farolwebad1

A+ A A-

Turystyka

Góry Czarne, indiańska nazwa Paha Sapa, to jedne z najważniejszych świętych miejsc Indian Ameryki Północnej, cel tradycyjnych pielgrzymek i teren ceremonii, odprawianych do dziś. I dla Polaków Black Hills nie są tylko turystycznym punktem na mapie, lecz miejscem sentymentalnym, a to za sprawą trylogii dla młodzieży Alfreda i Krystyny Szklarskich "Złoto Gór Czarnych" opowiadającej o dziejach Dakotów, ich obyczajach, o pierwszych kontaktach z białymi ludźmi, walce z nimi i ostatecznej przegranej.

Co sprawiło, że ten odizolowany łańcuch górski długości 160 km na terenie Dakoty Południowej, jawił się Indianom jako magiczny? Może sprawiło to jego odizolowanie, może wielkie jaskinie, mikroklimat powodujący częste zmiany pogody i burze, może olbrzymie złoża ołowiu i złota. To złoto stało się przekleństwem Dakotów…

Zima, pada śnieg, siedzimy nad mapą, planując letni wyjazd. Planowanie to najprzyjemniejsza część każdej wyprawy. Oczami wyobraźni już widzimy szczyty, na których jeszcze nie byliśmy, już czujemy dobrze znany smak prawie bezludnych, najpiękniejszych na świecie kanadyjskich Gór Skalistych, bo to one kolejny raz są naszym celem. Szkoda tylko dni straconych na podróż samochodem, samolot z powodu dwóch kotów nie wchodzi w grę.

I kiedy wszystko jest już zapięte na ostatni guzik, kempingi zamówione, sprzęt wspinaczkowy przygotowany, telefon od przyjaciół, którzy właśnie się przeprowadzili z Toronto do Calgary, rujnuje cały plan. Oni góry będą mieli teraz dosłownie pod bokiem, więc chcą na południe, zwiedzić najbardziej znane parki w Stanach. Z wycieczki górskiej robi się samochodowa, i w dodatku zamiast samotni wśród szczytów będziemy mieli wakacje w tłumie ludzi, ale decyzja zapada – jedziemy na Dziki Zachód.

Gdyby nie Jacek, pewnie nigdy nie wybralibyśmy się do torontońskiego Ripley's Aquarium. Rafał obiecał wcześniej Jackowi, że pojedziemy na lotnisko oglądać samoloty, ale w ostatnią niedzielę pogoda nie zachęcała do takich wycieczek. Musieliśmy więc wymyślić jakąś alternatywę. Dlaczego by więc nie pooglądać rybek...

Akwarium znajduje się w centrum miasta, obok Rogers Centre i CN Tower. Dojazd jest prosty – metrem do stacji Union, a potem pieszo. Można też podjechać tramwajem 509 lub 510 z Union do przystanku Lower Simcoe Street i stamtąd przejść. My podjechaliśmy – urzekł nas kontrast starego tramwaju, który wjeżdża na nowiutki podziemny peron na stacji Union. Pętla ma tak mały promień, że obserwując skręcający tramwaj, mieliśmy wrażenie, że zaraz przytrze dachem o ścianę.

piątek, 24 październik 2014 14:39

Kolorowa kanadyjska jesień w mieście

Napisane przez

Kanadyjska jesień znana jest na całym świecie z niesamowicie barwnych fotografii, niewymagających filtra na obiektywie ani retuszu w Photoshopie. Taka jest, krwistoczerwona, karmazynowa, pomarańczowa, żółta, z wieloma odcieniami. Przepiękna, niepowtarzalna, jedyna na świecie. Najpiękniejsza. 

Zwykle najbardziej spektakularna jest na północ od Toronto, ale bywają lata, jak tego roku, kiedy czerwone liście na północy zdmuchnie szybko silny wiatr, lasy zabarwią się wtedy tylko na żółto. Wbrew pozorom, wcale niełatwo jesień w pełni barw odnaleźć, trafić na ten jeden właściwy moment.

Jeździliśmy na północ w poszukiwaniu kolorów, zawsze byliśmy jeden lub dwa dni za późno albo za wcześnie. Przyroda, czyli skoki temperatury, od których zależy zabarwienie liści, sprawiła nam niespodziankę, nie trzeba było nigdzie wyjeżdżać, najpiękniejsza jesień trafiła się w tym roku w Mississaudze, na przedmieściach Toronto. Najpiękniej było w poniedziałek i wtorek, niestety kiedy padał deszcz, ale chociaż nie było w tych warunkach jak zrobić zdjęć, to sama droga do pracy dostarczała niesamowitych widoków.

Na fotografowanie mogliśmy się wybrać dopiero parę dni później, znowu nieco za późno, ale mimo iż lało cały tydzień i silny wiatr silny pozrywał większość liści, nadal było pięknie.

Wszystkie zdjęcia zrobione w Mississaudze: jeziorko Wabukayne w północno-zachodniej Mississaudze, Erindale Park przy Dundas Street (tu trafił się polski akcent w postaci budki z hot dogami ozdobionej polskim orłem, z miłą polskojęzyczną obsługą), zabytkowy anglikański cmentarz z XIX w. na rogu Dundas St. i Mississauga Rd. oraz Old Derry Road na północy Mississaugi.

Zdjęcia:
Joanna Wasilewska i Andrzej Jasiński

czwartek, 16 październik 2014 22:37

Pod parasolem kolorowych liści

Napisane przez

Kolejny raz w poszukiwaniu gór udaliśmy się do Quebecu. Tym razem wybraliśmy park narodowy rzeki Jacques Cartier (Parc National de la Jacques-Cartier) położony 50 kilometrów na północ od Quebec City w Górach Laurentyńskich. Rzeka ma 177 kilometrów długości. Przecina teren parku, płynąc z północy na południe i żłobiąc dolinę głębokości 550 metrów.

W XVII wieku teren ten zamieszkiwali Indianie – Huroni i Ilnuatsh. Huroni często byli przewodnikami jezuitów, którzy podążali z Quebec City nad jezioro Sain-Jean (położone kawałek na północ od parku). Gdy na teren obecnej Kanady zaczęli przybywać Europejczycy, Indianie Ilnuatsh spływali rzeką Jacques Cartier do miejscowości Stadacona (Quebec City), by sprzedawać futra i skóry, a nabywać takie europejskie dobra, jak strzelby, siekiery czy lusterka. W 1895 roku po naciskach został tu utworzony obszar ochronny. Po II wojnie światowej znacznie wzrosła liczba turystów, nie bez znaczenia pozostał w tym wypadku rozwój dróg. Jednak w 1972 roku Hydro-Québec wystąpiło z projektem budowy tamy na rzece i zalania całej doliny. Po trzech latach protestów pomysł zarzucono i powstał Parc National de la Jacques-Cartier.

piątek, 10 październik 2014 13:47

Szlakami bobra: Bonnechere River

Napisane przez

Niewielka rzeka Bonnechere, wypływając z Algonquin Park w Ontario, meandruje na wschód do rzeki Ottawa, z którą łączy się w okolicach miejscowości Renfrew. Nazwę jej wywodzi się z francuskiego "bonne chere", czyli dobre jedzenie, co sugeruje, że pierwsi biali przybysze znaleźli tu obfitość łownej zwierzyny. Tak jest do dzisiaj, są tu jelenie, łosie, bobry, gęsi i kaczki, wiele gatunków ryb, a także stworzenia raczej rzadko jadane przez białego człowieka, jak czaple siwe, nury i żółwie. 

Wzdłuż rzeki utworzono Park Prowincyjny Bonnechere River, który łączy się u jej ujścia do Round Lake z Parkiem Prowincyjnym Bonnechere. Ten jest nieduży, niewiele ponad sto miejsc kempingowych, mało znany, więc wielokulturowość tu jeszcze nie dotarła i ruch też niewielki – piękna długa, szeroka plaża o rudawym piasku nigdy nie jest zatłoczona. Woda w Round Lake, rzeczywiście jak nazwa wskazuje okrągłym jak placek, jest przezroczysta, płytka u brzegu na wiele metrów w głąb jeziora, idealna dla maluchów. Przy plaży zbudowano plac zabaw dla dzieci, a wzdłuż niej w pełnym starych białych sosen lesie rozstawiono stoły piknikowe. Jest tu też boisko do siatkówki, drzewo-biblioteczka – w wielkim pniu sosny przykrytym jak grzybek kapeluszem ze starej łodzi wydrążono półki i książek jest do wyboru, do koloru. Tuż obok parkowy sklepik z dobrem wszelakim, tu się kupuje drewno na ognisko, mapy, w nim minimuzeum ze starodawnym piecykiem i zastawą stołową pierwszych osadników Kaszubów. Na kempingu niedaleko plaży i tym w głębi lasu miejsca zapewniają niestety mało prywatności, najładniejsze są na kempingu przy rzece, szczególnie te przy samym brzegu – polecamy miejsce nr 76. Nielubiący namiotów mogą wynająć jeden z czterech drewnianych domków położonych nad samą rzeką.

niedziela, 05 październik 2014 22:50

Jesień zaczyna się od zdziczałych jabłoni

Napisane przez

Jakieś dwa – trzy tygodnie temu będąc na spacerze z Jackiem, zauważyłam w jednym z przydomowych ogródków, że na trawie leżą jabłka. Małe, dzikie, poobijane i pewnie robaczywe. I wtedy zatęskniłam za jesienią w Parku Prowincyjnym Boyne Valley.

Do Boyne Valley trafiliśmy w październiku zeszłego roku. To zaledwie kilka kilometrów za Shelbourne (jakieś 25 km na północ od Orangeville). Na dużym skrzyżowaniu drogi nr 10 z 89 trzeba po prostu pojechać prosto i po jakichś 2 kilometrach wypatrywać parkingu po prawej stronie. Rok temu pojechaliśmy do Mono Cliffs, a ponieważ mieliśmy jeszcze trochę czasu, zajechaliśmy też do Boyne Valley. W porównaniu z Mono tak tu spokojnie i odludnie. Wtedy przeszliśmy tylko krótki odcinek, ale to wystarczyło, by chcieć tu wrócić.

Nigdy nie lubiłam jeździć nad morze. Jeśli już jechałam, to z zapasem książek na każdy dzień i nadzieją, że nie będzie upału. A i tak po trzech dniach główną atrakcją stawało się planowanie, co zjemy na obiad. Morze kojarzyło mi się z bezczynnością i monotonią, bo też ile można chodzić wzdłuż brzegu tam i z powrotem i zbierać okruchy bursztynów.

Awersja do piaszczystych plaż i morza odezwała się we mnie, gdy mój mąż w ostatnią niedzielę oznajmił, że pojedziemy na Long Point – piaszczysty półwysep wchodzący w jezioro Erie. Ale zaraz też pomyślałam, że może jednak Jackowi będzie się podobało, jako że ostatnio odkrył przyjemność zabawy w piaskownicy i chlapania wodą w przeszkodach terenowych o wilgotności 100 procent pozbawionych znaczenia strategicznego. Dodatkowo pogoda w niedzielę sprzyjała tego rodzaju wycieczkom – było raczej pochmurno i nieprzesadnie gorąco.

Zdarza się często, że w poszukiwaniu miejsc pięknych, ciekawych, wartych odwiedzenia, udajemy się w dalekie podróże, w jakiejś złudnej nadziei, że im dalej od domu, tym bardziej to, co tam znajdziemy, będzie ciekawsze i piękniejsze, mijając tymczasem obojętnie to, co jest dosłownie pod samym nosem, na wyciągnięcie ręki.

I co gorsza, nawet wiedząc o takich miejscach, popełniamy grzech braku ciekawości, chęci poznania tego co najbliżej domu. Tak właśnie potraktowaliśmy Island Lake w Orangeville. Mijaliśmy je setki razy, jadąc dalej na północ na trasy wycieczkowe, wiedzieliśmy też, że odwiedzają je polscy wędkarze, ale z drogi nr 10 na krańcach Orangeville wydawało się mało ciekawe, ot, taki sztuczny zbiornik w centrum cywilizacji.

I znowu przybywamy na Rzekę Francuską (French River)! W tym miejscu byliśmy w 2011 r., dwa lata temu, ale ponieważ codziennie wiał niezmiernie silny wiatr, prawie że nie byliśmy w stanie nigdzie popłynąć na kanu–nawet krótka przejażdżka do pobliskiej wyspy okazywała się istną udręką. Mieliśmy zatem nadzieję tym razem zrekompensować stracone wówczas dni.

Zamierzaliśmy wodować kanu z ośrodka Wolseley Lodge, ale skręciliśmy w niewłaściwą stronę i dojechaliśmy do ośrodka Pine Cove Lodge. Niestety, nie posiadał on rampy i musielibyśmy przenosić nasze rzeczy do brzegu, jak też do tego zapłacić za ten "przywilej" opłatę za wodowanie w wysokości 7.00 dol. oraz 8.00 dol. dziennie za zaparkowanie samochodu na oddalonym od ośrodka parkingu. Szybko więc zawróciliśmy i udaliśmy się do ośrodka Wolseley Lodge.

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.