wejścia na szlak przecięliśmy drogę, która trochę kręciła, ale dochodziła do wspomnianej już szosy nr 6. Należało podjąć decyzję, czy idziemy dalej, czy też wracamy do "szóstki" i potem do samochodów. Ostatecznie wybór padł na to drugie. Może gdybyśmy inaczej rozplanowali miejsca pozostawienia samochodów, dalibyśmy radę zobaczyć groty i jeziora.
Ostatnie 8 kilometrów musieliśmy przejść drogą asfaltową. Z początku próbowaliśmy z mężem złapać "stopa", żeby podwiózł chociaż jednego kierowcę i najbardziej zmęczoną osobę do Tobermory. Nikt się jednak nie zatrzymał. Może odstraszała ich liczebność grupy. Większość z nas dzielnie dotarła do miasta. Na samym końcu podwiózł nas strażnik parku, który miał akurat wolne miejsca w samochodzie. Gdy z powrotem byliśmy w komplecie, zajechaliśmy jeszcze pod lodziarnię. Niestety w dalszym ciągu była zamknięta.
Po powrocie do motelu mieliśmy chwilę, żeby odsapnąć. Następnie zabraliśmy się za przygotowanie jedzenia. Jedna z koleżanek wcześniej przygotowała steki i udka z kurczaka, które teraz wystarczyło upiec na grillu. Do tego sałata i pieczone ziemniaki... Wszyscy mogli najeść się do syta po kilkugodzinnym wysiłku. Wieczorem graliśmy jeszcze w monopol. To była taka bardziej nowoczesna wersja, bo zamiast znanych mi do tej pory papierowych pieniędzy każda drużyna otrzymywała kartę kredytową. Jest to ciekawy pomysł na usprawnienie gry. Pamiętam jednak, że grając w monopol jako dziecko, często starałam się np. zbierać banknoty o najmniejszym nominale albo chowałam część pieniędzy pod planszą "na czarną godzinę", tak żeby nikt inny o tym nie wiedział. Tu by się tak nie dało. Na koniec rozpaliliśmy jeszcze ognisko.
Gdy wcześniej o. Marcin powiedział, że w niedzielę będziemy musieli wyjechać między 13.00 a 14.00, jedna z koleżanek skwitowała to stwierdzeniem, że w takim razie zdążymy wstać, spakować się, zjeść śniadanie i już trzeba będzie wracać. Została jednak wyprowadzona z błędu – pobudka w niedzielę była o godzinie 6.00! Dzień zaczęliśmy Mszą św. Nie musieliśmy jednak robić śniadania. Restauracja przy motelu w niedziele urządza śniadania w formie bufetu i byliśmy umówieni, że tego dnia śniadanie będzie przygotowane wcześniej. W trakcie śniadania zajrzał do nas p. Zbigniew i opowiedział, co możemy zobaczyć w najbliższej okolicy.


Spakowaliśmy się pobieżnie i wyruszyliśmy. Pierwszym punktem programu był park nad zatoką upamiętniający świstaka Williego, który to obdarzony jest ponoć niesamowitym wyczuciem meteorologicznym. Dla niektórych zrobienie sobie zdjęcia z kamienną figurą zwierzaka było niemal ukoronowaniem wyjazdu. Na mnie jednak pomnik świstaka nie zrobił wrażenia.
Następnie ruszyliśmy drogą wzdłuż północnego brzegu Colpoy's Bay. Zatrzymaliśmy się na chwilę nad rozległą zatoką, a następnie skierowaliśmy do Purple Valley. Zostawiliśmy samochody na parkingu i po przejściu może niecałych 200 m przez las doszliśmy do skraju klifu, skąd rozpościerał się widok na zatokę Colpoy's. Gdy na drzewach są liście, widok jest na pewno nieco ograniczony, teraz jednak mieliśmy wszystko jak na dłoni.
Objechaliśmy jeszcze zatokę Hope, zaglądając do wioski Cape Croker, którą zamieszkują Indianie. Na końcu wróciliśmy do Wiarton i omijając lotnisko, dotarliśmy do Bruce's Caves Conservation Area. Ci, którzy po dniu poprzednim odczuli niedosyt oglądania grot, tutaj mogli się częściowo nasycić. Częściowo ze względu na to, że groty nie leżały nad wodą, a w lesie, przez co może były mniej malownicze.
Zasadniczo więc program na niedzielę był pomyślany tak, żeby zminimalizować dystanse, które należy przejść pieszo. Może to z jednej strony dobrze, bo dzięki temu osoby, które nie zdołały zregenerować się po 22-kilometrowym sobotnim spacerze, nie zniechęciły się zupełnie. Po powrocie do motelu zjedliśmy jeszcze obiad i ruszyliśmy w drogę powrotną.


Podczas tego wyjazdu mogłam przekonać się, że półwysep Bruce daje nieograniczone możliwości jeśli chodzi o turystykę pieszą. Na pewno będziemy chcieli z mężem jeszcze tu wrócić. Mam jednak czasem wątpliwości, czy w takim składzie jak tym razem. Tu ujawniła się bowiem różnica między wyjazdami z "młodzieżą młodszą" a "młodzieżą starszą". Dla "młodzieży młodszej" wyjazd w miejsce, gdzie panują dość spartańskie warunki, jest przygodą i wyzwaniem budzącym ciekawość. "Młodzież starsza" tymczasem może burzyć się na gorsze warunki, kręcić nosem na ranne wstawanie czy długie wycieczki. Wyjazd na weekend wielu kojarzy się z jakimś standardem i nie wszyscy potrafią podejść pozytywnie do sytuacji, gdy trzeba z jakiejś wygody zrezygnować i gdy ów standard nie może być spełniony. Człowiek jednak uczy się przez całe życie. Przede wszystkim uczy się innych ludzi.


Tekst i zdjęcia
Katarzyna Nowosielska-Augustyniak
Toronto

Opublikowano w Turystyka
piątek, 28 wrzesień 2012 20:33

Szlakami bobra: Thanksgiving w Algonquin

Jak zacząć pływać canoe w Algonquin, zrobić ten pierwszy krok? Poniżej instrukcja dla początkujących, a proponowana przeze mnie trasa będzie też doskonała dla pokazania Kanady gościom z Polski – wiedzie od Cashe Lake, potem krętą rzeką Madawaska prowadzi przez lasy, łąki, mija kilka wodospadów i kończy się na Lake of Two Rivers – pokazując najbardziej typowe fragmenty Algonquin. A przy odrobinie szczęścia spotkać możemy zwierzynę. Płynie się nią niedługo, bo 5 – 6 godzin – tyle zajmie też niewprawnym w wiosłowaniu, ale musimy na ten wypad namówić znajomych, bo do jej przepłynięcia potrzebne są dwa samochody

Wypożyczamy canoe w Portage Store na Canoe Lake na drodze nr 60 – wyraźnie oznaczony, tam też kupujemy zezwolenie na samochód za kilkanaście dolarów na dzień (w domku przy plaży), jeśli mamy kemping, zezwolenie nie jest potrzebne, i nabywamy mapę tras canoe (jest też kilka nowych wypożyczalni przed parkiem, można tam zamówić za dodatkową opłatą canoe z dowozem i odbiorem, wtedy odpada wersja wożenia na dachu). Canoe musi być ultralight (19 kg), 16 stóp, nie dłuższe, dwuosobowe, dwoje dzieci niedużych też nam się zmieści, w ostateczności 17-stopowe zwykłe kevlarowe, metalowe wykluczone – tu nie ma co oszczędzać, metalowe jest najtańsze, ale się w ogóle nie nadaje do noszenia. Do tego wiosła, kapoki, gąbki do osadzenia łodzi na dachu, żeby nie rysowała lakieru, i taśmy do przyczepienia pod samochodem z przodu i z tyłu, a także puszka z linką i gwizdkiem (te rzeczy liczą ekstra, można przywieźć swoje, szczególnie jeśli pływają Państwo w kapokach – te w wypożyczalni są potwornie brudne i budzą obrzydzenie). Canoe trzeba obejrzeć, czy nie ma dziury i czy nie jest po chamsku pomalowane olejną farbą, bo wtedy jest cięższe – raz zdarzyło się, że dali nam łódź z jeszcze mokrą, lepiącą się farbą kryjącą świeżą łatę. Poprośmy bez wstydu obsługę o pokazanie, jak je zamocować, i nie miejmy kompleksów, gdy młody chłopak czy dziewczyna zarzucą canoe jedną ręką na ramiona, nie radzę tego próbować.
Jedziemy na Cashe Lake, tu na parkingu zrzucamy canoe, jedziemy 8 km w dwa samochody do Lake of Two Rivers (trochę kilometrów niestety trzeba zrobić), zostawiamy jeden samochód przy plaży i wracamy do Cashe Lake. Zabieramy jedzenie i picie na parę godzin, najlepiej w wodoszczelnym worku lub w plecaczku wyłożonym torbą na śmieci. Warto to przywiązać do łodzi. Ustawiamy mapę do jeziora (tu uwaga, złudzenie powoduje, że wydaje się, że trzeba płynąć prosto, a trasa prowadzi w lewo, my też, mimo że już tu byliśmy, daliśmy się zmylić i musieliśmy nadłożyć drogi, ale strachu nie ma, jezioro to cywilizacja, dużo domków letnich i obozy dla młodzieży), i płyniemy około pół godziny przez jezioro do pierwszej przenoski (360 m), ukrytej w niewielkiej zatoce. Duże żółte znaki są widoczne z daleka. Pomarańczowe oznaczające kempingi także, pomagają orientować się według mapy, w jakim miejscu na trasie jesteśmy (jeśli mamy GPS, to wystarczy wgrać mapę i zaznaczyć trasę, wtedy wszystko jest proste). Jak płynąć? Kto z przodu, a kto z tyłu? Podręczniki mówią, że silniejszy z przodu, bo wtedy ten z tyłu tylko steruje. Moja teoria jest odwrotna, np. słabsza kobieta z przodu, może sobie nie wiosłować i odpoczywać, a facet z tyłu wiosłuje i steruje poprzez umiejętne przekręcanie wiosła. Trzeba to po prostu wypróbować metodą prób i błędów. Nie należy się zrażać początkowym pływaniem w kółko lub zygzakiem, każdy musi przez to przejść. Przód canoe jest tam, gdzie przed siedziskiem jest więcej miejsca na nogi. Na przenosce nakładamy canoe na barki, druga osoba może przy tym podtrzymywać dziób, i w drogę do rzeki. Tajemnica noszenia nie polega na dźwiganiu ciężaru, w każdym razie nie to jest najważniejsze. Trudność polega na tym, że canoe wpija się w ramiona, mimo że ma nosidło. Trzeba założyć kapok i go umiejętnie podłożyć. Lekkie canoe jest w stanie nosić nawet niemłody i nie za silny mężczyzna.
Zrzucamy canoe na rzece Madawska. Tu drogę wskaże rzeka. Przed nami już tylko trzy przenoski – 190, 190 i 50 m, nie ma niebezpieczeństw w postaci wysokich wodospadów, przy jednym znaki przenoski wyraźnie widać, a nawet gdyby ktoś próbował spłynąć, to mu się to raczej nie uda. Jedyną trudnością są bobrowe tamy, na niektórych trzeba wysiąść i przeciągać canoe. Madawaska w pewnym momencie przepływa przez wielką łąkę, gdzie łączy się z Head Creek. Wygląda to na plątaninę kanałów, ale zawsze znajdziemy główny nurt. Na końcu trasy, Madawaska wpada do Lake of Two Rivers, trzeba od jej ujścia kierować się w lewo na plażę kempingu. Jeśli dla kogoś to na pierwszy raz zbyt skomplikowane, proszę wypożyczyć sobie canoe na Canoe Lake i popłynąć przez jezioro jak długo się da, tak na spróbowanie (ale kierując się mapą), lub wypożyczyć canoe na plaży na kempingu Lake of Two Rivers (zwykle siedzi tu facet i wypożycza łodzie na miejscu), i popłynąć sobie np. pod prąd Madawaska – jest bardzo łagodny – aż do widowiskowych wodospadów, zajmie nam to ok. godziny. Resztę czasu można spędzić na pieszych wycieczkach. Jedna ważna rzecz, na pierwszy raz odradzam startowanie, jeśli na jeziorze są bardzo duże fale. I nigdy nie stajemy pionowo w canoe, na pewno się wtedy wywróci, jeśli trzeba się w nim przemieścić, to tylko opierając się rękami o burtę. To kilka podstawowych rad, powodzenia...
Przepływaliśmy z Andrzejem tę trasę kilka razy, pokazując ją znajomym, w jeden z ostatnich świąt Thanksgiving z Edytą i Tomkiem. Przyjechaliśmy na kemping Canisbay w sobotę. Liczyliśmy na pełne czerwieni widoki, a tu nici. Wiatry zdmuchnęły czerwone liście, zostały tylko żółte i zielone, i to też niewiele. Za to ziemia pokryta wielobarwną kołderką. Każdy krok to szelest. Fifce i Pimpkowi się to nie podobało, podnosiły łapy w górę, macały liście niezadowolone. Koty lubią chodzić cicho (szczerze mówiąc, nasze koty ważą po 10 kg każdy, schody w domu pod nimi trzeszczą). Rozbijamy namioty. Pimpka przez chwilę musieliśmy trzymać na sznurku, bo natychmiast wypatrzył ropuchę. Przenieśliśmy ją dalej od namiotu, ale trzeba było odczekać, aż odejdzie, bo Pimpek jest bystry i patrzył, gdzie wynosimy jego zdobycz. Pozostało po tym wydarzeniu zdjęcie uwiązanego Pimpka, tylko po sznurku można go na nim dojrzeć, bo rudy Pimpek kompletnie zlewa się z kolorem liści. Potem poszliśmy na krótką wycieczkę na 5-kilometrową trasę Bat Lake do jeziorka z ciekawym punktem widokowym. Żółte liście spadały jak gęsty śnieg, wydając przy tym szelest. Wieczorem ognisko i dyskusja, czy iść na trasę, czy płynąć. Płynąć zwyciężyło. To był dobry ruch, bo jak się okazało, do Algonquin na podziwianie jesieni przyjechało mnóstwo gości z Azji i na trasach było pełno ludzi, widzieliśmy ich, przepływając wzdłuż rowerowego szlaku. Spuściliśmy na wodę Cashe Lake łodzie i w drogę. Jezioro gładkie, temperatura jak na tę porę roku niesamowita, dwadzieścia parę stopni w cieniu, słońce grzeje. Przed pierwszą przenoską trzeba manewrować między drewnianymi konstrukcjami po rozebranym moście kolejowym. Potem fragment przenoski trzeba nieść canoe po drewnianych śliskich kładkach. Trudy wynagradza zaraz potem widok małego wodospadu. Madawaska meandruje tu wśród skał. Widoki w październiku są inne niż w lecie. Wszędzie żółtawo, trawy na łąkach wyschły, przybrały różne odcienie szarości, jest ponad nimi lepszy widok na okolicę. Wtedy było dużo tam bobrowych, musieliśmy co chwila pokonywać je z rozpędu, a przy tych wyższych wysiadać i balansować na kupie gałęzi. Ale woda była całkiem ciepła. Bobrów widać nie było, choć na tamach świeżo ścięte gałęzie, czapli też nie, pewnie już odleciały na zimę. Potem jeszcze trzy krótkie łatwe przenoski i końcówka rzeki. Co chwila się wydawało, że jesteśmy tuż-tuż ujścia, a Madawaska znowu zakręcała. A na koniec cudowny widok na żółtawe wzgórza okalające Lake of Two Rivers. Jeśli nam się uda, będziemy w Algonquin za tydzień, możemy spotkamy któregoś z Czytelników na trasie.


Ceny: canoe ultralekkie 16 stop - 44 dol. bez podatku plus po ok. 3 dol. za mocowania, kapoki itd. Rezerwacja online i więcej informacji w Portage Store na Canoe Lake pod www.portagestore.com. Trochę tańsze canoe są w wypożyczalniach przed granicą parku mijanych od strony Huntsville przy drodze nr 60. Rezerwacja miejsc na kempingu w ontarioparks.com.


Joanna Wasilewska - Mississauga
Fot. J. Wasilewska/A. Jasiński

 


.

Opublikowano w Turystyka
piątek, 21 wrzesień 2012 17:33

Szlakami bobra: Algonquin jesienią

Niedawno mój syn w Polsce dostał w prezencie szwedzki ekspedycyjny zegarek, z wysokościomierzem, różnymi bajerami, brakowało mu tylko wodotrysku. Instrukcja dołączona do rzeczonego zegarka zaczynała się słowami: gdybyś kiedyś znalazł się w dzikim parku Algonquin w Kanadzie, ten zegarek może uratować ci życie. 7635 km kw. z ponad 2 tys. jezior oraz 1200 km rzek i strumieni uformowanych po ustąpieniu lodowca. 53 gatunki ssaków, 272 gatunki ptaków, 31 gatunków gadów i płazów, 54 gatunki ryb, ponad 1000 gatunków roślin. Łosie, czarne niedźwiedzie, wilki, rysie, bobry i wydry.

Inspiracja artystów, najbardziej znany to Tom Thomson ze znanej kanadyjskiej Grupy Siedmiu, który malował algonquińskie pejzaże – większość na Canoe Lake, kiedy jeszcze po wielkiej wycince były tu gołe wzgórza. Park ustanowiono pod koniec XIX w., a ostateczną nazwę Algonquin Provincial Park od nazwy indiańskiego plemienia otrzymał w 1913 r.


Sława Algonquin rozeszła się na cały świat, w głównych punktach parku coraz więcej jest wycieczkowych autokarów z turystami z dalekich krajów, jak np. Japonia, którzy chcą choć przez kilka godzin pooddychać jego atmosferą, popatrzeć, dotknąć dzikości, wsiąść choć raz w życiu do canoe. Płacą za to olbrzymie pieniądze. My, mieszkańcy południowego Ontario, mamy ten zielony raj tuż pod nosem, 3 godz. jazdy od Toronto. Dlatego chciałabym tych z Państwa, którzy tu jeszcze nie byli, namówić do przyjechania tutaj, tym bardziej że nie ma piękniejszego miejsca do podziwiania kanadyjskiej niepowtarzalnie kolorowej jesieni niż Algonquin. Oblegane jest najbardziej latem, a teraz, po sezonie, jest już w miarę luźno, łatwo dostać miejsce na zbiorowym kempingu (polecam miejsca nad rzeką w Pog Lake Campground przy drodze nr 60, według mnie najładniejsze), jeśli ktoś nie lubi namiotu, w Huntsville jest dużo hoteli. Sam przejazd samochodem drogą nr 60 przez park dostarczy spektakularnych widoków.
Można go zwiedzać w interiorze canoe i z plecakiem, zaczynając z punktów startu z każdej strony parku, lub wynajmując miejsca na zbiorowych kempingach usytuowanych głównie przy drodze nr 60 prowadzącej przez południową część parku, z Huntsville do Ottawy, i robiąc kilkugodzinne wycieczki wyznaczonymi szlakami. Dzisiaj o trasie rowerowej, o której już pisałam, ale warto wspomnieć o niej ponownie, ponieważ ostatnio sporo ją wydłużono, łącząc ze szlakiem pieszym Track and Tower.


W Rock Lake Campground zaczyna się świetnie oznakowana wspomniana Old Railway Bike Trail, licząca w tej chwili do Cash Lake około 17 km. Nazywana jest "familijną", i rzeczywiście jest dla każdego, nawet malucha niewprawnego w jeździe na rowerze. Dawny tor kolejowy zdjęto i powstała szeroka polna droga, tak że można jechać obok siebie; łączy wszystkie kempingi położone po południowej stronie "60-tki", tzn. Rock Lake Campground, Pog Lake, Mew Lake i Lake of Two Rivers, ciągnąc się teraz dalej wzdłuż malowniczej rzeki Madawaska aż do Cash Lake. W 1895 roku kemping Rock Lake był stacją kolei między Ottawą a Perry Sound i – trudno w to uwierzyć – jedną z najruchliwszych w Kanadzie. W 1944 roku trasę kolejową zamknięto. Szlak zaczyna się przy tartaku zbudowanym w 1931, a zamkniętym w 1944 r. Poglądowe tablice ze zdjęciami wzdłuż całego szlaku uzmysławiają, jaka pustka tu była po kompletnej wycince drzew i ile wyobraźni mieli twórcy parku, żeby zobaczyć w tych łysych wzgórzach tętniący dzisiaj dzikim życiem rezerwat przyrody. W 1946 roku tartak został ostatecznie zamknięty i przeniesiony o 26 km do miejscowości Whitney. Wbrew przypuszczeniom, trasa po dawnej linii kolejowej nie jest nudna. Układ jezior Whitefish i Lake of Two Rivers oraz rzeki Madawaska wymusił jej położenie. Jest ciekawa i urozmaicona. I wykute w skale przejścia, i klonowe lasy, i sosnowe lasy, piękny brzeg Whitefish Lake z górującym nad nim klifem, bagna, zarośnięte jeziorka, stare białe sosny, mostki nad strumykami, i stare lotnisko – teraz płaska łąka zaczynająca porastać gdzieniegdzie sosnami, wokół widok na okalające ją wzgórza, i ok. 6 km dodanej ostatnio trasy wzdłuż Madawaska River, z punktami widokowymi na meandrującą przez łąki rzekę i na tę samą rzekę płynącą między skalistymi brzegami. Szlak rowerowy kończy się przy mostku na rzece Madawaska, która wypływa z Cashe Lake. Tutaj można zostawić rowery i wybrać się pieszo na cały lub fragment szlaku Track and Tower. Można przejść całą ponadsiedmiokilometrową pętlę lub tylko wspiąć się na punkt widokowy w miejscu dawnej wieży pożarniczej, skąd rozciąga się wspaniała panorama na okoliczne wzgórza. Track and Tower wiedzie wzdłuż jezior, przez liściaste lasy, obok pięknych małych wodospadów i pozostałości po drewnianych konstrukcjach służących do spławiania drewna. Oprócz dzikiej przyrody, ma walory edukacyjne. Zaopatrzono ją w numerowane tablice, które skorelowane z informacjami w broszurze (do dostania w ka„żdym parkowym lub kempingowym biurze), dostarczą wiedzy o przeszłości tego terenu, a dzieciakom pokażą, jak ciężką pracą i pomysłowością biały człowiek zdobywał nowy ląd. W każdym miejscu możemy sobie urządzić piknik. Szlak jest świetnie oznaczony, wręcz za świetnie. Parkowy pracownik jakby w szale co parę kroków przybijał znaczki, szpecąc co ładniejsze drzewa. Wrócić do punktu wyjścia na trasie rowerowej trzeba niestety tą samą drogą, natomiast punkt startu i długość wybranego odcinka zależą od nas. Ci, którzy nie mają rowerów lub nie chcą ich wozić, mogą wypożyczyć je w Portage Store na 31. kilometrze "60-tki" licząc od bramy zachodniej, tuż koło kempingu Lake of Two Rivers. Cena za cały dzień wynosi 34,50 dol., za pół dnia 23,50 (z kaskiem), dziecięce odpowiednio 23,50 i 16,50 dol.


Rezerwacja miejsc na kempingu jak w każdym parku prowincyjnym przez Internet na www.ontarioparks.com lub 1-888-ONT-PARK (668-7275).
A więc w drogę, z rowerem lub bez, ale na pewno z aparatem, kempingi czynne do Thanksgiving Day włącznie, po nim przez cały rok otwarty jest Mew Lake Campground.


UWAGA! Na stronie Friends of Algonquin http://www.algonquinpark.on.ca można zapoznać się z Fall Colour Report, który informuje na bieżąco o wybarwianiu się kolejnych gatunków drzew, najpiękniejsze kolory pod koniec września.


Joanna Wasilewska - Mississauga
Fot. J. Wasilewska/A. Jasiński

Opublikowano w Turystyka

Tym razem o południowej części Massasauga Provincial Park nad jeziorem Huron. O wyprawie do części północnej pisałam niedawno. Czym się różni park w części północnej i południowej? Krajobrazowo – właściwie niczym, i tam, i tu są i zalesione płaskie wyspy, i granitowe strome brzegi, i bezdrzewne wysepki w części najbardziej wysuniętej w zatokę, charakterystyczne dla krajobrazu tego odcinka wybrzeża Georgian Bay.

Gdy poziom wody jest niższy, pojawia się ich więcej, wychylają się na światło dzienne, czasami z wyżłobieniami, w których zbiera się woda, tworząc nagrzane stawki. Natomiast część południowa jest bardziej zaludniona, żeby dotrzeć do dzikszych miejsc, trzeba przepłynąć otwarte wody Georgian Bay, ale dostęp do wybrzeża krótki i łatwy, bez przenosek. Mnóstwo tu motorówek i pełnomorskich jachtów z całego świata, wycieczkowych stateczków, korzystających ze stacji benzynowych na wyspach, co wiąże się z niezbyt bezpieczną koniecznością manewrowania między nimi, a widziałam tu pijanych sterników.


Zagrożeniem są też gwałtowne zmiany pogody i duże fale, na które canoe się nie za bardzo nadaje. Lepiej na takich wodach sprawdzają się kajaki.
Wybraliśmy się tu z Andrzejem zupełnie "na głupa", licząc, że a nuż coś będzie wolnego. Niebo nam sprzyjało. Było i wolne miejsce w interiorze, i canoe w punkcie startu. Pogoda na trzy dni brzytwa. Żyć nie umierać. Los obdarzył nas też spotkaniami ze zwierzętami, które mieliśmy zapamiętać na całe życie. Z pierwszym niedługo po starcie.


Z mapy wynika, że wyznaczone nam miejsce jest dosyć blisko, więc nie musimy się spieszyć, płyniemy sobie powolutku, komentując niespodziewany fart, za nami na sznurku w wodzie ciągnie się tabliczka czekolady na wieczorny deser, żeby się od gorąca nie rozpuściła.
Ostrzegam Andrzeja przed dużą, tak na oko minimum dwumetrową kłodą kołyszącą się na falach. W miarę zbliżania się do niej widzę, że coś jest nie tak, kłoda ma łeb, oczy i grzbiet. Wydaje mi się, że śnię, przecież to nie może być krokodyl. Jesteśmy tuż-tuż, oczy wystające tuż nad powierzchnią łypią na nas, wydaje się, że badawczo, ale jakoś strasznie. To muskie, muskie większy od największego z rekordowych, jakie widziałam na zdjęciach. Przecież to niemożliwe, rekord muskie w Ontario to chyba niecałe półtora metra. Przypominają mi się wszystkie wydawałoby się niestworzone historie o atakach muskie na kąpiących się, a poza tym przecież szczupak nie może tak "po ludzku" patrzeć...
Muskie zanurza się powoli i znika, znika z oczu, ale nie z pamięci, jego wzrok zostanie ze mną do końca życia i nigdy już nie wejdę bez jego wspomnienia do wody w Georgian Bay (opowiadałam o tym koledze, zapalonemu wędkarzowi, miał amok w oczach. Przyleciał z mapą z żądaniem dokładnego wskazania miejsca zdarzenia, chi, chi).


Docieramy do kempingu nad wąskim kanałem, taki sobie, trochę tu ciemno, czuć zapach ryb. Gotujemy torebkowy obiad – w kocherze z lat 50., używali go jeszcze moi rodzice. Polski kocher to najlepszy projekt, jaki widziałam. Dzisiaj takich nie ma. Wszystko idealnie pomyślane, garnki wchodzą pięknie jeden w drugi, w środku czajniczek, osłony na palnik, w dawnych czasach maszynka jeszcze na denaturat, i tzw. kurewka – choć nazwa brzydka, wszyscy wiedzieli, o co chodzi, czyli trzymadło, całość zamknięta patelnią. Czy ktoś z Państwa to jeszcze pamięta? Gdyby ktoś teraz skopiował pomysł i wyprodukował taki sam, zrobiłby furorę w sklepach ze sprzętem sportowym. Kiedyś turyści z Niemiec chcieli go nawet ode mnie odkupić.


Nagle pojawiają się rangersi i każą nam się przenieść na inny kemping – podobno nastąpiła pomyłka. Próbujemy dyskutować, ale zdaje się to na nic. Wściekli składamy namiot, pakujemy się i szukamy tego nowego miejsca. Złość nam przechodzi jak ręką odjął. Jest piękne, na wysokiej skale, z widokiem na zatokę, wkoło nie ma żywego człowieka.
Wnosimy namiot i plecaki na górę, idziemy po resztę rzeczy. Wracamy, namiotu nie ma. Andrzej leci z powrotem na dół, może go jednak zostawiliśmy przy canoe. Nie ma. Niemożliwe. Czyżby ktoś zrobił nam głupiego psikusa? Metodą rozwścieczonych szerszeni zataczamy koła w poszukiwaniu zguby. Jest, kilkadziesiąt metrów dalej w krzakach, taszczony w głąb lasu przez wyłysiałego na pupie szopa. Widok komiczny. Biedaczysko myślało, że w środku znajdzie coś do jedzenia. Odbieramy naszą własność, ale to nie koniec użerania się ze złodziejem. Czatuje w zaroślach i gdy tylko wypatrzy moment, kiedy go nie obserwujemy, próbuje ukraść lub zeżreć coś. Okazuje się, że w najeździe towarzyszą mu dwa małe. Prawdopodobnie jest to jego stały proceder, a łysa pupa to efekt spożycia mydła lub jakiejś chemii ukradzionej poprzednim kempingowiczom.
Po kolacji przypominamy sobie o czekoladzie. Na dole przy canoe zastajemy ładnie wlizane w kamień sreberko na sznurku, nienaderwane w żadnym miejscu – prawie ludzkie paluszki elegancko rozpakowały zdobycz. Żeby tylko cholernikowi nie zaszkodziło. Wieszamy jedzenie na drzewie bez pewności, czy będzie tam w całości rano, ale nie mamy wyjścia. Zasnąć też nie jest łatwo, szopy nie odpuszczają, kręcąc się cały czas wokół namiotu. Małe znalazły sobie zabawę, włażą na czubek tropiku i zjeżdżają z piskiem na dół, i tak parę godzin – no ale w końcu to one są tu u siebie, a my tylko gośćmi.


Wczesnym rankiem odpływamy, zostawiając rzeczy. Woda gładziusieńka, ani śladu najmniejszego podmuchu, postanawiamy wobec tego opłynąć całą olbrzymią Moon Island, czego nie odważylibyśmy się zrobić przy nawet niewielkim wietrze, bo to zupełnie otwarta zatoka. Od jej strony jest ładnie, dziko, wielką wyspę otaczają dziesiątki mniejszych wysepek, nagich skał i skałek, na niektórych czaple, na innych kormorany, polują na małe ryby, natomiast mijani wędkarze czatują na potwora życia, którego widzieliśmy wczoraj – może dziś, mówią, uśmiechają się niby żartobliwie, ale widać nadzieję na twarzy. Okazuje się, że nie wzięłam filmu do aparatu, nie mogę tego odżałować do dziś.
Obok nas przepływa statek z wycieczkowiczami, wszyscy z pokładu nam machają, a my ustawiamy się dziobem do fali. Coraz większa, dogania nas i unosi canoe, woda odpływa, a my zostajemy usadowieni w powietrzu na małej skałce, balansując na zaczepionym pośrodku canoe jak na huśtawce – żeby tylko nie pękło. Wycieczkowiczom opadają ręce i z głupim wyrazem twarzy odpływają. Wreszcie ciężar decyduje i canoe opada po stronie Andrzeja. Jakoś udaje się nam nie wywrócić. Zmykamy szybko z otwartej wody.


Opływamy Moon Island, od wschodu przemykamy się między główną wyspą a mniejszymi. W wąskim kanale domek letniskowy na domku, brzydkie, ciemno tu jakoś i ponuro, potem zmiana, wielkie wille ledwie widoczne na wzgórzach prywatnych wysp, z basenami, kortami tenisowymi, lądowiskami i ochroną w garniturach z bronią, na pomostach. Może lepiej było popłynąć w głąb lądu, między zalesione dzikie wyspy.
Z przyjemnością dopływamy pod wieczór do naszego pięknego kempingu, skąd człowieka ni domku żadnego nie widać. Szopy na nas czekają pełne energii, szopicy czekolada widać nie zaszkodziła.


Do tej części parku startuje się z Pete's Access Point nad Blackstone Harbour (można też stąd płynąć motorówką). Z tej zatoki można podpłynąć też do podobno widokowego szlaku Baker Trail, przy którym znajduje się parkowe work centre w XIX-wiecznym cottage'u, gdzie można zasięgnąć informacji. Gdyby ktoś nie za bardzo chciał wypływać na otwarte wody Georgian Bay, jest kilka kempingów w bliskich miejsca startu ukrytych zatokach i jeziorach.


Można się tu też wybrać na jeden dzień, park otwarty jest od godz. 7 rano do 7 wieczorem dla osób bez noclegu, można w jeden dzień zwiedzić Moon Island, płynie się do niej z punktu startu niecałą godzinę canoe, na wyspie jest 4-kilometrowy szlak z punktem widokowym na zatokę, zaczynający się na dziennym miejscu piknikowym na Wood's Bay.


Joanna Wasilewska
Mississauga
Fot. J. Wasilewska/A. Jasiński


Dojazd z Toronto: hwy 400 na północ – zjeżdżamy zjazdem nr 189 (MacTier/Gravenhurst), skręcamy w Muskoka Rd. 11, skręcamy w lewo w Healey Lake Rd., a potem w prawo za znakami na Massasauga Park. Po więcej informacji można dzwonić do parku 705-378-2401.

Opublikowano w Turystyka
piątek, 07 wrzesień 2012 14:59

Szlakami bobra: Restoule Park

Ostatni letni długi weekend. Zapowiedź pogody – 30 st. przez trzy dni – pomaga nam w podjęciu decyzji. Jedziemy. Nie mamy nic zaplanowanego, wszystkie miejsca w promieniu 300 km zarezerwowane, i te na kempingach stacjonarnych, i te w bliskim interiorze. Trzy dni to dużo, może pojechać trochę dalej? Szukamy wolnych miejsc. Jest. 350 km od Toronto. Nigdy tu nie byliśmy, więc może warto zobaczyć. Restoule. Miejscowość, jezioro, rzeka i park prowincyjny o tej samej nazwie.


Park położony jest pomiędzy dwoma jeziorami, Restoule oraz Stormy, i rzeką Restoule. Składa się na niego prawie trzysta z reguły zacienionych – to dla nas bardzo ważne, o tym później – miejsc kempingowych zgrupowanych w trzy kempingi, w tym część zelektryfikowanych, trzy plaże, w tym jedna dla psów – jeden kemping też dla psiarzy. Dużo miejsc pod namioty sztucznie usypano na bagnisku. Teraz, w trakcie długotrwałej suszy, bagniska wyschły, więc prawie nie ma komarów, natomiast jak jest w czasie normalnego lata, nie wiem. Może ktoś z Państwa był tam w poprzednich latach i podzieli się z czytelnikami "Gońca" tą informacją. Jest też sporo miejsc położonych tuż nad jeziorem. Wszystkie zapewniają względną prywatność. Zaskoczył nas natomiast przekrój kempingowiczów. W parkach bliżej Toronto na zbiorowych kempingach większość to rodziny z dziećmi, tutaj to głównie wędkarze z łodziami i pragnąca się wyszumieć młodzież. O ciszy nocnej o godz. 10 nie ma mowy, a bladym świtem budzą amatorzy ryb ciągnący z łodziami na łowiska.


Jedziemy piękną krętą drogą nr 522, okolica przypomina mi Szwajcarię Kaszubską, wzgórza, łąki, farmy, jeziora. Rozbijamy namiot, dojeżdżają Ania z Markiem, muszą być w niedzielę w domu, ale chcieli się wyrwać z miasta choć na jeden dzień. Planujemy wspólną pieszą wycieczkę tego dnia. W Restoule jest kilka pieszych i górskich rowerowych szlaków (także wypożyczalnia górskich rowerów), wybieramy ten najbardziej reklamowany w parkowej ulotce, Fire Tower Trail. Ma długość ok. 7 km, ale my robimy dużo więcej, bo idziemy na punkt startu na piechotę, czego żałujemy szybko, bo przejeżdżające samochody wzniecają na drodze tumany kurzu, a gorąco jest potworne. Szlak prowadzi na 100-metrowy stromy klif, skąd rozciąga się spektakularny widok na Stormy Lake z wysepkami i wypływającą z niego Restoule River, cel naszej jutrzejszej wyprawy. Szlak prowadzi też do nieużywanej już wieży, skąd do lat 70. XX w. strażnik obserwował okolicę, wypatrując pożarów (stąd jego nazwa, znaczy się szlaku, nie strażnika). Wieża jest w bardzo dobrym stanie technicznym, można by było wdrapać się na górę po zabezpieczonych schodkach, żeby mieć lepszy widok. Niestety, przezorni urzędnicy zadecydowali o uciachaniu dolnej części schodów, sądząc, że uchronią w ten sposób głupi lud przed głupimi pomysłami. Teraz zapewne młodzi włażą do schodów, uprawiając free style wspinaczkę po prętach, bo nie uwierzę, że wieża ich nie skusi.
Ta część parku to liściasty, głównie klonowo-brzozowy las z domieszką dębu. Zaskakuje nas bogactwem gatunków grzybów, i tych jadalnych – znaleźliśmy podgrzybki, prawdziwki, rydze, i tych nadrzewnych, różnych rodzajów hub – większości z nich nie potrafię nawet nazwać, widzę je pierwszy raz, i bogactwem zwierzyny. Widzieliśmy sokoły – notuje się tu 60 gatunków ptaków, czaple siwe, jeżozwierza z odległości dwóch metrów, dwa białoogoniaste jelenie, podobno jest ich w tej okolicy 10 tys. (tutaj przestroga, jeśli przeskoczy Państwu przez szosę jeleń, proszę zwolnić. Może to być pojedyncza sztuka, może być ostatnia w stadzie, ale może to być przewodnik, za którym w samobójczym akcie pobiegnie całe stado, niezależnie czy widzi samochód, czy nie. W sklepach myśliwskich sprzedawane są ostrzegawcze gwizdki przyczepiane na zewnątrz samochodu, które pod wpływem pędu powietrza wydają ultradźwięki niesłyszalne dla człowieka, a podobno słyszalne dla jeleni, czy ktoś z Państwa wypróbował ich skuteczność?).
Wieczorem ognisko i spać. Rano Ania z Markiem zbierają się do domu, a my na Restoule River. Koty zostawiamy w namiocie, nie zagrzeją się od słońca, bo miejsce jest dobrze zacienione. Koty są najważniejszym logistycznym punktem naszych wyjazdów. Kiedyś pisałam, dlaczego ciągamy je ze sobą, przecież na parę dni mogłyby zostać w domu, ale ludzie pytają, sądząc, że to takie nasze fanaberie, więc powtórzę. Pimpek ma genetyczną wadę serca, codziennie o tej samej porze trzeba mu zaaplikować lekarstwo opóźniające akcję serca i utrzymujące go przy życiu. Fifki, jego matki, nie można zostawić bez niego samej, już parę razy to zrobiliśmy, odchorowała to ciężko.Więc jesteśmy na siebie skazani, one na nasze wyprawy, my na Pimpka chorobę i jej konsekwencje.
Od tego roku w parku wypożyczają canoe, na godziny lub na całą dobę – wtedy cena wynosi 50 dol. Bierzemy ostatnie. Numerowane canoe umieszczono w kilku punktach w celu dogodnego dostępu ze wszystkich kempingów. Ponieważ nasze jest ostatnie wolne, nie mamy wyboru miejsca startu, musimy przepłynąć Restoule Lake, co zabiera nam w tę i z powrotem cenne dwie godziny, które mogliśmy przeznaczyć na ciekawszą rzekę (wybór był, mogliśmy je przewieźć na punkt startu na Stormy Lake, bo mamy taśmy do mocowania, ale nie pomyśleliśmy przez głupotę własną). Restoule Lake jest olbrzymie, na przeciwległym brzegu farmy i domki letniskowe, wiele motorówek. Płyniemy wzdłuż kempingu, obserwując plażowiczów, dużo piaszczystych fragmentów brzegu porośniętych sitowiem, jak na Mazurach, potem przesmykiem na Stormy Lake. Przesmyk jest kamienisty i trzeba przeciągnąć łódź przez tamę bobrową, natomiast zabawą jest przepłynięcie bystrza pod mostkiem. Uda się bez wysiadania, czy nie. Nie ma obawy o uszkodzenie łodzi na kamieniach, parkowa balia jest plastikowa i mocna i nic jej nie zniszczy, ale też z powodu ciężaru nie nadaje się na przenoski. Stormy Lake zasługuje na swoją nazwę, wiatr niewielki, a fale spore. Na bujającym się canoe próbuję zrobić zdjęcie klifu i wieży, gdzie byliśmy wczoraj, ale nie za bardzo to wychodzi ostro. Wpływamy w rzekę. Dziko tu i pięknie. Restoule płynie ze Sztormowego Jeziora do French River, teren parku obejmuje jej oba brzegi. W początkowym odcinku przypomina sznur pereł nanizanych na nitkę – tak powinnam napisać, żeby było romantycznie, ale tak naprawdę kojarzy mi się ze sznurem parówek, zwężenie, podłużne jeziorko, zwężenie itd. Cisza absolutna, kilka razy przerywana tylko silnikami motorówek wędkarzy łowiących na trolling. Drzewostan się zmienia raptownie, na granitowych skałach już nieliczne klony i brzozy, ich miejsca zajmują dwa gatunki sosen, świerki i cedry, starodrzewu tu nie ma. Są żeremia, ale bobrów nie widać, za to wypływa koło nas zaciekawiony nur lodowiec, najpiękniejszy według mnie ptak w Kanadzie. Po godzinie na skalistej wysepce robimy sobie obiad z nieśmiertelnej pomidorowej z makaronem z polskiego sklepu w wersji "gorący kubek". Potem dopływamy do tamy Scotta. Zatrzymała bieg Restoule na chwilę, a potem jej wody wpuściła w wysoki kanion, którym rzeka spływa kaskadami w dalszą część swej wędrówki. Plastikową balię zwaną canoe zostawiamy i robimy na piechotę przenoskę ok. kilkuset metrów, żeby obejrzeć kaskady. Tama jest niespodzianką dla nas. Korzystamy z mapy French River Park, na której dokładnie jest zaznaczony teren Restoule Park, co jest bardzo mylące. Park jest zaznaczony, ale na mapę nie naniesiono zapór, przeszkód i miejsc kempingowych na Restoule, zmuszając do kupna drugiej oddzielnej i wprawiając w konsternację niezaznajomionych z problemem. Wracamy z gotowym planem przepłynięcia w przyszłym roku rzeki Restoule aż do French River, co powinno zająć nie więcej niż 3 – 4 dni. Po siedmiu godzinach jesteśmy z powrotem przy namiocie i wyczekujących kotach. Koło namiotu przechodzi lis, pięknie umaszczony z rudą kitą z białym końcem. Zobaczywszy podobnie rudego Pimpka, przysiada i wzajemnie się obserwują, śmiesznie to wygląda. Ostatnie ognisko, a jutro niestety z powrotem do zajęć zwanych trudem codziennym, ale z nowymi siłami i planami.


Joanna Wasilewska
Mississauga


Fot. J. Wasilewska/A. Jasiński


Dojazd z Toronto: ok. 4 – 4,5 godz. 400-tką na północ, skręcamy w 11-tkę, potem w drogę nr 522 w miejscowości Trout Creek, potem w drogę 524, a potem 534 w lewo, nią do końca do parku (znaki do parku wyraźnie wszędzie umieszczone). Rezerwacja jak w każdym parku ontaryjskim, są też miejsca w interiorze nad jeziorami i nad rzeką, wtedy rezerwacja tylko telefonicznie.

Opublikowano w Turystyka
piątek, 29 czerwiec 2012 09:47

Raport z jeziora Ontario

Rada Wędkarstwa Sportowego Wielkich Jezior opublikowała niedawno 20-stronicwy raport dotyczący jeziora Ontario. W reporcie poruszane są tematy ryby drapieżnych, rehabilitacji populacji palii jeziorowej, trendy populacji ryb, diety kormoranów i kontroli minogów. Jedną z zainteresownaych stron jest ontaryjskie Mininisterstwo Zasobów Naturalnych.

Oto wybrane fragmenty sprawozdania rocznego na temat jeziora Ontario opracowanego przez MNR, przez jednostkę zarządzania tym akwenem, dotyczące łososia królewskiego (chinook), łososia atlantyckiego, palii jeziorowej, szczupaka, muskie, bass małogębowegeo, bassa wielkogębowego, sandacza i okonia.

Opublikowano w Wędkarstwo
Strona 11 z 11
Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.