farolwebad1

A+ A A-
Teksty

Teksty

Publicystyka. Felietony i artykuły.

 Ajajajajajajaj! Co za gaffa, co za obciach, co za wstyd! Przemawiając podczas uroczystości wręczania Medali Wolności prezydent Barack Obama wspomniał również o nagrodzonym pośmiertnie tym medalem Janie Karskim, a właściwie – Józefie Kozielewskim, który w czasie wojny informował zachodnich mężów stanu o losie Żydów w gettach i "polskich obozach śmierci".

      Właśnie tak wyraził się prezydent Stanów Zjednoczonych – co w naszym nieszczęśliwym kraju wywołało skandal. Wykazując tzw. l'esprit d'escallier, zaprotestował nawet pan Adam Daniel Rotfeld. W odwecie rzecznik Białego Domu miał wyrazić ubolewanie, ale to oczywiście nie wystarcza, bo oburzenie wywołane słowami amerykańskiego prezydenta jest wielkie. Tak wielkie, że aż pan Waldemar Kuczyński, który też się – jak twierdzi – "wkurzył", zaczął się od tego powszechnego oburzenia dystansować i radzi naszemu obrażalskiemu narodowi, żeby nabrał trochę dystansu.

      Nie jest to rada w samej rzeczy zła, chociaż z drugiej strony, niepodobna nie zauważyć, że są na tym świecie narody jeszcze bardziej obrażalskie od naszego – ale o ile pamiętam, pan Waldemar Kuczyński nigdy nie odważył się im doradzać, żeby się nieco zmitygowały. Nie przypominam sobie nawet, by mitygował gorliwych pomocników obrażalskich narodów, którzy z wyszukiwania przypadków obrazy i obrażających uczynili sobie nawet sposób na dostatnie i szczęśliwe życie.             Ale bo też są narody i narody. Jedne są "wybrane", a drugie – mniej wartościowe, w związku z czym, zgodnie z przysłowiem: co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie – tym drugim się tak o wszystko obrażać nie wypada, a już zwłaszcza – nie wypada im zakładać żadnych "Lig Antydefamacyjnych", które piętnowałyby rozmaite gaffy.

      Ponieważ nasz mniej wartościowy naród tubylczy, a przynajmniej niektórzy jego Umiłowani Przywódcy postawili sprawę na gruncie prestiżowym, domagając się od amerykańskiego prezydenta przeprosin na piśmie, to rozwój sytuacji może obfitować w zaskakujące momenty i zwroty.

      W oczekiwaniu na te niezapomniane przeżycia zwróćmy uwagę, że pan prezydent Obama swoje przemówienie odczytał. To znaczy, że zostało ono uprzednio przygotowane przez pracowników Białego Domu; ktoś je napisał, a potem – ktoś je zatwierdził do wygłoszenia przez prezydenta. Wynika z tego, że tak naprawdę nie mamy do czynienia z żadną gaffą prezydenta Baracka Obamy, który po prostu przeczytał to, co podsunęli mu starsi i mądrzejsi, którzy w takim razie albo myślą, że to Polacy zakładali podczas drugiej wojny światowej "polskie obozy śmierci", w których oddawali się z upodobaniem swoim ulubionym rozrywkom, albo też wiedzą doskonale, że żadnych "polskich obozów śmierci" nie było, ale taki tekst podsunęli amerykańskiemu prezydentowi, realizując dwie skoordynowane polityki historyczne, które w największym skrócie można nazwać antypolonizmem.             

      Warto pamiętać, że szefem administracji Białego Domu przy prezydencie Baracku Obamie został Emanuel Israel Rahm, którego "Gazeta Wyborcza" w swoim czasie szalenie nam stręczyła na "wielkiego przyjaciela Polaków". Najwyraźniej doszło już do tego, że nawet przyjaciół nie możemy dobiera sobie na własna rękę, tylko musimy znosić tych nastręczonych lub inaczej – nam przydzielonych. Rosyjski książę Gorczakow twierdził, że nie wierzy niezdementowanym informacjom prasowym, więc wypada odnotować, iż Emanuel Rahm zaprzeczał, jakoby miał obywatelstwo izraelskie i był współpracownikiem tamtejszej razwiedki.

      Gdyby te informacje były prawdziwe, to by dobrze wyjaśniały przyczyny umieszczenia w przemówieniu amerykańskiego prezydenta zwrotu: "polskie obozy śmierci". Ponieważ jednak Emanuel Rahm zapewnia, że prawdziwe nie są, to oczywiście nie wypada nam zaprzeczać, ale możemy wyciągnąć wniosek, iż ani obywatelstwo, ani współpraca z izraelską razwiedką nie są konieczne dla aktywnej realizacji izraelskiej, a ściślej – żydowskiej polityki historycznej, która – przynajmniej od roku 1998 – sprawia wrażenie ściśle koordynowanej z polityką historyczną niemiecką. Rzecz cała rozpoczęła się w początkach lat 90., kiedy to pod adresem polskiego narodu – nie jakichś jego konkretnych przedstawicieli, tylko całego narodu – pojawił się wysunięty przez żydowskie organizacje wiadomego przemysłu zarzut "bierności" w obliczu holokaustu. Pomijając już zasadę odpowiedzialności zbiorowej, ci oskarżyciele nie precyzowali, co takiego naród polski powinien jeszcze zrobić, ponadto co zrobił – a zrobił wcale nie tak mało – by nie zasłużyć na taką recenzję.

      Jeszcze bardziej zagadkowe były przyczyny, dla których takie oskarżenie zostało wysunięte – ale to wyjaśniło się w roku 1994, kiedy to do prasy amerykańskiej przeciekła informacja, że według czołowych amerykańskich polityków, jeśli kraje Europy Środkowej nie zadośćuczynią żydowskim roszczeniom majątkowym, to stosunki USA z tymi krajami się pogorszą. Oznaczało to zablokowanie starań o przystąpienie do NATO, więc rząd premiera Cimoszewicza aluzję pojął i skierował do Sejmu projekt ustawy o stosunku państwa do gmin wyznaniowych żydowskich. Ustawa ta przewidywała transfer mienia w nieruchomościach szacunkowej wartości około 10 mld dolarów na rzecz 9 istniejących gmin żydowskich w Polsce i nowojorskiej Organizacji Restytucji Mienia Żydowskiego. Kiedy ustawa ta została uchwalona, natychmiast okazało się, że nieroztropnie jest ulegać szantażystom. W kwietniu 1996 roku ówczesny sekretarz Światowego Kongresu Żydów, Izrael Singer powiedział, że jeśli Polska nie zadośćuczyni roszczeniom majątkowym osób prywatnych, to będzie "upokarzana na arenie międzynarodowej". Cóż oznaczała ta pogróżka? Wypowiedzenie narodowi polskiemu wojny psychologicznej, w której stawką była reputacja; czy naród polski nadal będzie uważany za naród taki sam jak wszystkie, czy też zostanie mu przypisana reputacja narodu morderców.

      Te pogróżki przedziwnie zbiegły się w czasie z pewnymi przewartościowaniami w Niemczech, których rezultat ujawnił się w przemówieniu kanclerza Gerarda Schroedera, iż "okres niemieckiej pokuty dobiegł końca". Najwyraźniej w Niemczech pod koniec lat 90. doszli do wniosku, że 100 mld marek wypłacone żydowskim organizacjom i Izraelowi tytułem odszkodowań najzupełniej wystarczy, zwłaszcza że dostawy okrętów podwodnych zdolnych do przenoszenia broni jądrowej, której Izrael, jak wiadomo, "nie posiada", też są trochę warte. Tak czy owak, deklaracja kanclerza Schroedera stwarzała i dla Izraela, i żydowskich organizacji przemysłu holokaustu kłopotliwą sytuację; jeśli Niemcy przestaną "pokutować", to świat wkrótce może sobie pomyśleć, że wszystkie ofiary zmarły śmiercią naturalną, a to z kolei może pozbawić zarówno Izrael, jak i wspomniane organizacje niezwykle lukratywnego statusu ofiary.

      Żeby temu zapobiec, należało żydowską politykę historyczną skoordynować z niemiecką w taki sposób, by w miarę zdejmowania odpowiedzialności z Niemiec, przerzucać ją na winowajcę zastępczego, na którego wyjątkowo dobrze nadawała się Polska, jako że znaczna część tych zbrodni dokonała się na polskim terytorium państwowym.

      Wyrazem tej koordynacji było rozdmuchanie incydentu w Jedwabnem za sprawą "światowej sławy historyka", który napisał książkę "Sąsiedzi" o tym, jak to tubylcza dzicz wymordowała w tej miejscowości swoich sąsiadów. Jakąś niejasną rolę w tym wszystkim odegrali jeszcze Niemcy, to znaczy – pardon – żadni tam "Niemcy", tylko "naziści", których pierwszą ofiarą byli właśnie Niemcy – ale było oczywiste, że w roku 2001, kiedy to w Jedwabnem odbyły się z przytupem rocznicowe uroczystości, mamy do czynienia z wyraźną eskalacją oskarżeń wobec narodu polskiego. Już nie "bierność", tylko aktywny współudział.

      Ale to był tylko etap przejściowy, bo kiedy się okazało, iż świat, a nawet i część mniej wartościowego narodu tubylczego, łyka opowieści "światowej sławy historyka" z otwartą gębą, to koordynujący obydwie polityki historyczne pierwszorzędni fachowcy doszli do wniosku, że nie ma co marudzić i trzeba przejść do następnego etapu eskalacji. Tedy w lipcu 2011 roku prezydent Komorowski wystosował do uczestników drugiej rocznicowej uroczystości w Jedwabnem list odczytany przez znanego z "postawy służebnej" Tadeusza Mazowieckiego, w którym znalazło się zdanie, iż naród polski musi przyzwyczaić się do myśli, że był również sprawcą. To znaczy – sprawcą samodzielnym, niezależnym od żadnych mitycznych "nazistów".

      List prezydenta Komorowskiego, poprzedzony oczywiście kolejną makabreską "światowej sławy historyka" pod tytułem "Strach", zamyka proces przerzucania odpowiedzialności na winowajcę zastępczego, na którego autorzy i koordynatorzy obydwu polityk historycznych wytypowali Polskę.

      No to dlaczego w tej sytuacji prezydent Obama nie może wygłosić przemówienia o "polskich obozach śmierci"? Nie tylko może, ale nawet powinien – bo jeśli nawet potem wyrazi się "ubolewanie", to takie przemówienie usłyszy cały świat, któremu ten zwrot utrwali się w pamięci na dziesięciolecia, a może nawet stulecia. Jaki jest cel tej całej operacji – to osobna sprawa – więc tylko dodam, że naiwnością jest mniemanie, iż tak szeroko zakrojona operacja, do której w charakterze ślepego instrumentum wykorzystano nawet amerykańskiego prezydenta, nie ma żadnego celu.

      Ma go, a jakże, podobnie jak w wieku XVIII, bo przecież historia się powtarza, i to nie tylko jako farsa, ale również – jako tragedia.

Stanisław Michalkiewicz

www.michalkiewicz.pl

piątek, 01 czerwiec 2012 08:22

Widziane od końca: Ludzie, w życiu muszą być nerwy!

Napisane przez

 Jedną z cech dorosłego człowieka jest dojrzałość, to znaczy ni mniej, ni więcej tyko umiejętność patrzenia rzeczywistości twarzą w twarz. Tylko taka postawa pozwala brać odpowiedzialność za własne czyny.

      Jakoś tak się składa, że coraz częściej spotykam wokoło osoby, które kosztem przymykania oczu, chcąc, aby było miło; aby nikt i nic nie burzyło ładnego landszaftu ich podwórka; najbardziej cenią sobie święty spokój.

      Ludzie tacy filtrują informacje ze świata zasadą przyjemności; informacje przyjemne, miłe, łagodne – dopuszczamy; informacje niepokojące – nie chcemy ich słyszeć. Konstruowany w ten sposób obraz pozwala nam żyć w stanie lekkiego uniesienia ponad oceanem rzeczywistości. Oczywiście, jest to stan niemożliwy na dłuższą metę, prędzej czy później i tak do tego oceanu wpadniemy. A więc ucieczka w nirwanę świętego spokoju, zamknięcie się "w przytulnym własnym świecie", jest tylko czymś na kształt narkotykowego odpływania w sobotnią noc, po której zawsze i tak przychodzi poniedziałek (tak, tak).

      Fakt, że przesłaniamy sobie w umyśle brzydką gębę świata, nie powoduje, że ta wykrzywiona pokurczem twarz realnego świata ginie. Ona tam jest. Taki nasz los na ziemi, padole płonnych nadziei, cierpienia i łez. I właśnie tej gębie mamy patrzeć w oczy, z tą bestią powalczyć.

      Musimy w świecie działać. Po to mamy dany czas. W naszej zachodniej kulturze ukojenie i nadzieja były zawsze fundamendalne, ale nie pochodziły ze świata, lecz z nadziei na życie wieczne. Ta nadzieja uskrzydlała konkwistadorów. Dzisiaj o konkwistadorach boimy się nawet pomyśleć.

      Ludzie dojrzali potrafią znieść "stres" związany z troską o sprawy publiczne. Nikt nie może twierdzić, że troszczy się o rodzinę czy dzieci, jeśli odpuszcza sprawy osiedla, gminy, powiatu, dzielnicy, kraju.

      Niestety, jednym ze skutków wychowania "bezstresowego" jest m.in. zachęcanie ludzi do unikania wszelkich obszarów niewygody psychicznej, co za tym idzie, unikanie walki. Dlatego tak wielu ludzi tłumaczy – o, ja się żadną polityką nie interesuję, mnie to nie obchodzi, nie chcę się denerwować. Zamiast zmieniać świat, poddajemy się walkowerem.

      Oczywiście fakt, że my nie będziemy się interesowali sprawami publicznymi, nie znaczy, że "sprawy publiczne" zostawią w spokoju nas samych; przeciwnie, staniemy się tylko bardziej plastycznym tworzywem działania innych.

      Od zarania dziejów jedne z najważniejszych tematów życia publicznego – to na czym zasadzają się wszystkie inne stosunki, ten rdzeń funkcjonowania społecznego – sprowadza się do pytania, kto pracuje na kogo.

      Jeśli więc odpuścimy sobie politykę, możemy być pewni, że sami, a bardzo prawdopodobnie nasze dzieci również, w większym stopniu będziemy pracować "na kogoś", niż w przypadku, gdybyśmy się tą polityką jednak gremialnie zainteresowali.

      Dalej prowadząc myśl, jest oczywiste, że jedynie instytucje państwa są w stanie najlepiej zabezpieczyć interesy narodu, który państwo posiada.

      Proszę o to zapytać dowolnego Żyda. Własne państwo pozwala prowadzić politykę zapewniającą narodowi dobrobyt i pokój. Dlatego każdy człowiek, który mówi, "ja się polityką nie zajmuję, mnie to nie obchodzi", jest po prostu głupi.

      Najprawdopodobniej został celowo ogłupiony poprzez dyskretną propagandę aby nie sprawiał kłopotu.

      I Herkules pupa, kiedy ludzi kupa, mówi stara rzymska maksyma, a więc nasi "herkulesi" dbają, aby nas nie była kupa i abyśmy byli w tym wszystkim pogubieni.

      Nieinteresowanie się sprawami publicznymi ma jeszcze jeden aspekt, mianowicie kiedy "real" rzeczywiście zaczyna dawać nam po tyłku i czujemy, że "coś trzeba zrobić", nie wiemy wtedy, co, ani też w którą stronę się zwrócić. Niezorientowanych zaś najłatwiej wodzi się za nos, najłatwiej nabiera na stare tricki i wyprowadza w pole.

      Jeśli więc ktoś ucieka od przykrości politycznych, jeśli nie chce się "przygnębiać" niezbyt wesołymi ocenami czy prognozami, jeśli za wszelką cenę chce wierzyć, że wkoło jest wesoło, no to znaczy, że mama nie wychowała tak jak należy; że nie dorósł.

      Pamiętajmy o tym, wychowując dzieci, pamiętajmy, byśmy je przygotowali do "życia w nerwach", aby potrafiły jak nasi wolni niegdyś dziadowie walczyć do samego końca.

      Trzeba do tego bardzo niewiele, trzeba przekonania, że nie zostajemy tutaj na zawsze, trzeba właściwego przewartościowania systemu bajań, jaki podaje nam do wierzenia współczesna cywilizacja.

      Radość prawdziwego życia to naprawdę wielka przyjemność. Ale nie zaznamy tej radości, jeśli będziemy się ze strachu przed zdenerwowaniem chować po krzakach.

Andrzej Kumor

Mississauga

piątek, 01 czerwiec 2012 08:19

Polak kocha ślepo

Napisane przez

Nie ma lepszej ilustracji "niesymetryczności" stosunków Polski ze Stanami Zjednoczonymi niż szeroko komentowane w kraju "przejęzyczenie" prezydenta Baracka Obamy o "polskich" obozach koncentracyjnych. Okazja, przy jakiej to nastąpiło, pokazuje, że prawdopodobnie ktoś z otoczenia prezydenta postanowił zagrać na nosie. Jest oczywiste, że osoby piszące prezydentowi wystąpienia o holokauście to baletnice potrafiące zręcznie lawirować po składach porcelany, które zdają sobie sprawę z językowych niuansów i oficjalnych wykładni.

      Miejmy więc nadzieję, że przy tej okazji będzie trochę większy rozgłos, co zmniejszy liczbę przypadków używania tego niesławnego określenia z powodu ignorancji. Oczywiście, pozostaną wszystkie przypadki użycia z powodu złośliwości i na to już nic się nie poradzi. Tych złośliwych jest przemożna większość. I to mimo tego, że Polska kłania się w pas, a teraz właśnie "składa się" ze Stanami Zjednoczonymi i Izraelem do strzału, ćwicząc "interoperacyjność" lotnictwa. m.in. nad pustynią Negev – czyli raczej nie w ramach NATO, choć kto to wie, może Izrael jest dzisiaj członkiem niejawnym tej organizacji. A w jakich to ramach, pokażą pewnie jeszcze wypadki bieżącego roku.

      Na razie przy okazji wspomnianego "przejęzyczenia" widać, na ile Stany Zjednoczone biorą sobie do serca "polską wrażliwość", skoro Obama natychmiast rzeczy nie sprostował. Nic by to go nie kosztowało – pusty miły gest, którego jednak nie uczynił, podlizując się w ten sposób tym wszystkim nowojorskim środowiskom, które "polskie obozy koncentracyjne" chętnie widziałyby rozplakatowane w podręcznikach historii.

      Przy tej okazji okazuje się również, że polski premier Tusk zdążył się już nauczyć języka nowej Europy, skoro tłumaczył, że obozy koncentracyjne zakładali w Polsce "naziści". Wiadomo którzy. Ci z Nazilandu. Dzięki takiemu wygięciu języka można później dowodzić, że pierwszą ofiarą "nazizmu" byli Niemcy...

      Tak więc polska inteligencja znów ma wielki problem niespełnionej miłości do USA. Dotyczy on niestety również tzw. elit patriotycznych czy narodowych. Skąd to się bierze? Po pierwsze, z głupoty politycznej, braku realizmu i mitów, po drugie, z polskiej ignorancji – ergo braku oczytania w amerykańskich gazetach. Polscy politycy w swej amerykańskiej miłości żyją czasem zaprzeszłym i łudzą się, że gdy tylko w USA do władzy dojdą GOP, to od razu Waszyngton nas przytuli. Brak realizmu politycznego to zresztą chyba jakaś taka tradycja Polaków. W czasach peerelu chodził po ludziach dowcip – na czym polega wymiana handlowa Polski z ZSRS? No, mianowicie na tym, że my dajemy Moskwie węgiel, a w zamian za to Rosjanie biorą od nas statki, buty, siarkę, miedź, blachy, mleko, wołowinę etc. Ale nie inaczej było już w czasach napoleońskich, kiedy to my daliśmy Napoleonowi do łóżka panią Walewską, a on w zamian za to wziął od nas rekruta i sumy bajońskie. Widać z tego, że polska miłość polityczna rzadko bywa małżeństwem z rozsądku, a zazwyczaj przypomina zauroczenie siedemnastolatki. Czy można to zmienić? Klucz jest w wychowaniu polskich dzieci.

      Tak czy owak, za sprawą prezydenta USA "polskie obozy" trafiły na fora dyskusyjne, czyli że ostatecznie może będziemy z tego wszystkiego na plusie.

***

      W Warszawie aresztowano jakichś kibicowych gangsterów – policja oczywiście tak zgrała sprawę, by nastąpiło to tuż przed euro, gangsterzy byli straszni, bo szkolili się w sztukach walki i w konspiracji. Tu zachodzę w głowę, dlaczego szkolenie się w konspiracji jest rzeczą naganną – w końcu widziałbym takie szkolenie jako zasadniczy element programu – powiedzmy – obrony terytorialnej kraju. Szkolić się w konspiracji trzeba na wszelki wypadek. Oczywiście śmieszne jest oskarżanie kiboli o gangsteryzm równy pruszkowskiemu, kiedy na najwyższych eszelonach władzy grupy przestępcze działają niczym nie niepokojone pod parasolem polityczno-wsiowym.

***

      Nagle okazało się, że pomimo w miarę solidnego (w porównaniu z innymi krajami) przyrostu populacji kanadyjskie społeczeństwo nadzwyczaj szybko się starzeje. Nie ma w tym nic dziwnego – czysta statystyka. Skąd ten wynik? Otóż – kanadyjski przyrost to przede wszystkim zasługa imigracji, a nie nowych urodzeń (tych jest tyle co kot napłakał). Gdybyśmy mieli taki przyrost naturalny jak przyrost populacji, to bylibyśmy supermłodym społeczeństwem. A tymczasem nasz przyrost "robią" ludzie zazwyczaj po 20-tce; zazwyczaj z Azji, którzy na dodatek sprowadzają rodziców – zazwyczaj po 50-tce. No i statystycznie wygląda to wszystko bardzo ładnie, a podatkowo trochę niezbyt... Ot i cała tajemnica "nagłego" starzenia się kanadyjskiej populacji.

Andrzej Kumor

Mississauga

piątek, 25 maj 2012 12:22

Wielka ucieczka

Napisane przez

 Przybyliśmy w dzień przełamania muru berlińskiego i nas nie przyjęto.

      Z wielką walizą na naszym małym fiaciku, z trójką małych dzieci , wyruszyliśmy w daleką podróż, z zamiarem emigracji. Jesień 1989. Naszym celem był obóz amerykański we Frankfurcie nad Menem. Brat, który był w Szwecji, podał nam jego adres. Dojechaliśmy tam, chociaż w Polsce brakowało wtedy benzyny. Niemcy na nas patrzyli zdziwieni, oglądali się. Śmiesznie wyglądaliśmy, upchani w tak małym samochodzie. Nie wiedzieliśmy, jak trafić do obozu. Zaczepiłam jakąś panią Niemkę w płaszczu. Okazała się fajną kobietą i dużo nam pomogła. Załatwiła pilota, z którym jechałam ja, a za nami, w naszym fiacie 126p jechał mąż z dziećmi. Bez tej pomocy nie mieliśmy żadnych szans, żeby tam trafić. Obóz był pod Frankfurtem nad Menem.

      W obozie było kilku Czechów, kilku Polaków, a reszta to Murzyni i inni ludzie o ciemnej skórze. Nasze dzieci się ich bały, bo nigdy nie widziały ludzi o czarnej skórze. Bały się jednak krótko, bo zaraz na obiedzie, właśnie ci Murzyni podchodzili do naszych dzieci i zostawiali im swoje poobiednie jabłko. było ono bardzo, bardzo dobre. Jakby mieszanka moreli z jabłkiem. Teraz i u nas takie są.

      Zrobiliśmy błąd, bo nie wzięliśmy nocnika dla najmłodszego syna. Nie chciał się nigdzie załatwić. To był duży problem, największy. We Frankfurcie mówiono nam, żebyśmy po nocnik pojechali do marketu. Myśleliśmy, że taki market powinien wyglądać mniej więcej tak , jak nasze domy towarowe. Czyli – z dużymi wystawami. I z dużymi oknami. Przegapiliśmy wszystkie markety po drodze, bo bardziej one są podobne do bunkra ze swoimi małymi okienkami lub nawet bez. Ciężko było we Frankfurcie znaleźć miejsce do parkowania samochodu. Pamiętam, że wszyscy nam pomagali. Nawet policjant udostępnił nam swoje miejsce przed komisariatem, na pół godziny. Niechcący zaparkowaliśmy przed komendą policji. Gdy na stacji benzynowej pytałam się o drogę, to ze wszystkich samochodów do nas podchodzili ludzie, żeby nam pomóc. Minisamochód i dużo w nim dzieci o białych główkach.

      Największym naszym majątkiem i jedynym był czarny wazon. Miał namalowane złocenia i był to prezent, który dostał kiedyś mój tata. Wazon był opatulony bezpiecznie w ciuchy i leżał w walizie. Zamiast tego wazonu trzeba było wziąć nocnik. Wazon ten przywieźliśmy z powrotem do Polski i został potem stłuczony, podczas gry w piłkę nożną w dużym pokoju. My, rodzice, pojechaliśmy wtedy po zakupy. I wiadomo, jak to jest… gdy dzieci się nudzą.

      W tym obozie amerykańskim na początku się z nas ucieszono, ale potem kazano nam kilka godzin czekać. Poczęstowano nas obiadem. Mieliśmy nadzieję, że podróż już za nami. Podróż była długa, daleka i męcząca. W czasie rozmowy pan tłumacz, który był Polakiem, powiedział, że radzi nam, żebyśmy wracali z powrotem do kraju. Że jeśli teraz nie wyjedziemy, to potem możemy stać na granicy kilka godzin lub kilka dni. Nie chcieli powiedzieć dokładnie, co się stało. Ale sugerowali, że stało się coś ważnego... Nawet może i strasznego. Jakby wojna.

      Jeszcze tylko spytali się o wykształcenie. I nie wykorzystaliśmy tej szansy Zamiast powiedzieć, że jesteśmy inżynierami o tej samej specjalności, to bąknęliśmy... mąż – technolog, ja – nauczycielka. Byliśmy zbyt zmęczeni, żeby myśleć.

      Teraz wiem, że to był najważniejszy dla nas moment. Bo Niemcy inżynierów cenią.

      Nie mieliśmy pieniędzy na hotele , na adwokata , a trzeba było przeczekać jeden dzień. Były to akurat godziny przełamywania muru berlińskiego i Amerykanie myśleli może, że może być wojna. Dlatego nas nie przyjęli.

      Wróciliśmy. Z powrotem wspomogliśmy Polaków, którzy stali kilka kilometrów od granicy i nie mieli już benzyny, żeby do niej dojechać. Daliśmy im pół litra. W Polsce udało nam się ją kupić. Mieliśmy szczęście. Zauważyliśmy dostawę na jakiejś stacji benzynowej i ustawiliśmy się w kolejce, szczęśliwie wyprzedzając kilka samochodów. Postaliśmy ze dwie godzinki i mieliśmy benzynę na dojechanie do domu.

      W kraju dowiedzieliśmy się, co się stało w tym dniu w Niemczech. Może byśmy jeszcze po drodze zajechali do innego obozu dla Polaków, ale brak nocnika zaważył, że nie próbowaliśmy zostać. Nasz mały synek bardzo cierpiał. On musiał mieć swój nocnik. Więc trzeba było jechać do kraju.

      Gdzie byśmy byli teraz? Kanada, RPA czy Niemcy?

      I tu mógłby być już koniec, ale piszę dalej…

      A może nasz syn, jako taki maluch, wcale nie chciał emigrować. Jemu tu dobrze. Kończy studia – informatykę. Już pracuje. Praca go fascynuje. Wszystko go fascynuje. On będzie miał dobrze i w Polsce.

      Nigdy nam tak ludzie nie pomagali jak wtedy. Ale się nie udało tam zostać. Dlaczego natrafiliśmy tak pechowo akurat na ten dzień?

      Długo się szykowaliśmy do tego wyjazdu. Pamiętacie, jak to było? Trzeba było mieć konto i określoną ilość dolarów na tym koncie. Mieliśmy świnkę złotą, pieniążek od teścia. Napisałam do dalekiego wujka, który w lecie miał przyjechać do Polski, żeby założył nam konto, wpłacił na nie dolary, a my mu damy ten złoty pieniążek. Przeliczyliśmy, żeby wujek nie był stratny. Wujek już się nie odezwał. Pewnie myślał, że go chcemy nabrać i zamiast poprosić o pieniądze, to coś kręcimy. Pewnie nie mieściło mu się w głowie, że my, Polacy, mamy takie trudności.

      Konto w banku w końcu założył nam mąż mojej siostry, który był na delegacji w Austrii. Tam sprzedał nasz pieniążek za 150 dolarów i on nam założył to konto. Jak już się miało założone konto, to pieniądze można było wpłacać...

      Potem znów stanie w kolejkach całodziennych po paszporty. W kolejkach tych sprawdzano obecność kilka razy w ciągu dnia, a tu w domu dzieci opiekować się musiały dziećmi.

Nie udało się. Moja mama zawsze wierzyła w przeznaczenie. Nie dane nam było.

      Tyle się natrudziliśmy i na nic.

Wanda Ratajewska

Polska

Pakt Ribbentrop-Mołotow z sierpnia 1939 r., na podstawie którego dokonano rozbioru Polski przez Rzeszę Niemiecką i Związek Sowiecki, przestał być białą plamą po upadku ZSRS. Umowa ta przestała obowiązywać republiki bałtyckie, a jest obowiązująca dla Polski, mimo że została uznana za nieważną przez Kongres USA.

      Za rządów Jelcyna do prasy przedostało się wiele poufnych dokumentów sowieckich z czasów drugiej wojny światowej. Ujawniono wiele istotnych szczegółów – umowy z 23 sierpnia i 28 września 1939 r. wraz z tajnymi protokołami, których istnienie sowiecka historiografia długo negowała. Ujawniono w tym czasie nowe dane o sowieckiej agresji na Polskę 17 września 1939 r., są to jednak zagadnienia ciągle jeszcze bardzo tajemnicze, wymagające dalszych badań.

      Jedno z tych zagadnień to współpraca NKWD i Gestapo w celu zwalczania działań polskiego podziemnego ruchu niepodległościowego. Rosyjski historyk Nadżafow stwierdził na podstawie znalezionych przez siebie dokumentów, że po wycofaniu się Niemców spod Lwowa na umowną linię graniczną na Sanie, w październiku 1939 r. doszło we Lwowie do spotkania Hitlera ze Stalinem. Obaj dyktatorzy uczcili w ten sposób podział Polski oraz omawiali plany dalszej współpracy wojskowej i politycznej. Mówiono o podziałach stref wpływu w Azji Środkowej, na Bliskim Wschodzie i Afryce. Spotkanie to było utrzymywane w najgłębszej tajemnicy. Nie było żadnych komunikatów ani oficjalnych dokumentów. Stalin poinformował tylko kilku najbardziej zaufanych członków swego Biura Politycznego. Również strona niemiecka nie zostawiła żadnych śladów tego spotkania. Jedynie nieliczne materiały dotyczącego tego spotkania znajdują się w USA – w archiwum Departamentu Stanu.

Władysław Dziemiańczuk

Toronto

Turystyka

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

O nartach na zmrożonym śniegu nazyw…

O nartach na zmrożonym śniegu nazywanym ‘lodem’

        Klub narciarski POLMEDEN przy Oddziale Toronto Stowarzyszenia Inżynierów Polskich w Kanadzie wybrał się 6 styczn... Czytaj więcej

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwo…

Moja przygoda z nurkowaniem - Podwodne światy Maćka Czaplińskiego

Moja przygoda z nurkowaniem (scuba diving) zaczęła się, niestety, dość późno. Praktycznie dopiero tutaj, w Kanadzie. W Polsce miałem kilku p... Czytaj więcej

Przez prerie i góry Kanady

Przez prerie i góry Kanady

Dzień 1         Jednak zdecydowaliśmy się wyruszyć po raz kolejny w Rocky Mountains i to naszym sta... Czytaj więcej

Tak wyglądała Mississauga w 1969 ro…

Tak wyglądała Mississauga w 1969 roku

W 1969 roku miasto Mississauga ma 100 większych zakładów i wiele mniejszych... Film został wyprodukowany aby zachęcić inwestorów z Nowego Jo... Czytaj więcej

Blisko domu: Uroczysko

Blisko domu: Uroczysko

        Rattray Marsh Conservation Area – nieopodal Jack Darling Memorial Park nad jeziorem Ontario w Mississaudze rozpo... Czytaj więcej

Warto jechać do Gruzji

Warto jechać do Gruzji

Milion białych różMilion, million białych róż,Z okna swego rankiem widzisz Ty…         Taki jest refren ... Czytaj więcej

Prawo imigracyjne

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

Kwalifikacja telefoniczna

Kwalifikacja telefoniczna

        Od pewnego czasu urząd imigracyjny dzwoni do osób ubiegających się o pobyt stały, i zwłaszcza tyc... Czytaj więcej

Czy musimy zawrzeć związek małżeńsk…

Czy musimy zawrzeć związek małżeński?

Kanadyjskie prawo imigracyjne zezwala, by nie tylko małżeństwa, ale także osoby w relacji konkubinatu składały wnioski  sponsorskie czy... Czytaj więcej

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Czy można przedłużyć wizę IEC?

Wiele osób pyta jak przedłużyć wizę pracy w programie International Experience Canada? Wizy pracy w tym właśnie programie nie możemy przedł... Czytaj więcej

Prawo w Kanadzie

  • 1
  • 2
  • 3
Prev Next

W jaki sposób może być odwołany tes…

W jaki sposób może być odwołany testament?

        Wydawało by się, iż odwołanie testamentu jest czynnością prostą.  Jednak również ta czynność... Czytaj więcej

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY…

CO TO JEST TESTAMENT „HOLOGRAFICZNY” (HOLOGRAPHIC WILL)?

        Testament tzw. „holograficzny” to testament napisany własnoręcznie przez spadkodawcę.  Wedłu... Czytaj więcej

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TE…

MAŁŻEŃSKIE UMOWY O NIEZMIENIANIU TESTAMENTÓW

        Bardzo często małżonkowie sporządzają testamenty razem (tzw. mutual wills) i czynią to tak, iż ni... Czytaj więcej

Wszelkie prawa zastrzeżone @Goniec Inc.
Design © Newspaper Website Design Triton Pro. All rights reserved.