farolwebad1

A+ A A-

Turystyka

Tym razem o południowej części Massasauga Provincial Park nad jeziorem Huron. O wyprawie do części północnej pisałam niedawno. Czym się różni park w części północnej i południowej? Krajobrazowo – właściwie niczym, i tam, i tu są i zalesione płaskie wyspy, i granitowe strome brzegi, i bezdrzewne wysepki w części najbardziej wysuniętej w zatokę, charakterystyczne dla krajobrazu tego odcinka wybrzeża Georgian Bay.

Gdy poziom wody jest niższy, pojawia się ich więcej, wychylają się na światło dzienne, czasami z wyżłobieniami, w których zbiera się woda, tworząc nagrzane stawki. Natomiast część południowa jest bardziej zaludniona, żeby dotrzeć do dzikszych miejsc, trzeba przepłynąć otwarte wody Georgian Bay, ale dostęp do wybrzeża krótki i łatwy, bez przenosek. Mnóstwo tu motorówek i pełnomorskich jachtów z całego świata, wycieczkowych stateczków, korzystających ze stacji benzynowych na wyspach, co wiąże się z niezbyt bezpieczną koniecznością manewrowania między nimi, a widziałam tu pijanych sterników.


Zagrożeniem są też gwałtowne zmiany pogody i duże fale, na które canoe się nie za bardzo nadaje. Lepiej na takich wodach sprawdzają się kajaki.
Wybraliśmy się tu z Andrzejem zupełnie "na głupa", licząc, że a nuż coś będzie wolnego. Niebo nam sprzyjało. Było i wolne miejsce w interiorze, i canoe w punkcie startu. Pogoda na trzy dni brzytwa. Żyć nie umierać. Los obdarzył nas też spotkaniami ze zwierzętami, które mieliśmy zapamiętać na całe życie. Z pierwszym niedługo po starcie.


Z mapy wynika, że wyznaczone nam miejsce jest dosyć blisko, więc nie musimy się spieszyć, płyniemy sobie powolutku, komentując niespodziewany fart, za nami na sznurku w wodzie ciągnie się tabliczka czekolady na wieczorny deser, żeby się od gorąca nie rozpuściła.
Ostrzegam Andrzeja przed dużą, tak na oko minimum dwumetrową kłodą kołyszącą się na falach. W miarę zbliżania się do niej widzę, że coś jest nie tak, kłoda ma łeb, oczy i grzbiet. Wydaje mi się, że śnię, przecież to nie może być krokodyl. Jesteśmy tuż-tuż, oczy wystające tuż nad powierzchnią łypią na nas, wydaje się, że badawczo, ale jakoś strasznie. To muskie, muskie większy od największego z rekordowych, jakie widziałam na zdjęciach. Przecież to niemożliwe, rekord muskie w Ontario to chyba niecałe półtora metra. Przypominają mi się wszystkie wydawałoby się niestworzone historie o atakach muskie na kąpiących się, a poza tym przecież szczupak nie może tak "po ludzku" patrzeć...
Muskie zanurza się powoli i znika, znika z oczu, ale nie z pamięci, jego wzrok zostanie ze mną do końca życia i nigdy już nie wejdę bez jego wspomnienia do wody w Georgian Bay (opowiadałam o tym koledze, zapalonemu wędkarzowi, miał amok w oczach. Przyleciał z mapą z żądaniem dokładnego wskazania miejsca zdarzenia, chi, chi).


Docieramy do kempingu nad wąskim kanałem, taki sobie, trochę tu ciemno, czuć zapach ryb. Gotujemy torebkowy obiad – w kocherze z lat 50., używali go jeszcze moi rodzice. Polski kocher to najlepszy projekt, jaki widziałam. Dzisiaj takich nie ma. Wszystko idealnie pomyślane, garnki wchodzą pięknie jeden w drugi, w środku czajniczek, osłony na palnik, w dawnych czasach maszynka jeszcze na denaturat, i tzw. kurewka – choć nazwa brzydka, wszyscy wiedzieli, o co chodzi, czyli trzymadło, całość zamknięta patelnią. Czy ktoś z Państwa to jeszcze pamięta? Gdyby ktoś teraz skopiował pomysł i wyprodukował taki sam, zrobiłby furorę w sklepach ze sprzętem sportowym. Kiedyś turyści z Niemiec chcieli go nawet ode mnie odkupić.


Nagle pojawiają się rangersi i każą nam się przenieść na inny kemping – podobno nastąpiła pomyłka. Próbujemy dyskutować, ale zdaje się to na nic. Wściekli składamy namiot, pakujemy się i szukamy tego nowego miejsca. Złość nam przechodzi jak ręką odjął. Jest piękne, na wysokiej skale, z widokiem na zatokę, wkoło nie ma żywego człowieka.
Wnosimy namiot i plecaki na górę, idziemy po resztę rzeczy. Wracamy, namiotu nie ma. Andrzej leci z powrotem na dół, może go jednak zostawiliśmy przy canoe. Nie ma. Niemożliwe. Czyżby ktoś zrobił nam głupiego psikusa? Metodą rozwścieczonych szerszeni zataczamy koła w poszukiwaniu zguby. Jest, kilkadziesiąt metrów dalej w krzakach, taszczony w głąb lasu przez wyłysiałego na pupie szopa. Widok komiczny. Biedaczysko myślało, że w środku znajdzie coś do jedzenia. Odbieramy naszą własność, ale to nie koniec użerania się ze złodziejem. Czatuje w zaroślach i gdy tylko wypatrzy moment, kiedy go nie obserwujemy, próbuje ukraść lub zeżreć coś. Okazuje się, że w najeździe towarzyszą mu dwa małe. Prawdopodobnie jest to jego stały proceder, a łysa pupa to efekt spożycia mydła lub jakiejś chemii ukradzionej poprzednim kempingowiczom.
Po kolacji przypominamy sobie o czekoladzie. Na dole przy canoe zastajemy ładnie wlizane w kamień sreberko na sznurku, nienaderwane w żadnym miejscu – prawie ludzkie paluszki elegancko rozpakowały zdobycz. Żeby tylko cholernikowi nie zaszkodziło. Wieszamy jedzenie na drzewie bez pewności, czy będzie tam w całości rano, ale nie mamy wyjścia. Zasnąć też nie jest łatwo, szopy nie odpuszczają, kręcąc się cały czas wokół namiotu. Małe znalazły sobie zabawę, włażą na czubek tropiku i zjeżdżają z piskiem na dół, i tak parę godzin – no ale w końcu to one są tu u siebie, a my tylko gośćmi.


Wczesnym rankiem odpływamy, zostawiając rzeczy. Woda gładziusieńka, ani śladu najmniejszego podmuchu, postanawiamy wobec tego opłynąć całą olbrzymią Moon Island, czego nie odważylibyśmy się zrobić przy nawet niewielkim wietrze, bo to zupełnie otwarta zatoka. Od jej strony jest ładnie, dziko, wielką wyspę otaczają dziesiątki mniejszych wysepek, nagich skał i skałek, na niektórych czaple, na innych kormorany, polują na małe ryby, natomiast mijani wędkarze czatują na potwora życia, którego widzieliśmy wczoraj – może dziś, mówią, uśmiechają się niby żartobliwie, ale widać nadzieję na twarzy. Okazuje się, że nie wzięłam filmu do aparatu, nie mogę tego odżałować do dziś.
Obok nas przepływa statek z wycieczkowiczami, wszyscy z pokładu nam machają, a my ustawiamy się dziobem do fali. Coraz większa, dogania nas i unosi canoe, woda odpływa, a my zostajemy usadowieni w powietrzu na małej skałce, balansując na zaczepionym pośrodku canoe jak na huśtawce – żeby tylko nie pękło. Wycieczkowiczom opadają ręce i z głupim wyrazem twarzy odpływają. Wreszcie ciężar decyduje i canoe opada po stronie Andrzeja. Jakoś udaje się nam nie wywrócić. Zmykamy szybko z otwartej wody.


Opływamy Moon Island, od wschodu przemykamy się między główną wyspą a mniejszymi. W wąskim kanale domek letniskowy na domku, brzydkie, ciemno tu jakoś i ponuro, potem zmiana, wielkie wille ledwie widoczne na wzgórzach prywatnych wysp, z basenami, kortami tenisowymi, lądowiskami i ochroną w garniturach z bronią, na pomostach. Może lepiej było popłynąć w głąb lądu, między zalesione dzikie wyspy.
Z przyjemnością dopływamy pod wieczór do naszego pięknego kempingu, skąd człowieka ni domku żadnego nie widać. Szopy na nas czekają pełne energii, szopicy czekolada widać nie zaszkodziła.


Do tej części parku startuje się z Pete's Access Point nad Blackstone Harbour (można też stąd płynąć motorówką). Z tej zatoki można podpłynąć też do podobno widokowego szlaku Baker Trail, przy którym znajduje się parkowe work centre w XIX-wiecznym cottage'u, gdzie można zasięgnąć informacji. Gdyby ktoś nie za bardzo chciał wypływać na otwarte wody Georgian Bay, jest kilka kempingów w bliskich miejsca startu ukrytych zatokach i jeziorach.


Można się tu też wybrać na jeden dzień, park otwarty jest od godz. 7 rano do 7 wieczorem dla osób bez noclegu, można w jeden dzień zwiedzić Moon Island, płynie się do niej z punktu startu niecałą godzinę canoe, na wyspie jest 4-kilometrowy szlak z punktem widokowym na zatokę, zaczynający się na dziennym miejscu piknikowym na Wood's Bay.


Joanna Wasilewska
Mississauga
Fot. J. Wasilewska/A. Jasiński


Dojazd z Toronto: hwy 400 na północ – zjeżdżamy zjazdem nr 189 (MacTier/Gravenhurst), skręcamy w Muskoka Rd. 11, skręcamy w lewo w Healey Lake Rd., a potem w prawo za znakami na Massasauga Park. Po więcej informacji można dzwonić do parku 705-378-2401.

piątek, 07 wrzesień 2012 14:59

Szlakami bobra: Restoule Park

Napisane przez

Ostatni letni długi weekend. Zapowiedź pogody – 30 st. przez trzy dni – pomaga nam w podjęciu decyzji. Jedziemy. Nie mamy nic zaplanowanego, wszystkie miejsca w promieniu 300 km zarezerwowane, i te na kempingach stacjonarnych, i te w bliskim interiorze. Trzy dni to dużo, może pojechać trochę dalej? Szukamy wolnych miejsc. Jest. 350 km od Toronto. Nigdy tu nie byliśmy, więc może warto zobaczyć. Restoule. Miejscowość, jezioro, rzeka i park prowincyjny o tej samej nazwie.


Park położony jest pomiędzy dwoma jeziorami, Restoule oraz Stormy, i rzeką Restoule. Składa się na niego prawie trzysta z reguły zacienionych – to dla nas bardzo ważne, o tym później – miejsc kempingowych zgrupowanych w trzy kempingi, w tym część zelektryfikowanych, trzy plaże, w tym jedna dla psów – jeden kemping też dla psiarzy. Dużo miejsc pod namioty sztucznie usypano na bagnisku. Teraz, w trakcie długotrwałej suszy, bagniska wyschły, więc prawie nie ma komarów, natomiast jak jest w czasie normalnego lata, nie wiem. Może ktoś z Państwa był tam w poprzednich latach i podzieli się z czytelnikami "Gońca" tą informacją. Jest też sporo miejsc położonych tuż nad jeziorem. Wszystkie zapewniają względną prywatność. Zaskoczył nas natomiast przekrój kempingowiczów. W parkach bliżej Toronto na zbiorowych kempingach większość to rodziny z dziećmi, tutaj to głównie wędkarze z łodziami i pragnąca się wyszumieć młodzież. O ciszy nocnej o godz. 10 nie ma mowy, a bladym świtem budzą amatorzy ryb ciągnący z łodziami na łowiska.


Jedziemy piękną krętą drogą nr 522, okolica przypomina mi Szwajcarię Kaszubską, wzgórza, łąki, farmy, jeziora. Rozbijamy namiot, dojeżdżają Ania z Markiem, muszą być w niedzielę w domu, ale chcieli się wyrwać z miasta choć na jeden dzień. Planujemy wspólną pieszą wycieczkę tego dnia. W Restoule jest kilka pieszych i górskich rowerowych szlaków (także wypożyczalnia górskich rowerów), wybieramy ten najbardziej reklamowany w parkowej ulotce, Fire Tower Trail. Ma długość ok. 7 km, ale my robimy dużo więcej, bo idziemy na punkt startu na piechotę, czego żałujemy szybko, bo przejeżdżające samochody wzniecają na drodze tumany kurzu, a gorąco jest potworne. Szlak prowadzi na 100-metrowy stromy klif, skąd rozciąga się spektakularny widok na Stormy Lake z wysepkami i wypływającą z niego Restoule River, cel naszej jutrzejszej wyprawy. Szlak prowadzi też do nieużywanej już wieży, skąd do lat 70. XX w. strażnik obserwował okolicę, wypatrując pożarów (stąd jego nazwa, znaczy się szlaku, nie strażnika). Wieża jest w bardzo dobrym stanie technicznym, można by było wdrapać się na górę po zabezpieczonych schodkach, żeby mieć lepszy widok. Niestety, przezorni urzędnicy zadecydowali o uciachaniu dolnej części schodów, sądząc, że uchronią w ten sposób głupi lud przed głupimi pomysłami. Teraz zapewne młodzi włażą do schodów, uprawiając free style wspinaczkę po prętach, bo nie uwierzę, że wieża ich nie skusi.
Ta część parku to liściasty, głównie klonowo-brzozowy las z domieszką dębu. Zaskakuje nas bogactwem gatunków grzybów, i tych jadalnych – znaleźliśmy podgrzybki, prawdziwki, rydze, i tych nadrzewnych, różnych rodzajów hub – większości z nich nie potrafię nawet nazwać, widzę je pierwszy raz, i bogactwem zwierzyny. Widzieliśmy sokoły – notuje się tu 60 gatunków ptaków, czaple siwe, jeżozwierza z odległości dwóch metrów, dwa białoogoniaste jelenie, podobno jest ich w tej okolicy 10 tys. (tutaj przestroga, jeśli przeskoczy Państwu przez szosę jeleń, proszę zwolnić. Może to być pojedyncza sztuka, może być ostatnia w stadzie, ale może to być przewodnik, za którym w samobójczym akcie pobiegnie całe stado, niezależnie czy widzi samochód, czy nie. W sklepach myśliwskich sprzedawane są ostrzegawcze gwizdki przyczepiane na zewnątrz samochodu, które pod wpływem pędu powietrza wydają ultradźwięki niesłyszalne dla człowieka, a podobno słyszalne dla jeleni, czy ktoś z Państwa wypróbował ich skuteczność?).
Wieczorem ognisko i spać. Rano Ania z Markiem zbierają się do domu, a my na Restoule River. Koty zostawiamy w namiocie, nie zagrzeją się od słońca, bo miejsce jest dobrze zacienione. Koty są najważniejszym logistycznym punktem naszych wyjazdów. Kiedyś pisałam, dlaczego ciągamy je ze sobą, przecież na parę dni mogłyby zostać w domu, ale ludzie pytają, sądząc, że to takie nasze fanaberie, więc powtórzę. Pimpek ma genetyczną wadę serca, codziennie o tej samej porze trzeba mu zaaplikować lekarstwo opóźniające akcję serca i utrzymujące go przy życiu. Fifki, jego matki, nie można zostawić bez niego samej, już parę razy to zrobiliśmy, odchorowała to ciężko.Więc jesteśmy na siebie skazani, one na nasze wyprawy, my na Pimpka chorobę i jej konsekwencje.
Od tego roku w parku wypożyczają canoe, na godziny lub na całą dobę – wtedy cena wynosi 50 dol. Bierzemy ostatnie. Numerowane canoe umieszczono w kilku punktach w celu dogodnego dostępu ze wszystkich kempingów. Ponieważ nasze jest ostatnie wolne, nie mamy wyboru miejsca startu, musimy przepłynąć Restoule Lake, co zabiera nam w tę i z powrotem cenne dwie godziny, które mogliśmy przeznaczyć na ciekawszą rzekę (wybór był, mogliśmy je przewieźć na punkt startu na Stormy Lake, bo mamy taśmy do mocowania, ale nie pomyśleliśmy przez głupotę własną). Restoule Lake jest olbrzymie, na przeciwległym brzegu farmy i domki letniskowe, wiele motorówek. Płyniemy wzdłuż kempingu, obserwując plażowiczów, dużo piaszczystych fragmentów brzegu porośniętych sitowiem, jak na Mazurach, potem przesmykiem na Stormy Lake. Przesmyk jest kamienisty i trzeba przeciągnąć łódź przez tamę bobrową, natomiast zabawą jest przepłynięcie bystrza pod mostkiem. Uda się bez wysiadania, czy nie. Nie ma obawy o uszkodzenie łodzi na kamieniach, parkowa balia jest plastikowa i mocna i nic jej nie zniszczy, ale też z powodu ciężaru nie nadaje się na przenoski. Stormy Lake zasługuje na swoją nazwę, wiatr niewielki, a fale spore. Na bujającym się canoe próbuję zrobić zdjęcie klifu i wieży, gdzie byliśmy wczoraj, ale nie za bardzo to wychodzi ostro. Wpływamy w rzekę. Dziko tu i pięknie. Restoule płynie ze Sztormowego Jeziora do French River, teren parku obejmuje jej oba brzegi. W początkowym odcinku przypomina sznur pereł nanizanych na nitkę – tak powinnam napisać, żeby było romantycznie, ale tak naprawdę kojarzy mi się ze sznurem parówek, zwężenie, podłużne jeziorko, zwężenie itd. Cisza absolutna, kilka razy przerywana tylko silnikami motorówek wędkarzy łowiących na trolling. Drzewostan się zmienia raptownie, na granitowych skałach już nieliczne klony i brzozy, ich miejsca zajmują dwa gatunki sosen, świerki i cedry, starodrzewu tu nie ma. Są żeremia, ale bobrów nie widać, za to wypływa koło nas zaciekawiony nur lodowiec, najpiękniejszy według mnie ptak w Kanadzie. Po godzinie na skalistej wysepce robimy sobie obiad z nieśmiertelnej pomidorowej z makaronem z polskiego sklepu w wersji "gorący kubek". Potem dopływamy do tamy Scotta. Zatrzymała bieg Restoule na chwilę, a potem jej wody wpuściła w wysoki kanion, którym rzeka spływa kaskadami w dalszą część swej wędrówki. Plastikową balię zwaną canoe zostawiamy i robimy na piechotę przenoskę ok. kilkuset metrów, żeby obejrzeć kaskady. Tama jest niespodzianką dla nas. Korzystamy z mapy French River Park, na której dokładnie jest zaznaczony teren Restoule Park, co jest bardzo mylące. Park jest zaznaczony, ale na mapę nie naniesiono zapór, przeszkód i miejsc kempingowych na Restoule, zmuszając do kupna drugiej oddzielnej i wprawiając w konsternację niezaznajomionych z problemem. Wracamy z gotowym planem przepłynięcia w przyszłym roku rzeki Restoule aż do French River, co powinno zająć nie więcej niż 3 – 4 dni. Po siedmiu godzinach jesteśmy z powrotem przy namiocie i wyczekujących kotach. Koło namiotu przechodzi lis, pięknie umaszczony z rudą kitą z białym końcem. Zobaczywszy podobnie rudego Pimpka, przysiada i wzajemnie się obserwują, śmiesznie to wygląda. Ostatnie ognisko, a jutro niestety z powrotem do zajęć zwanych trudem codziennym, ale z nowymi siłami i planami.


Joanna Wasilewska
Mississauga


Fot. J. Wasilewska/A. Jasiński


Dojazd z Toronto: ok. 4 – 4,5 godz. 400-tką na północ, skręcamy w 11-tkę, potem w drogę nr 522 w miejscowości Trout Creek, potem w drogę 524, a potem 534 w lewo, nią do końca do parku (znaki do parku wyraźnie wszędzie umieszczone). Rezerwacja jak w każdym parku ontaryjskim, są też miejsca w interiorze nad jeziorami i nad rzeką, wtedy rezerwacja tylko telefonicznie.

 

W sobotnie popołudnie wysiadamy na stacji metra Union i kierujemy się ulicą Bay w stronę jeziora Ontario. Specjalnie wybieramy się koło godziny 17.00, żeby załapać się na zachód słońca na wyspach. Centrum Toronto fotografowane właśnie z wysp jest znanym motywem na pocztówkach. Po kilku minutach przechodzimy pod potężnym wiaduktem autostrady i niedługo potem widzimy już Harbour Square Park. Stąd właśnie odchodzą promy na Toronto Islands.


Mamy szczęście, bo tego dnia nie są pobierane opłaty za prom. Normalnie osoba dorosła musi zapłacić 7 dolarów, dzieci i seniorzy mają zniżki. Za najmłodsze dzieci opłata nie jest pobierana w ogóle. Nie ma kolejki, więc szybko przechodzimy dalej. Nie mamy czasu zerknąć na mapę, bo panowie z obsługi promów już na nas machają. Więc tylko szybko robię zdjęcie mapy, tak na wszelki wypadek, bo nie widzę, żeby gdzieś były rozdawane plany. A ja jednak należę do osób, które potrzebują poczucia orientacji w miejscu, w którym się znajdują. Później to zdjęcie mapy przydało nam się kilkakrotnie.


Więc woła nas pan operator promu i pyta, gdzie chcemy płynąć. A tu oczywiście nigdzie nie ma mapy i ja mam sobie coś świadomie wybrać! Trochę burząc się w środku, za namową pana wsiadamy z mężem na prom płynący na Ward's Island. Do wyboru są jeszcze Centre Island i Hanlan's Point. Promy pływają z różną częstotliwością przez cały rok. Na wyspy można się też dostać taksówką wodną, a nawet spróbować dopłynąć kajakiem.
Podróż trwa chyba niecałe 10 minut. Zauważamy ludzi z rowerami i trochę żałujemy, że nie wzięliśmy swoich. Na wyspach jest możliwość wypożyczenia roweru. Można wybrać klasyczny rower jednoosobowy, tandem, a nawet trójkołowy rower z ławką, w którym zmieści się cała rodzina. To całkiem dobry sposób na przemieszczanie się, a biorąc pod uwagę, że po wyspach nie jeżdżą samochody (poza służbami miejskimi itp.) też raczej bezpieczny.


Okazuje się, że wybór Ward's Island (która w rzeczywistości nie jest oddzielną wyspą, tylko częścią wyspy centralnej) był dobry. Wschodnia część wysp jest zamieszkana – domy można znaleźć na Ward's Island i Algonquin Island. Te niewielkie domki wyglądają jak letniskowe, ale część jest zamieszkana przez cały rok. Jest ich 262, a ich zakup lub sprzedaż reguluje prawo prowincyjne. Stoją gęsto przy wąskich uliczkach, które nawet mają swoje nazwy. Przy jednym z domów odbywa się właśnie przyjęcie w ogrodzie. Zaraz mi się przypominają polskie pracownicze ogródki działkowe z tamtejszymi domkami-altanami. Wyobrażam sobie, że przyjemnie musi być mieszkać w takim miejscu.
W tej części nie ma wielu turystów, jest spokojnie, daleko od miejskiego zgiełku, i widok na Toronto jak z obrazka. Jestem ciekawa, jak to wygląda zimą. Nazwa wyspy pochodzi od rodziny Wardów, która osiadła w tym miejscu około 1830 roku. David Ward, miejscowy rybak, osiedlił się tu z żoną i wychował siedmioro dzieci. Jego syn William w 1882 roku wybudował hotel, który przebudowywany przetrwał 84 lata.
Ogólnie Toronto Islands to 14 wysp o łącznej powierzchni 230 hektarów. Odwiedza je rocznie ok. 1,25 mln ludzi. Największe z nich to Centre Island i Ward's Island. Centre Island okala od południa pozostałe mniejsze wyspy, na które można się dostać, przechodząc przez mosty. Na zachodnim krańcu znajduje się lotnisko Billy Bishop oraz plaża nudystów. Plaża jest też na Ward's Island oraz przy molo na wyspie centralnej.
Kiedyś to, co dzisiaj nazywamy Toronto Islands, było półwyspem, który kształtowały prądy jeziora niosące ze sobą piaski wypłukane z klifów w Scarborough. Wyspy powstały podczas gwałtownego sztormu 14 kwietnia 1858 roku. Utworzył się przesmyk po wschodniej stronie.
Dla rodzin z dziećmi najbardziej atrakcyjna będzie Centre Island. Znajduje się tu park rozrywki działający od 1966 roku oraz minizoo. Można też posilić się w którymś z punktów gastronomicznych. Niedaleko jest też anglikański kościół św. Andrzeja z końca XIX wieku.
Dalej na zachód znajduje się najstarsza latarnia morska w obrębie Wielkich Jezior, będąca zarazem najstarszą kamienną budowlą w Toronto. Latarnia na Gibraltar Point została zbudowana w 1808 roku (podwyższona do wys. 82 stóp w 1832 r.) i działała przez 150 lat. Na Gibraltar Point znajduje się też jedyna na wyspach szkoła oraz przedszkole. Drugie przedszkole zostało założone na Algonquin Island. Jest to inicjatywa rodziców. Uczęszczają do niego dzieci w wieku od 2 do 5 lat.


Na Gibraltar Piont miejsce dla siebie znajdą też artyści. Znajdują się tam studia dla ponad 15 artystów malarzy, ceramików, rzeźbiarzy, muzyków, a nawet studio nagrań. Przybywający artyści mogą wynająć studio i sypialnię na określony czas.
Idąc dalej na zachód, trafimy na wydmy. Wydmy te są jedynymi w okolicy. Najbliższy podobny system wydm znajduje się niedaleko Picton w Sandbanks Provincial Park, 150 kilometrów od Toronto.


W końcu dotrzemy do Hanlan's Point, gdzie dopływa prom. Dalej na zachód jest już lotnisko. Miejsce nazywa się od nazwiska rodziny Hanlanów, która jako pierwsza w 1862 roku zaczęła mieszkać na wyspach przez cały rok. 5 lat później wyspy stały się częścią Toronto. W kolejnych latach stawały się coraz bardziej popularnym celem wypoczynku mieszkańców miasta. Podobnie jak na Ward's Island, także na Hanlan's Point stanął hotel.
Wyspy to miejsce, które powinno też zainteresować obserwatorów ptaków. Można tu spotkać ponad 200 gatunków. Może niektórym uda się dostrzec brodzącego przy brzegu ślepowrona zwyczajnego. Populacja tych ptaków została przetrzebiona w latach 50. i 60. ubiegłego wieku na skutek zanieczyszczenia Wielkich Jezior. Zaczęto ją odbudowywać w latach 80. Ptaki wyglądają trochę nieproporcjonalnie ze względu na stosunkowo krótkie nogi. Są szare z ciemnymi czapeczkami na głowach i wierzchami skrzydeł. Z tyłu głowy mają charakterystyczne dwa jasne długie pióra. Występują tu też czaple siwe, a zimą – sowy włochatki małe z rodziny puszczykowatych.
Ze ssaków można natknąć się na lisa. Lisy na wyspy zawędrowały prawdopodobnie zimą po zamarzniętym jeziorze. Trafiają się też bobry, a nawet kojoty.


Często po pierwszym pobycie w jakimś miejscu odczuwa się niedosyt. Ja akurat żałuję, że nie udało nam się tym razem dotrzeć do latarni. Mam też nadzieję, że po wakacjach, kiedy pewnie mniej osób będzie odwiedzać wyspy, będzie można zaobserwować ptaki. Warto też się wybrać tutaj w dzień, gdy niebo jest lekko pochmurne – można wtedy mieć nadzieję na ciekawy i barwny zachód słońca. Nam trafiło się niebo bezchmurne, które wieczorem tylko nieco zaróżowiło się na zachodzie. Mamy więc po co wracać.

tekst i zdjęcia

Katarzyna Nowosielska-Augustyniak

piątek, 24 sierpień 2012 10:21

French River Granitowy Raj cz. II

Napisane przez

Pisałam już o French River, wpadającej do Georgian Bay - zatoki jeziora Huron, rzece położonej 300 km od Toronto na północ. Jej delta tworząca labirynt odnóg wśród granitowych skał, stwarza dziesiątki możliwości spływów canoe lub kajakiem, a i łodzią motorową można się tam wybrać, bo przeszkód w postaci przenosek jest niewiele, korzystamy więc z tego ile się da. Tym razem oddalamy się trochę od Georgian Bay.

 

Startujemy tak jak poprzednim razem z Hartley Bay Marina. Cztery osoby plus dwa koty. Płyniemy tak jak przedtem do Ox Bay, a z niej już nową trasą w górę rzeki wpływamy do Pickerel River. Wpłynięcie to nie jest takie łatwe, wiatr w twarz stawia nas w miejscu, musimy się na sam początek porządnie namęczyć. Pickerel River wynagradza nam ten wysiłek, bo choć pod prąd, wiatr się zmienia i wieje w plecy, popychając nas do przodu. Rzeka płynie prosto w dolnym jej odcinku, lewy brzeg równy, prawy rozlewa się na liczne odnogi w kierunku Georgian Bay.  W miarę dziko, trochę cottage'ów.


    Podpływają do nas rangersi, niezbyt sympatyczni na początku, po sprawdzeniu wykupionego pozwolenia stają się milsi.
    Po około 10 km Pickerel skręca w prawo,  rozlewając się w zatokę z wieloma granitowymi wyspami (opisuję ją od ujścia, więc trochę odwrotnie), szukamy tu miejsca na pierwszy biwak. Znowu wiatr w twarz. Znajdujemy miejsce wyglądające na wyjątkowo piękne, na lekko wyniesionej skale na cyplu, ale w momencie przybijania Edyta stwierdza, że śmierdzi tu czymś i to jest naftalina. Coś się jej wydaje, stwierdzamy. Wypakowujemy rzeczy i stajemy osłupiali. Cały kemping usłany kulkami naftaliny. Wiem, że gdzieniegdzie można wyczytać, że to odstrasza niedźwiedzie, ale żeby aż tak się bać, by przytaszczyć tu tego dobrych parę kilogramów?  Równie dobrze tę rolę mogłoby spełnić stare futro babuni. Zbieramy pieczołowicie kulki, niestety, wiele jest rozdeptanych. Jak oni tu wytrzymali w tym potwornym smrodzie? Teraz doceniam silny wiatr, który jest dla nas zbawieniem, bo zwiewa natychmiast zapach kulek.


    Rano ruszamy dalej, Pickerel znowu się prostuje, po mniej więcej ośmiu kilometrach dopływamy do autostrady nr 69. Tu już cottage przy cottage'u. Środkiem rzeki płynie motorówka ciągnąca nową przystań na beczkach, potem druga, i jeszcze jedna. Jakaś wyprzedaż była po drodze? I jeszcze facet z materacami, materace z przodu, nie mamy pewności, czy nas widzi, więc płyniemy do prawego brzegu. Okazuje się, że widzi, zrobił sobie małą szparkę, żeby mieć podgląd na to, co dzieje się przed nim. Ciągną wszyscy te zdobycze większe od nich jak mrówki do swoich domków. Prawy brzeg bardzo stromy, na górze cottage'e, dość gęsto, jedne malutkie i biedniutkie, drugie solidne, od wszystkich jednak wiodą długie strome schodki do pomostów na dole. Każde schodki inne, jedne wykute w skale, inne drewniane, zdobione, jeszcze inne metalowe, finezyjne. Przypominają scenografię z filmu "Imię Róży". Zmuszeni przez intensywny ruch pośrodku do przybliżenia się bardzo blisko brzegu, wymieniamy grzecznościowe uwagi z opalającymi się na pomostach ludźmi, a to że pogoda piękna, a to że jeszcze przyjemniejsza bryza. Przepływamy pod autostradą, pod nią dziesiątki jaskółek, porobiły tu sobie gniazda, zaraz potem jeszcze most kolejowy. Tuż przy autostradzie i torach domki. Jak w takim huku wypoczywać?


    Pickerel River wpływa w Cantin Lake. Wiatr wieje cudownie w plecy. Nastawiam kapok, pcha! Mogłabym wyciągnąć spod kotów karimatę, byłby wspaniały żagiel, ale takiego świństwa zwierzętom nie będę robić. Na zatoce facet na pełnym gazie ciąga dzieci na dmuchanej oponie, obserwuję go w strachu, czy dobrze wymierza odległość i czy dzieciaki nie łupną w brzeg albo w nas. Robi koła koło canoe, jakby mało miejsca było na wielkiej zatoce, a my musimy co chwila ustawiać się do fal. Zostawiamy Pickerel i dopływamy do przenoski. Jedna z odnóg French River postanowiła opuścić rzekę-matkę i połączyć się z Pickerel, na tej drodze spotkała zaporę z granitowych skał, spiętrzyła się w małe jeziorko i pokonała ją wąskim niewielkim kanionem zakończonym wodospadem. Przy wodospadzie kilku Hindusów łowi ryby. Przenosimy canoe, koty idą na własnych łapach, przepływamy jeziorko i przeszkoda w postaci płycizny, trzeba wysiąść i po kamieniach ciągnąć łodzie kilkaset metrów.            

Mijamy olbrzymie wyspy – to teren rezerwatów, na mapie duże ostrzeżenie "nie wolno biwakować", gdzieniegdzie wiekowe już domki letniskowe wciśnięte w tereny porośnięte solidnym liściasto-świerkowym lasem. Dopływamy do Głównego Kanału French River, na cypelkach mnóstwo miejsc kempingowych, ale wszystkie zajęte, kto pierwszy ten lepszy. Skręcamy w zatoczkę, jest miejsce! Prawdopodobnie ci przy Głównym Kanale pływają bez mapy i zajmują widoczne z daleka miejsca. Rozbijamy się, wieszanie plecaków, bóbr z żeremia obok obserwuje nas z wody, o zachodzie słońca zwyczajowy tutaj jak widać zmasowany atak komarów zmusza nas do wczesnego spania.


    Kolejny dzień zapowiada się deszczowo, a mamy kierować się teraz z biegiem rzeki i przepływać widowiskowy kanion, widoczny z mostu na 69-tce. Docieramy ponownie do autostrady, koty wyglądają ze schowanka, szum samochodów napełnił je nadzieją na rychły koniec ekscesów Arcykotów, czyli nas. A tu nic z tego! French River płynie tutaj w wąskim spektakularnym kanionie o skalistych wysokich brzegach. Można go podziwiać ze specjalnej kładki zrobionej przy nowym Visitor Center przy moście na drodze nr 69. Tyle razy przejeżdżałam tutaj, patrzyłam na kanion, a on nęcił – przepłyń mnie. Teraz tu jestem, ale z dołu nie wygląda już tak groźnie i tajemniczo. Kończy się wodospadem o wielu stopniach, można tu dojść krótkim szlakiem wzdłuż kanionu z Visitor Center. Pada, zdjęcia będą kiepskie, szkoda. Płyniemy do ostatniego postoju na wyspie, licząc, że zdążymy przed deszczem, niestety, oberwanie chmury. Przeczekujemy je na canoe pod rozciągniętą plandeką. Następnego dnia powrót do cywilizacji, co z jednej strony jest faktem smutnym, ale z drugiej też ma swoje plusy...


    Na tę trasę mieliśmy cztery dni, po pięć – sześć godzin pływania dziennie, można ją pokonać spokojnie w trzy dni, a kajakarzom i dobrym wioślarzom na canoe nie zajmie więcej niż dwa dni.


Joanna Wasilewska


Fot. A. Jasiński/J. Wasilewska

piątek, 17 sierpień 2012 12:37

Szlakami Bobra: Massasauga Park

Napisane przez

Opisując Państwu prowincyjny park French River i park narodowy Georgian Bay Islands, pominęłam bardzo piękne miejsce położone między nimi, jakim jest Massasauga Provincial Park o powierzchni ponad 13 tys. ha, oprócz charakterystycznych dla zatoki jez. Huron - Georgian Bay - granitowych wysp, obejmujący śródlądowe jeziora o zalesionych brzegach

 

Canoe, a ze względu na zmienną pogodę i duże fale bezpieczniej kajakiem, zwiedzić go można, startując z dwóch punktów, południowego, od razu prowadzącego w otwarte wody Georgian Bay do granitowego krajobrazu Tarczy Kanadyjskiej, i z północnego, który do wód Georgian Bay wiedzie przez malownicze śródlądowe jeziora o dziesiątkach zatok i odnóg. Ten krajobraz wykreowany został przez lodowiec tak jak całe wybrzeże Georgian Bay. Na terenie parku znaleziono ślady działalności różnych indiańskich kultur z okresu 1000 lat przed Chrystusem. Po dotarciu w te rejony białego człowieka, stał się miejscem pierwszego osadnictwa związanego z przemysłem drzewnym i turystyką oraz miejscem działalności kopalń miedzi i złota (te pojawiły się tu na krótko na przełomie XIX i XX w., ślady jednej z nich można zobaczyć na Anthony Island na Spider Lake).
Wymienione wyżej parki powstały wiele lat temu, Massasauga Park utworzono stosunkowo niedawno, bo ok. 20 lat temu. W jego powstaniu mam malusieńki udział, bo pływałam tu w czasach, kiedy te tereny były jeszcze ziemiami Korony. Nie było tu parku, nie było kempingów, nie było rezerwacji, nie było regulacji, namiot stawiało się, gdzie człowiekowi przyszła ochota, a wolność czuło się każdą komórką. Brałam udział w rządowym projekcie tworzenia parku, zaznaczając na mapie najpiękniejsze miejsca do kempingowania w jego zachodniej części, tej najbardziej wysuniętej w zatokę.


Nad naszymi wyprawami do Massasauga Park ciąży jakieś niewytłumaczalne fatum. Dwa lata temu z Andrzejem zorganizowaliśmy wyjazd dla dużej grupy osób. Nic z tego nie wyszło – porywisty wiatr. Rok temu kolejną, już mieliśmy załadowane canoe na samochody, gdy przyszedł ranger i obwieścił, że niestety, wejście do parku zamknięto z powodu sztormu. W tym roku organizatorem był Tomek, mieliśmy nadzieję, że będzie miał szczęśliwszą rękę.


Startujemy z północnego wejścia do parku. Jesteśmy umówieni w osiem osób (w tym dwóch ok. 10-letnich chłopaków) plus dwa koty, o 9 rano w White Squall Paddling Centre, wypożyczalni na Carling Bay Rd., która odchodzi od drogi 559, tej prowadzącej do Killbear Park. Mimo że położona trochę za Massasauga Park, jest bardzo wygodna. Poprzednio wypożyczaliśmy canoe w Oastler Provincial Park, ale tam trzeba je oddać do godz. 14.00 – urzędnicy ontaryjscy myślą. Wypożyczamy canoe, jak wiele razy przedtem, ale tym razem zaczyna się źle. Młody facet informuje nas, że to jest "very, very expensive canoes" i mamy dbać o nie z największą starannością. Informuje nas też, że kosztowało 3,5 tys. dol. Facet gada jak robot, słowa "very, very expensive" powtarzają się z sześć razy, za ostatnim wymieniona cena wzrasta do 4 tysięcy. Facet, myślę w duchu, bierzecie ponad 40 dol. za dzień, w wypożyczalni samochodów biorą tyle samo, a auto kosztuje min. 30 tys. Nie pozwala nam samym zainstalować canoe. Już widzę, że robi to źle. Zwraca Edycie uwagę, żeby nie opierała wiosła o ziemię, bo to "very, very expensive paddle". Facet ogląda canoe i wpisuje ich stan w dokumenty. Wiedzeni jakimś samozachowawczym instynktem, wypatrujemy dwie ryski na nowej łodzi. Wpisuje to do papierów, co – jak się później okaże – nas uratuje. Na koniec jeszcze jedna niespodzianka, dostajemy dużą torbę, w niej gąbki i drewniane belki. Wyjaśnia, że gąbki służą do mycia canoe, jak nie, to zapłacimy 10 dol. ekstra, a belki do wciągania canoe na brzeg, żeby się nie porysowało. Czy on sądzi, że będziemy te belki taszczyć przez przenoski? Z trudem powstrzymujemy się od śmiechu.


Po straconej godzinie wreszcie ruszamy, na autostradzie zatrzymujemy się dwa razy, Marcie wypadają gąbki, dobrze że to zauważyła, a Tomkowi przesuwa się źle przymocowane canoe. W Oastler Provincial Park bierzemy zezwolenia i na start do Three Legged Lake Access Point, przenoska 365 m, stąd do punktu docelowego na Spider Lake. Płynąć mamy tylko dwie godziny, Tomek przezornie zamówił miejsce kempingowe na śródlądowym jeziorze na wypadek wiatru, żebyśmy mogli wrócić. Na przenosce umawiamy się z sympatycznymi Polakami na odwiedziny, kempingują niedaleko nas, a mają chłopaków w podobnym wieku, chcą się spotkać, żeby dzieciaki miały towarzystwo.
Po wielu latach znowu mijam znane miejsca. Znane, a jednak się tu sporo zmieniło. Dawniej bardziej skaliste, brzegi zarosły teraz, zieleń wciska się w każde możliwe miejsce, w każdą szparkę w skale. Spider Lake rzeczywiście zasługuje na swą nazwę, rozgałęzia się we wszystkie strony jak nogi pająka. Kiedyś na jego północnym brzegu wytyczono piękny szlak, teraz go zlikwidowano. Dlaczego, nie wiem.
Wyciągamy canoe ostrożnie jak zgniłe jajka na brzeg. Tylko Janek wkurzony ciągnie swoje po skale, robiąc głębokie rysy. Miejsca na namioty niewielkie i krzywe, ale rekompensują to widoki. Od razu szukamy odpowiedniego drzewa do zawieszenia plecaków, obok niedźwiedzia kupa. Jest tak potwornie gorąco, że prawie nie wychodzimy z wody, ale i ona nie przynosi ochłody. Jesteśmy zadowoleni, że pech się skończył, jutro wyprawa na otwarte wody Georgian Bay... Nagle Edyta krzyczy, że ją coś ugryzło w rękę, nie wie, co to jest. Ręka puchnie coraz bardziej, puchnie też i reszta Edyty, na skórze pojawiają się czerwone plamy i bąble, Mimo że wzięła tabletkę na alergię, robi się jej słabo. Decydują z Tomkiem, że płyną do chatki rangersów, która jest parę kilometrów stąd. Andrzej zabiera się z nimi.
Mija godzina, czekamy zdenerwowani, tym bardziej że Andrzej w pośpiechu nie wziął GPS-u i latarki, a nie wiemy, czy Tomek wziął. Zbliża się wieczór. Szykujemy plecaki z jedzeniem do powieszenia.


Wreszcie widać canoe. Z Edytą lepiej. Rangersi zajęli się nią troskliwie, dali jej nawet prywatny numer telefonu do siebie. Dobrze wiedzieć, że w razie czego trzeba najpierw do nich dzwonić, to skraca czas oczekiwania, bo z pogotowia i tak się będą z nimi najpierw kontaktować, a wezwana pomoc przyszłaby dopiero po mniej więcej 50 minutach. Uczulenie przeszło. Rangersi przypływają do nas na kemping sprawdzić, jak Edyta się czuje. Jeden dostrzega Pimpka, zdumiony upewnia się, czy to kot (więcej o kotach nie będzie, bo były głosy, że za dużo o nich w moich tekstach).
Idziemy spać wcześnie, bo z powodu suszy w całym południowym Ontario obowiązuje zakaz palenia ognisk. Noc tak gorąca, że nie można spać. Zasłaniają nas tylko siatki. Burze przechodzą jedna za drugą. Zrywa się silny wiatr. Nie taka była prognoza pogody. Liczymy, że do rana przejdzie. Rano, niestety, wiatr coraz silniejszy. Dopływamy do drugiego miejsca kempingowego, jeszcze bardziej urokliwe niż pierwsze. Na niewielkiej zatoczce tworzą się białe bałwanki. Wyobrażam sobie, co się dzieje na otwartych wodach Georgian Bay.
Pech nas nie opuszcza. Plan przepłynięcia Spider Lake, krótkiej 100-metrowej przenoski i penetrowania granitowych skałek na Georgian Bay stoi pod znakiem zapytania. Podejmujemy pierwszą próbę, udaje nam się wypłynąć z zatoczki, ale po kilkuset metrach zawracamy, robi się naprawdę niebezpiecznie. Po paru godzinach kolejna próba, tak samo nieudana.


Wiemy też, że Polacy poznani na przenosce z wizytą nie przypłyną, z dziećmi nie będą ryzykować. Nie ma wyjścia, dzień spędzamy na kempingu, bardzo rozczarowani, że planu nie udało się zrealizować, z nadzieją, że jutro wiatr ucichnie i uda się wrócić. Pozostaje nam pływanie w osłoniętej od wiatru zatoczce w bajecznie ciepłej wodzie i kontemplowanie pięknych widoków w miłym towarzystwie. Czy to mało? To i tak wiele, ale czujemy jakiś niedosyt. Następnego dnia wiatr powoli ucicha i woda staje się gładka, Massasauga kolejny raz robi nam na złość. Oddajemy łodzie, w wypożyczalni starsza kopia młodego robota wodzi palcami po rysach na canoe Janka, ale w końcu akceptuje, w dokumenty wpisane dwie rysy, ale nie wiadomo, które są nowe, a które stare. Tomek z kamienną twarzą informuje, że nigdy więcej od nich nic nie wypożyczymy. Robot starszy powtarza jak mantrę, że przeprasza, ale to "very, very expensive canoe". Bobra nie widzieliśmy.
O pływaniu z południowej strony parku mam nadzieję opowiedzieć Państwu niebawem.


Joanna Wasilewska
Zdjęcia: Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński


Dojazd z Toronto do Massasauga Park, wejścia północnego: Hwy 400 na północ w stronę Parry Sound ok. 220 km, ok. 3 godzin, zjeżdżamy za znakami na Oastler Provincial Park, tam w biurze rejestrujemy się, z parku w lewo w Oastler Drive Park, w prawo w James Bay Junction South ok. 1,5 km, skręcamy w lewo w Blue Lake Rd., jedziemy ok. 5 km do Three Legged Lake Rd., nią do punktu startu na plaży. Wyładowujemy rzeczy, a samochód odstawiamy na parking powyżej, parking przy jeziorze tylko dla właścicieli cottage'ów. Rezerwacja miejsc w interiorze tylko przez telefon w Ontario Parks pod nr 1-888-668-7275, rezerwacja canoe w Oastler Park pod nr 705-378-2401. Na mapie parku z tyłu zaznaczone są koordynaty każdego campsite i przenoski do GPS-u. Z północnego wejścia nie można zwiedzać parku w jeden dzień, trzeba mieć wykupiony campsite przynajmniej na jedną noc. Radzę rezerwację z dużym wyprzedzeniem, park jest ostatnio bardzo oblegany.

piątek, 10 sierpień 2012 15:17

Szlakami bobra: Delta French River - granitowy raj

Napisane przez

 

French River to 105-kilometrowa rzeka, ok. 300 km od Toronto, stanowiąca tradycyjną drogę wodną między jeziorem Nippising a jeziorem Huron, używali jej Indianie, spławiano nią drzewa, a w XX w. odkryto piękno charakterystycznego krajobrazu Tarczy Kanadyjskiej. Stała się rajem dla wędkarzy, zaczęto tu budować cottage'e i przystanie, potem utworzono park prowincyjny, wciśnięty między tereny indiańskich rezerwatów. W latach 80. uznano ją za dziedzictwo narodowe Kanady. W swej delcie French River przedziera się przez skały uformowane 900-1600 milionów lat temu przez lodowiec, który ścierał je, miażdżył, kruszył, wygładzał. Masy wody French River, szukając ujścia do Georgian Bay, rozdzielają się, tworząc labirynt odnóg, kanałów, zatok, zatoczek, jeziorek, wodospadów i bystrz.

French river  trasa 2011

W Hartley Bay Marina na pomoście wodujemy canoe. Załadunek sprzętu na cztery dni. Możemy płynąć spokojnie, kontemplując widoki, bo nasz kolega Tomek, organizator wyprawy, trasę zaplanował tak, żebyśmy mieli jeden dzień w zapasie. Spieszymy się tylko na starcie, bo gzy tu tną okrutnie. Jest nas tym razem sześć osób plus dwa koty. Ponieważ to już prawie Georgian Bay i częste są tu bardzo silne wiatry, koty ubrane w kapoki. Wprawdzie umieją pływać, ale wiek już poważny, wolimy dmuchać na zimne. Koty, i do tego w kamizelkach, jak zawsze budzą sensację. Jak zwykle odpowiadamy na pytania, czy są tresowane i czy nie uciekną. Siedzą przy plecakach, czekając grzecznie na załadunek, mimo że obok szaleje po pomostach wielki mokry pies Rosjan, którzy o psie na smyczy czytali tylko w bajkach. Robimy kotom schowanko w canoe ze złożonej na pół karimaty. Nie będą siedziały na zimnym dnie, woda ich nie podleje, a nad nimi będzie daszek. Fifka jest czarna, słońce upiekłoby ją żywcem.
Wiosła w wodę i ruszamy. Najpierw przepłynąć musimy Hartley Bay i pełną cywilizację, cottage przy cottage'u. Wiele tu motorówek, połowa ich właścicieli prawdopodobnie nigdy nie siedziała w canoe. Przelatują tuż obok nas na pełnym gazie, musimy ustawiać canoe do fali. Ci bardziej zorientowani lub lepiej wychowani zwalniają, omijając nas szerokim łukiem i grzecznie pozdrawiając. Skręcamy w Wanapitei River. Dziwnie tu, płaskie brzegi, mokradła, liściaste drzewa z korzeniami jak mangrowce. Ale pusto i dziko, mimo że części rzeki nie obejmuje park prowincyjny. Udaje się nam zobaczyć czaplę na sośnie, rzadki widok. Stopniowo pojawiają się skaliste brzegi, dopływamy do French River Western Channel, a stąd wpływamy w Main Outlet. French River zamienia się w jezioro, zresztą trudno wyczuć czasami, że to w ogóle rzeka. Tu mamy pierwszy kemping. Już skały, ale zalesione. Dużo miejsca, piękny widok z namiotu. Chyba nie ma brzydkich miejsc kempingowych na French River. Koty szczęśliwe, że zdjęliśmy im kapoki. Fifka jednak obrażona, ma nas w nosie i chowa się do śpiwora, a Pimpek idzie zwiedzać obozowisko. Kąpiel, kolacja, błyskawiczna torebkowa pomidorowa z makaronem z polskiego sklepu, lepsza niż profesjonalne suszone jedzenie i tańsza, wieszanie plecaków z jedzeniem na drzewie przed niedźwiedziami, krótkie Polaków rozmowy przy ognisku. Dlaczego krótkie? O zachodzie słońca następuje zmasowany atak komarów. Czegoś takiego nie widziałam w życiu. Żadna siatka, żaden deet nie pomoże. Paniczna ucieczka wszystkich do namiotów. Tu dobijanie resztek. Na ściankach namiotu liczne plamy krwi z nasyconych potworów. Po co wieszać jedzenie na drzewie, przecież nie ma lepszego wabika dla niedźwiedzia niż zakrwawiony namiot. W powietrzu jazgot milionów skrzydełek. I noc, niestety na karimatach, twardo. Jak się ma koty, to dmuchane materace wykluczone.


Dzień drugi. Ruszamy rano, nie spiesząc się. Trochę się niepokoję, bo wiatr coraz silniejszy, a dzisiaj mamy wpłynąć na otwarte wody Georgian Bay, przepłynąć nimi parę kilometrów w lewo i wpłynąć pod prąd do kolejnej odnogi French River. Boję się płynąć otwartą wodą ze względu na koty. Mijamy tzw. Elbow. Wygląda jak rozgwiazda, rozchodzą się z niego ramiona rzeki we wszystkie strony, piękne miejsca kempingowe ze skałami łagodnie wchodzącymi do wody. Bez mapy ani rusz, łatwo się można zgubić nawet z nią. Tu pierwszy króciutki, 180-metrowy portage, czyli przenoska. Tuż przed nią ktoś woła z kempingu, że nie jest tak źle. Nie wiem, o co mu chodzi. Może trzeba wciągać canoe na skały na przenosce? Wypakowujemy się, koty idą same. Droga łatwa. Pakujemy się. I widzę, o czym facet mówił. Nie dopatrzyliśmy się na mapie, a jest zaznaczone, "rapids". Szeroka rzeka nie była w stanie pokonać stromych skał i zacieśniła się nagle w kilkunastometrowym wyżłobieniu, spiętrzając się gwałtownie. Spad nieduży, ale jest. Nie ma go jak obejść, trzeba przepłynąć. Edyta z Tomkiem idą na piechotę zobaczyć, którędy najlepiej go pokonać. Chcą nam też zrobić zdjęcie. Andrzej nie chce czekać. Płyniemy. W ostatniej chwili zdejmuję karimatę przykrywającą koty, na wypadek wywrotki, żeby ich nie zablokowała pod canoe. To pierwszy błąd. Wybieramy środek nurtu, oceniając, że nie ma tam kamieni. Błąd drugi. Spadamy z nurtem. Canoe gwałtownie pchnięte siłą wody zanurza się, fale wlewają się dokładnie pośrodku łodzi, kompletnie zalewając odkryte koty. Ale przepłynęliśmy. Za nami płyną Zygmunt z Bogdanem i Edyta z Tomkiem. Po naszych doświadczeniach wybierają trasę bokiem i przepływają bez problemów. Umoczone koty wyłażą na plecaki, nie chcą siedzieć w wodzie. Nie mamy jak jej jak wylać, brzegi niedostępne. Odnoga rzeki przechodzi w prosty kanał otoczony wysokimi pionowymi skałami z prawej, niskimi z lewej strony, charakterystyczny efekt działania lodowca. Wychodzi wprost na otwarte wody Georgian Bay. Tu już naprawdę wieje, zaczynamy mieć problemy z ustawieniem canoe pod fale. Płyniemy blisko brzegu, na wypadek wywrotki.
Mijamy kilka cottage'ów, zardzewiałe resztki jakiejś maszyny parowej po lewej stronie, ginące ślady istniejącego tutaj w XIX w. miasteczka, potem robi się dziko. Na prawym brzegu dwa niedźwiedzie. Kilkanaście metrów przed nami rzekę przepływa łoś. Fantastyczny widok. Nie wytrzymuję, wyciągam aparat. Canoe się obraca, Andrzej krzyczy, żebym wiosłowała, bo nas wywali. Usiłuję wiosłować i robić równocześnie zdjęcie. Łoś jest, ale nieostry oczywiście. Szkoda. Mimo wiatru Tomek decyduje, że pokonujemy otwarte wody Georgian Bay, bo jutro może być gorszy wiatr. O dziwo, powoli się uspokaja. Już bez strachu spokojnie mijamy dziesiątki wysepek. Na niektórych malutkie niepozorne stare domki. Nie wiem, jak tu wytrwały dziesiątki lat, że ich wiatry nie zdmuchnęły. Domki wyglądają na nędzne, ale wiem, że taka wysepka z chatką kosztuje tu miliony dolarów.


Wpływamy w labirynt granitowych wysp i wysepek. Próbujemy znaleźć kemping. Przydałaby się tu nić Ariadny, bo mapa nie wystarcza. Jest kemping. Po prawej wyspa – na niej czarny niedźwiedź, następna wyspa – niedźwiedź, naprzeciwko – niedźwiedzica z małym. Nigdy w życiu nie widziałam tylu niedźwiedzi na raz. Widzą nas, nie boją się. Robi się nam trochę nieswojo. Rozbijamy namioty, Tomek prawie wdeptuje w grzechotnika Massasauga. Straszy nas, grzechotkę słychać na kilkanaście metrów. Trzeba uważać na koty. Płyniemy z Andrzejem spenetrować różowogranitowy labirynt. Każda skała inna, każda niepowtarzalna, wyrzeźbiona w inny wzór. Rozpalamy ognisko. Edyta wszczyna alarm, z wyspy naprzeciwko, oddzielonej kilkunastoma metrami wody, rzuca się do wody niedźwiedzica i płynie do nas. Ja rzucam się do namiotu po sygnalizacyjną trąbkę na powietrze (w Canadian Tire za kilkanaście dol.), jeden sygnał – niedźwiedzica zawraca i czeka na małego, drugi – uciekają w panice. Takimi trąbami, czego byliśmy świadkami, oczywiście silniejszymi, w Górach Skalistych rangersi przepłaszają niedźwiedzie grizzly. Oprócz gazu pieprzowego, który mamy przypięty do pasków, to świetna broń, jedyna, bo ontaryjski rząd broni palnej człowiekowi w parkach nosić nie pozwala. Obserwujemy wylęgające się jętki. Mewy latają jak oszalałe, zgarniając je do otwartych dziobów jak do sieci tuż nad naszymi głowami. Jakby mało było atrakcji, kilka metrów od nas bobrowe żeremie. Bobry w ogóle nie przejmują się naszą obecnością, kursują w tę i we w tę, taszcząc w pyszczkach trawy. Obserwujemy się wzajemnie. Czuję się trochę jak nieproszony gość w cudzym domu. Potem wieczorny rytuał, kolacja, wieszanie plecaków na linie na drzewie, krótkie Polaków rozmowy przy ognisku, bo o zachodzie kolejny atak komarów. Uciekamy przed nimi szybciej niż niedźwiedzica przed nami.


Dzień trzeci. W gąszczu granitowych wysepek szukamy drogi do Bass Lake i French River Eastern Outlet. Nie czuć zupełnie, że płyniemy pod prąd. Im dalej w głąb lądu, tym więcej białych sosen na skalistych wysepkach. Potargane wiatrem, gałęzie dramatycznie wykrzywione w stronę lądu. Niby są charakterystycznym elementem Tarczy Kanadyjskiej, ale mi przypominają jedwabne japońskie malowanki. Docieramy do drugiej przenoski, 260 metrów. Malowniczy wodospad wypryskuje ze skał. Stary pomost z drabinką, kiedyś tu ludzie używali życia. Bogdan w krzakach wynajduje taczki, widać służą właścicielom cottage'ów do przewożenia rzeczy, pozwalamy sobie je wykorzystać do przewiezienia plecaków. Po drugiej stronie opuszczone kabiny. Stare domki z pootwieranymi drzwiami i wybitymi oknami. Naprzeciwko skały. Nie ma tu już ludzi. Piękne miejsce. Jest tak gorąco, że włazimy w ubraniu do wody. Docieramy ponownie do The Elbow, skręcamy w prawo i docieramy do kempingu na wysokiej skale. Koty zwiedzają okolicę. Tu część ekipy włazi do wody, my płyniemy na obserwację wykluwających się ważek i penetrację okolicznych skałek. Wieczorem jesteśmy przygotowani, ognisko wcześniej, po dziewiątej oczekujemy komarzego ataku – jest jak w banku, o zachodzie. Uwaga nadchodzi, koma trzy. Nie ma wyjścia, jak dzieci przed dziesiątą idziemy spać. Dzień czwarty – powrót. Okazuje się, że piętnaście minut od nas była marina, gdzie można było kupić lody, gdyby człowiek wiedział... Przez Wanapitei Bay i potem Hartley Bay wracamy do mariny, ale delta French River jest wielka, mnóstwo nowych tras przed nami...


Dojazd do Hartley Bay Marina, punktu startu i punktu docelowego. Z Toronto ok. 300 km: hwy 400 jedziemy na północ w stronę Sudbury. 400-tka zamienia się w hwy 69 w Parry Sound. Jedziemy dalej, mijamy most na French River (tu jest nowy budynek Visitor Centre, gdzie możemy kupić mapy, zezwolenie i zasięgnąć informacji), po lewej zobaczymy French River Trading Post. Za nim skręcamy w lewo w Hartley Bay Road, nią jedziemy do samego końca ok. 15 min. Tu jest marina. Z Toronto zajmie nam to ok. 3,5 – 4 godz. W tej marinie możemy zarezerwować canoe. Ceny: parkowanie samochodu 10 dol. za dzień, canoe 30 dol. za dzień (jeśli oddamy przed godz. 10.00 rano, nie policzą nam za ten dzień, płatność po powrocie). Tel. do mariny: 705-857-2038. Startować można z innych marin. We French River Provincial Park nie ma rezerwacji, mimo że kempingi są numerowane, zezwolenie (permit) wykupuje się w marinach zaznaczonych na mapie jako "acces point" lub w Visitor Centre przy moście, kosztuje ok. 12 dol. za dzień.



Joanna Wasilewska
Zdjęcia: Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński


Georgian Bay Islands to narodowy park usytuowany na największym na świecie słodkowodnym archipelagu 30.000 granitowych wysp i wysepek, będącym ikoną spektakularnego krajobrazu Tarczy Kanadyjskiej. Teren samego parku obejmuje ponad 60 wysp. Park znajduje się tylko ok. 2 godzin od aglomeracji torontońskiej, warto tu przyjechać na jednodniową kilkugodzinną wycieczkę lub na kilka dni . I mimo że dostępny jest tylko z wody, łatwy do zwiedzania również dla nieposiadających łodzi i żaglówek, o czym dalej. Dzisiaj o jego największej wyspie, 8-kilometrowej Beausoleil Island.

Zacznijmy może od jej historii, a ta jest imponująca, bo materialne ślady człowieka sięgają tu 7000 lat. O tym, że wyspa prawdopodobnie służyła jako letni obóz dla łowców z różnych kultur, świadczą znalezione tu narzędzia, fragmenty broni i naczynia. Pierwszy kontakt Indian Algonquinów z Europejczykami nastąpił 600-400 lat temu. Pierwsza wzmianka o wyspie pochodzi z 1624 r. Kontakty te przyniosły choroby i rozkład tradycyjnego stylu życia Indian, a w efekcie ich migrację. Odżibuejowie przybyli w te rejony w początkach XVIII w. Beausoleil była dla nich miejscem postoju przed ostatecznym przybyciem do Midland w celu handlu futrami. Cywilizacja wydzierała im ich tradycyjne tereny, a w połowie XIX w. utworzono dla nich na wyspie Beausoleil jeden z wielu eksperymentalnych rezerwatów, gdzie pod kierunkiem chrześcijańskiego już wodza Johna Assance mieli się uczyć życia białego farmera. Uboga ziemia nie wyżywiła osiedleńców, głód i choroby ich dziesiątkowały, po 20 latach Indian przeniesiono na inne wyspy, pozostały po nich resztki zabudowań, cmentarz z grobem wodza i zdjęcia obrazujące potworną nędzę. Można je obejrzeć niedaleko głównego kempingu na wyspie, Cedar Spring. Wyspa przechodziła później różne koleje, osadnictwo białych pionierów, obozy YMCA dla młodzieży, a w 1926 roku utworzono tu park narodowy.


Obecnie park oferuje 15 kempingów z prawie 200 miejscami obozowymi. Część z nich nie podlega rezerwacji, obowiązuje tu zasada kto pierwszy, ten lepszy. Można się tu zatrzymać na kempingu w lesie, pójść z plecakiem na kilka dni, zmieniając miejsca postoju, bo kempingi rozłożone są wzdłuż prawie całego wybrzeża wyspy, wybrać kemping na granitowych skałach na brzegu, gdzie zbudowano specjalne drewniane platformy do rozłożenia namiotu. Można tu byczyć się z dziećmi na piaszczystych plażach, można chodzić na wycieczki. Można tu też przyjechać tylko na kilka godzin, zwiedzić wyspę, wykąpać się, zrobić sobie piknik. Do dyspozycji jest 11 tras od 0,3 do 8 km długości, można też zwiedzać wyspę na rowerze. Ja polecam krótki – 2,5 km, ale bardzo piękny szlak z Chimney Bay. Wiedzie przez granitowe skały, lasy z białymi sosnami, mija piękne dwa małe jeziorka, potem granitowymi klifami prowadzi nas na północ wyspy, skąd roztacza się piękny widok na otwartą wodę Georgian Bay i jej tysiące wysp, tu możemy zejść do piaszczystej dzikiej plaży, zwykle jest tu mało ludzi. Schodząc odnogami szlaku, możemy obejrzeć kolejne zatoczki i kolejne niewielkie kempingi. Szlak zaprowadzi nas też do Frying Pan Bay, zatoki, w której Odżibuejowie stacjonowali w drodze na handel futrami do Midland, chroniąc się przed nieprzewidywalnymi wiatrami nad jez. Huron. Teraz, z powodu dużej głębokości niewielkiej zatoki, cumują tu wielkie wielopiętrowe jachty. Szczerze mówiąc, stanowią jakiś dysonans w stosunku do otaczającej je przyrody i małej zatoczki.
Musimy być przygotowani, że na wyspie spotkać możemy niedźwiedzie, grzechotniki East Massasauga – jedyne jadowite węże w Ontario, i poison ivy, piekielnie parzące zielsko.


Beausoleil poznaliśmy dzięki naszemu przesympatycznemu koledze Waldkowi. Zabrał nas tutaj kilka razy swoją żaglówką. Wyciągnął nas z Mississaugi w okresie tak potwornych upałów i czarnych muszek, że o wycieczce do lasu nie było mowy. Na Georgian Bay owiewał nas wiatr, jak było za gorąco, właziliśmy do wody w ubraniu, żeby chłód trzymał dłużej. Dodatkową atrakcją było pływanie między zdradliwymi podwodnymi skałami Georgian Bay według mapy, bo sonar nie działał. Pełni wdzięczności, przeszliśmy z przyjemnością nawet krótki kurs płukania nóg przed włożeniem ich na pokład, bo Waldek ma malutką słabość na punkcie piasku w żaglówce. Dobry dla nas, pechowy dla Waldka los zrządził, że raz z powodu awarii silnika i braku wiatru zatrzymać się musieliśmy na Cedar Spring, co umożliwiło nam penetrację południowej części wyspy, następnym razem dotarliśmy do Chimney Bay. O tej zatoce licznym rodakom żeglarzom wspominać nie trzeba, jacht z polską flagą to bardzo częsty widok, tu się odbywają słynne zakończenia polskiego żeglarskiego sezonu (wszyscy polscy żeglarze o tym wiedzą, dlatego jak tu dopłynąć jachtem, opisywać nie ma sensu). Stąd robiliśmy piękne wycieczki, potem wieczór na kotwicowisku, panowie na noc w kabinie, a ja na pokładzie w śpiworze, z widokiem na rozgwieżdżone niebo i lekkim bujaniem przypominającym babciny hamak na werandzie. Rano tylko straszna rosa na śpiworze.
Cumowanie w zatoce Chimney ma jeszcze jedną poznawczą stronę. Można zobaczyć styl spędzania wolnego czasu sporej grupy Kanadyjczyków. Tych bez cottage'u, za to z wypasionymi, jak to się teraz podobno w Polsce mówi, motorowymi jachtami-domkami, i tych z małymi łódkami, mnóstwo ich cumuje na Chimney (na żaglach odważają się pływać nieliczni, a wielu z nich to Polacy, żagle wymagają umiejętności, a motorowe jachty tylko pieniędzy na benzynę). Jedząc rano jajecznicę na boczku w wykonaniu Waldka, obserwujemy pontony odrywające się od łódek. Właściciele płyną na poranne wyprowadzanie psów na brzeg i na wizytę w sławojce na brzegu. Wprawdzie na jachtach mają z reguły łazienki, ale pompowanie ścieków kosztuje. Cała procesja powtarza się wieczorem.


Na koniec mała dygresja dotycząca pracy naszych urzędników zajmujących się przyrodą. Któryś z nich wpadł na "genialny" pomysł i każdą wyspę ponumerował, obwieszczając to parometrową tablicą wbetonowaną w granit na froncie każdej wyspy. Jak to wygląda na parometrowej wysepce, nie trzeba mówić. Park w założeniu mający chronić krajobraz tego regionu, został kompletnie zeszpecony. Trudno tu zrobić nawet zdjęcie.
A teraz informacja dla tych, którzy łodzi nie mają, jak dotrzeć na Beausoleil. Z Toronto hwy 400 na północ, zjeżdżamy na zachód zjazdem nr 156 w Muskoka Rd. 5, nią do Honey Harbour. Stąd do dwóch punktów na Beausoleil (Chimney Bay i Cedar Spring) kursuje stateczek "Day Tripper". Odjazdy o godz.: 11.00, 12.00, 13.00, powroty o 15.30, 16.30, 17.30. Bilet dla dorosłych 15.70 dol., dzieci 11.70 (w cenę wliczony pobyt w parku). Czas dojazdu do wyspy 15 min. Polecana rezerwacja pod nr 705-526-8907. Pod tym numerem można także umówić się na przewiezienie na kemping rzeczy. Można też skorzystać w przystani z licznych water taxi.


Ceny kempingów:
Cedar Spring – 25.50 dol. (tu znajdują się łazienki z ciepłą wodą i parkowe biuro);
Inne "prymitywne" kempingi – 15.70. Rezerwacja 9.80 dol.
Można wynająć też nowo zbudowane duże kabiny z pełnym wyposażeniem kuchni, cena w zależności od liczby pokoi 160 i 140 dol. za noc.
Do przewiezienia rzeczy możemy użyć wygodnych wózków, które znajdują się przy przystani w Cedar Spring.
Rezerwacja i informacje pod nr 1877-737-3783 lub w głównym biurze w Midland.
I jeszcze jedna możliwość zobaczenia Georgian Islands. Można się wybrać statkiem na wycieczkę. Jeden płynie z portu w Midland, trasa prowadzi obok Beausoleil, między wyspami. Atrakcją są objaśnienia kapitana, która wyspa należy do którego znanego milionera. Drugi statek płynie z portu w Penetanguishene, wypływa bardziej w zatokę. Na obu statkach można zjeść obiad.

Joanna Wasilewska

Zdjęcia:
Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński

piątek, 27 lipiec 2012 15:42

Szlakami bobra: Canoe po Big East River

Napisane przez

Nasz cel to Big East River – rzeka wypływająca z Algonquin Park, łącząca go z parkiem Arrowhead. Jej zlewisko to ponad 64 tys. hektarów. Całkiem niedawno, bo w 2000 r., utworzono wzdłuż jej brzegów park prowincyjny o tej samej nazwie o powierzchni 1050 hektarów, stykający się północnym brzegiem z parkiem Arrowhead. Wielka Wschodnia Rzeka to idealny cel wycieczek canoe dla wszystkich z okolic Huntsville, a i z Toronto przyjechać tu można na jeden dzień.

Nasza grupa liczy osiem osób plus dwa koty. Koty to starzy traperzy, ale ponieważ płyniemy tylko na jeden dzień, tym razem zostają w namiocie na kempingu w Parku Prowincyjnym Mikisew, mniej więcej 50 km na północ od Huntsville. Dlaczego właśnie tam, skoro tydzień temu pisałam, że dobrym miejscem do penetracji Big East River jest park Arrowhead? Ano, jednak w tym tygodniu nie udało się tam zabukować miejsca.
Canoe wypożyczamy po drodze w Kearney, w wypożyczalni nieopodal biura Algonquin Park. Do Kearney mam sentyment. Tam wypożyczałam pierwszy raz w życiu canoe, a wstyd się przyznać, było to 20 lat temu. Z łezką w oku wspominam czasy, kiedy nie było żadnych rezerwacji, gdy chciało się jechać do Algonquin, po prostu zgłaszało się planowaną trasę rangerowi siedzącemu w budce w lesie, a wypożyczalnia w Kearney była jedyną oprócz Canoe Lake w Algonquin w całej okolicy, nikt w niej nie sprawdzał liczby kapoków i wioseł po powrocie, canoe można było po prostu zostawić pod drzwiami w środku nocy. Teraz miasteczko się rozrosło, wypożyczalnia ma od roku nowy, olbrzymi budynek, niedaleko powstało eleganckie parkowe biuro. Dostajemy normalne canoe, na spływ rzeką nie chcą dawać canoe ultra light, co właściwie nie ma dla nas znaczenia, nie planujemy żadnych przenosek. Sprawdzamy je od spodu, w jednym jest świeżo zalepiona dziura, plaster jeszcze miękki, na pewno by się oderwał na kamieniach. Musimy je wymienić, to znowu zabiera czas, bo trzeba zmienić numer na rachunku. Wraz z rozwojem dotarła tu biurokracja. Montujemy łodzie na dachach i w drogę...


Z hwy 11 skręcamy na drogę do parku Arrowhead, stamtąd drogą do punktu startu przy moście. Tu zrzucamy canoe, i jedziemy jedno auto odstawić do końcowego miejsca nad jeziorem Vernon. Cała wyprawa ma trwać kilka godzin, to tylko 25 kilometrów. Wprawdzie przewodniki radzą spływać Big East River tylko wiosną i jesienią z powodu niskiego stanu wody w lecie, ale jesteśmy dobrej myśli.
Schodzę ścieżką zobaczyć rzekę. Ciekawie się zapowiada. Do brzegu dobija para kajakarzy. Profesjonalne kajaki, profesjonalne ubrania, a nie dali rady przepłynąć. Susza wyssała wodę. Rezygnują. My jednak spróbujemy. Ja też mam profesjonalne ubranie. Stare ukochane adidasy z dziurami na podeszwach. Świetnie chronią palce przed kamieniami, a dziurami pięknie wylewa się woda.


Spuszczamy canoe na wodę. I ten cudowny moment cichego plusku od pierwszego zanurzenia wiosła. Bruuum... Nie ma cichego plusku. Wiosło zanurza się do połowy i zatrzymuje na kamieniach. Od pierwszego metra z wioślarzy przemieniamy się we flisaków. Odpychamy się, wysiadamy, przeciągamy, przepływamy kilkanaście metrów, znowu wysiadamy, przeciągamy, odpychamy. Ta zabawa trwa przez kilka pierwszych kilometrów. Ale woda ciepła, temperatura powietrza 30 stopni, moczenie się jest nawet przyjemne.
Stopniowo rzeka zmienia charakter, coraz mniej kamieni, coraz więcej piasku. Coraz łatwiej płynąć, coraz lepiej rozpoznajemy jej nurt, sprytnie szukamy trochę głębszych fragmentów.


Lubię płynąć rzekami, za każdym zakrętem czeka niespodzianka, każdy zakręt może czymś zaskoczyć. Wielka Wschodnia Rzeka też zaskakuje. Jest inna niż wszystkie rzeki w pobliskim Algonquin. Nagle otwiera się przed nami niepowtarzalny widok. Wpływamy w piaskowy kanion. Wiatr uformował jego zbocza w harmonijkę. Nie wiem, dlaczego mam skojarzenia kulinarne, przychodzi mi na myśl porównanie do fałdek powstających przy ubijaniu śmietany albo piany. Wiatr porywa drobiny piasku, tworząc z nich niewielkie wiry. Za kolejnym zakrętem następne piaskowe klify. Rzeka meandruje, tworząc piaszczyste łachy. Gdzieniegdzie ślady, że gdzieś tam są cottage'e. Nie widać ich, świadczy o tym tylko pozostawiony na brzegu materac albo krzesełko. Rzeka kapryśnie traktuje mieszkańców jej brzegów. Zmienia bieg, jednym dodaje ziemi, obdarzając dodatkowymi metrami plaży, innym wydziera. Próbują z nią walczyć, umacniają brzegi, nanoszą kamienie, wbijają pale, ale walka to nadaremna. Przegrywa z nią także las. Zwalone drzewa czubkami leżą w wodzie, powolnie umierając. Nie wiem, czemu nazwaną ją bezbarwnie Wielką Wschodnią Rzeką, powinna nazywać się Wielką Rzeką Piaskową albo jakoś podobnie.


Wysiadamy na piaszczystej łasze na odpoczynek. Na piasku świeże ślady niedźwiedzia, a z brzegu do wody zbiega w panice żółw wielkości miednicy. Nogi ma jak moje ramię. Tak, zbiega. Z całą pewnością powiedzenie rusza się jak żółw nie jest w pełni prawdziwe. I jeszcze los obdarza nas widokiem orła. Siedzi na pniaku. Żal mi, że nie mogę mu zrobić zdjęcia, zasłaniają go krzaki.
Przepływamy pod szosą nr 11. Tu już widać cottage'e i cywilizację. I zmienia się powoli rzeka. Przezroczysta woda staje się coraz ciemniejsza i mniej przejrzysta, Big East River rozszerza się, potężnieje. W miejsce liściasto-świerkowego lasu pojawiają się potężne białe sosny. Na pewno mają minimum 150 lat. Mijamy przyczółki cywilizacji, osiedla trailerów. Ściśnięte jeden koło drugiego, jakby szukające bliskości w obawie przed dziką przyrodą. Z brzegu machają do nas ludzie. Każdy się tu pozdrawia. To miłe. Powoli brzegi opadają, koryto prostuje się, nurt jakby zanikał, woda staje się zupełnie czarna i głęboka. Widać, że zbliżamy się do jeziora. Tu już pełna cywilizacja. Łodzie, cottage'e. Ludzie tu jakby się ścigali, kto ma większą łódź i mniejszy domek. Czasami nie wiem, czy to jeszcze tzw. kabina, czy już sławojka. Wiele domków w budowie, wyglądających na porzucone wiele lat temu, jakby ich właściciele przegrali z rzeką.


Dopływamy do ujścia do jeziora. Jeszcze 400 metrów i będziemy na parkingu. Czekamy na kolegów, którzy pojechali na start po samochody. Robi się zimno, mam mokre buty. Wchodzę do jeziora ogrzać nogi. Woda cieplejsza niż powietrze, jak w wannie.
Przepłynięcie tego krótkiego kawałka zajęło nam prawie siedem godzin, więcej niż myśleliśmy. Można stąd płynąć jeszcze dwie godziny do samego Huntsville, ale my wracamy. Koty czekają. Aha, zapomniałam, bobra oczywiście też spotkaliśmy.
Joanna Wasilewska
Zdjęcia: Joanna Wasilewska/Andrzej Jasiński


Dojazd (konieczne dwa samochody): Z hwy 11 (jadąc na północ) za Huntsville skręcamy za znakami na Arrowhead Provincial Park, potem w prawo w Muskoka Rd., dojeżdżamy do Williamsport Rd., skręcamy w nią w lewo i jedziemy aż do mostu. Tu jest punkt startu. Punkt docelowy: wracamy tą samą drogą do hwy 11, jedziemy w stronę Huntsville, mijamy zjazd na drogę nr 60 do Algonquin, potem skręcamy w prawo w Ravenscliffe Rd., z niej skręcamy w Hutcheson Beach Rd., a nią do plaży komunalnej z darmowym parkingiem nad Lake Vernon. Oba punkty dzieli 16 km.

piątek, 20 lipiec 2012 20:44

Szlakami bobra: Arrowhead

Napisane przez

Gdy najdzie nas nagle ochota na weekendowy kemping w pięknym pejzażu Algonquin Park w Ontario, a tam nie będzie już miejsc (w Algonquin trudno zrobić rezerwację z niewielkim wyprzedzeniem czasowym, z powodu jego sławy i łatwości dojazdu zjeżdżają tu ludzie i z aglomeracji torontońskiej, i z całego świata, widok wielu autobusów z gośćmi z Azji nie jest rzadkością), możemy spróbować znaleźć miejsce w okolicznych parkach prowincyjnych. Jednym z nich jest Arrowhead Provincial Park położony ok. siedmiu kilometrów na północ od Huntsville.

Arrowhead otwarto w 1966 r. Mimo że usadowiony blisko autostrady, okoliczne wzgórza zapewniają w nim absolutny spokoj. Przepięknie położony na 1237 hektarach, na jego terenie znajdują się dwa jeziora, Arrowhead i Mayflower. Południową granicą styka się z północnym brzegiem kolejnego parku wartego odwiedzenia, Big East River Provincial Park.


I choć każdego roku odwiedza go ponad 100 tys. gości latem i 25 tys. zimą, łatwiej w nim o miejsce niż w Algonquin. Co zwabia turystów do tego miejsca? I charakterystyczne uformowanie terenu w postaci łagodnych wzgórz porośniętych liściastym i sosnowym lasem, i bogactwo flory i fauny, a także możliwość spędzenia wolnego czasu w ulubiony przez siebie sposób. Nad Arrowhead Lake znajdują się trzy piaszczyste plaże płytko wchodzące w wodę, idealne dla małych dzieci, woda w jeziorze jest wyjątkowo czysta, można tu wypożyczyć canoe, kajak, popływać po jeziorze lub do wyboru po Little East River albo Big East River, wypożyczyć rower i pojeździć po licznych parkowych ścieżkach. Wydzielono też plażę dla psiarzy, czworonogi szaleją tu bez smyczy.


Park oferuje trzy kempingi z 378 miejscami, 185 z nich jest zelektryfikowanych. Polecam kempingi Roe lub East River, tutaj miejsca kempingowe położone w gęstym lesie, zapewniają o wiele więcej prywatności niż na którymkolwiek kempingu w Algonquin, choć z obozowiska East River dalej jest do plaż.


Gdy znudzi się nam pływanie w jeziorze i plażowanie, możemy wybrać się na którąś z pięciu tras wycieczkowych na terenie parku. 4-kilometrową trasą Beaver Meadow obejdziemy całe Arrowhead Lake, podpatrując przy okazji bobry na bobrowym stawku. Na trasie nie powinny nas dziwić udomowione rośliny, jak bez, pozostałość po osiedlach pierwszych osadników. Natomiast króciutka trasa Big Bend Lokaut zawiedzie nas na punkt widokowy na piaszczysty klifowy brzeg Big East River, którą w parkowej ulotce romantycznie opisano jako satynową wstążeczkę wijącą się wśród zielonych plam lasu.


Polecam też 2-kilometrową trasę Stubb's Falls, do niewielkiego wodospadu. Jeśli trafimy tam w czasie ładnej pogody w środku dnia, nie liczmy na chwile zadumy w samotności. Raczej weźmy ręczniki i kostiumy. W spienionej wodzie jak w jacuzzi pławią się nieustannie i starsi, i młodsi. A gdy zatęsknimy za cywilizacją, na lody lub obiad do Huntsville tylko parę kilometrów.
Opłaty za miejsce kempingowe: normalne 37,25 dol. na dzień, zelektryfikowane 42,75 dol., dodatkowy samochód 12,15 dol. Na miejscu kempingowym mogą być trzy namioty.


Rezerwacja przez telefon za dodatkową opłatą 11,25 dol. (nierefundowaną) pod 1-888-668-7275 i na miejscu lub 9,75 dol. przez Internet na stronie OntarioParks.com.
15 proc. miejsc jest nierezerwowalnych, ich lista wisi przy wejściu do biura parku, jeśli zameldujemy się tam o 10 rano, mamy duże szanse na wolne miejsce.
Wypożyczalnia kajaków i canoe: 2 godz. 15 dol., 4 godz. 21 dol., cały dzień 33 dol., a 24 godziny 42 dol. (także można je zarezerwować).
Dojazd z aglomeracji torontońskiej: autostradą 400 ok. 2,5 godz. w stronę Huntsville, mijamy je, i jeszcze ok. 7 km od ostatniego zjazdu do miasta, dalej drogę z autostrady do Arrowhead wskażą tablice informacyjne.
A o tym, jak się pływa canoe po Big East River, niebawem.


Joanna Wasilewska
Mississauga


Fot. Andrzej Jasiński

piątek, 13 lipiec 2012 23:00

Pow wow - zobaczyć prawdziwych Indian

Napisane przez

algonquin46
Czasami mieszkamy wiele lat w Kanadzie, mamy cottage na północ od wielkich aglomeracji,
i choć wiemy, że są wśród nas, mimo że mijamy tablice z napisem teren rezerwatu, na co dzień pierwsi mieszkańcy tych ziem nie są widoczni, ubrani tak jak my, żyjący tak jak my, rozpływają się w wielokulturowym tłumie. Czasami przyjeżdża do nas rodzina lub znajomi z Polski, i pierwsze pytanie to: gdzie mogę zobaczyć prawdziwych Indian?
 Tłumaczymy, że prawdziwi Indianie mieszkają w izolowanych rezerwatach na dalekiej północy, które w "Gońcu" opisuje pan Aleksander Borucki. Ale to niecała prawda. Nie ma lepszej okazji do zobaczenia indiańskiej kultury niedaleko od domu niż pow wow. Zakazane do połowy XX wieku, dzisiaj rozkwita, choć może w nieco innej formie niż przed setkami lat. Pow wow to po prostu spotkanie Indian, czasami gromadzące uczestników z całej Ameryki Północnej, zawodowych tancerzy, czasami tylko lokalnych mieszkańców danego rezerwatu. Ma formę głównie konkursów tańca (z nagrodami finansowymi) w różnych kategoriach, mężczyzn, kobiet i dzieci, w regionalnych strojach (podobno nie powinno się nigdy używać słowa kostium), przeplatanych uroczystymi obrzędami, a w głębszej warstwie ma na celu pielęgnowanie kultury indiańskiej i tradycji. Tańce i obrzędy prowadzone są w kręgu, którego centrum zajmują grający na bębnach i pieśniarze. Poza kręgiem kwitnie życie towarzyskie, spotkania z dawno niewidzianymi znajomymi.


    Z reguły na pow wow mile widziany jest każdy gość. Tylko raz, kilkanaście lat temu, na Manitoulin Island, spotkałam się ze zrywaniem przez Indian obwieszczeń o pow wow. Byliśmy tam wtedy ze znajomym jedynymi białymi ludźmi i czuliśmy się trochę nieswojo. Na większości pow wow wszyscy goście zapraszani są do niektórych wspólnych tańców. Gdy usłyszymy takie zaproszenie od mistrza ceremonii, nie wstydźmy się i nie przegapmy okazji do zatańczenia z prawdziwymi Indianami.


    Na pow wow obowiązuje swoista etykieta, której przez grzeczność powinniśmy przestrzegać. Z reguły podczas Grand Entry, czyli rozpoczęcia ceremonii wkroczeniem pocztów sztandarowych, indiańskich weteranów wojen, dyrektora areny i głównych tancerzy, nie wolno filmować i robić zdjęć. Także nie wolno uwieczniać świętych ceremonii. Nie powinniśmy mieć kłopotu ze zorientowaniem się, kiedy filmowanie jest zakazane, informuje o tym za każdym razem mistrz ceremonii, wyjaśniając także, na czym polegają wszystkie obrzędy i konkursy. Natomiast możemy poprosić poza kręgiem o wspólne zdjęcie. Większość tancerzy chętnie pozuje do fotografii z gośćmi. Na teren pow wow nie wolno wprowadzać zwierząt. Nie wolno także przechodzić przez krąg świętego ognia, który jest wyraźnie zaznaczony. Zdarza się, że na niektórych pow wow kobietom wręczane są ulotki z prośbą, by gdy są w czasie menstruacji, nie zbliżały się do świętego ognia.
    Goście na pow wow są mile widziani także z innego powodu. To okazja dla indiańskich biznesów do zarobku. Można tu zjeść stek z bizona lub kukurydziane placki wypiekane na miejscu, nadziewane fasolą i czymś mi nieznanym, lub po prostu hamburgera z frytkami. Można także zaopatrzyć się w oryginalne prezenty dla rodziny na licznych straganach oferujących wyroby miejscowego rzemiosła. Część z nich to straszny kicz, ale można czasami znaleźć interesujące rzeczy.


    I uwaga, nie zapomnijmy zabrać składanego krzesełka lub choćby koca. Na arenie jest zwykle niewiele miejsc siedzących.
    I na koniec ciekawostka. Gdyby nasi goście nie zdążyli obejrzeć pow wow w Kanadzie, mają do tego okazję po powrocie do Polski. W kraju działa Polski Ruch Przyjaciół Indian, który organizuje w kraju własne pow wow. 



    Kilka z najbliższych pow wow w południowym Ontario:
• 28-29 lipca – Grand River Pow Wow, Chiefswood Tent and Trailer Park, Six Nation of the Grand River (13 km na wschód od Brantford), Brant County Rd. 54, Ohsweken. www.grpowow.com. Brama otwarta o godz. 10.00. Opłata: 10 dol. dorośli, 2 dol. dzieci w wieku 6-12 lat. Dwudniowy bilet 15 dol. Jedno z największych pow wow w Ameryce Płn., spodziewanych jest 400 tancerzy i ok. 15 tys. widzów. W tym rezerwacie urodził się słynny aktor indiański Graham Greeene.
• 18-19 sierpnia, Shawanaga First Nation Pow Wow, 20 mil na północ za Parry Sound, Shawanaga First Nation, Ontario P0G 1G0, Pow Wow Grounds. Informacja o dojeździe w Shawanaga Gas and Variety Store przy Hwy 69 lub kontakt: Tami Sweezy, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..
• 17-19 sierpnia, 29. Pow Wow, Cape Croker Indian Park, 112 Park Rd. ON NoH 2T0 (pół godziny jazdy na płn. od Wiarton). Chippewas of Nawash First Nation. Wejście: 5 dol., pow. 65 lat i poniżej 6 za darmo. Na terenie rezerwatu znajduje się indiański kemping z przepięknym widokiem na klify, można się tu zatrzymać na noc z namiotem. www.nawash.ca.
• 24-26 sierpnia, 2nd Annual Mattagami First Nation Traditional Pow Wow, Mattagami First Nation, Gogama ON P0M 1W0.
• 25-26 sierpnia, Three Fires Homecoming Pow Wow and Traditional Gathering, 2789 Mississauga Rd. (dawna 1. Linia) #6, Hagersville, ON N0A 1H0. Opłata: dorośli 5 dol., dzieci poniżej 6 lat za darmo, również darmowy parking. 25.08. Grand Entry o godz. 13.00 i 19.00, 26.08. Grand Entry o 13.00, zamknięcie o 16.00. www.newcreditpowwow.com.
• 8-9 września, Georgian Bay Native Friendship Centre 11th Annual Pow Wow, Midland, Sainte-Marie Park, po przeciwległej stronie muzeum Saint-Marie among the Hurons.


    Więcej informacji o datach: www.ahki.ca
Joanna Wasilewska
Mississauga
Fot. Kuba Sołtysiński

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.